Choć Tiffany była na to przygotowana, serce ścisnęło jej się z żalu. Ale czyż miała prawo oczekiwać czegoś innego? Weszła do środka i skierowała się do okna, żeby spojrzeć na ciemniejące na tle jasnego granatu nocy drzewa. Jej uwagę przykuły leżące na stole dokumenty.

Nie wolno mi tam zaglądać, skarciła się w duchu, ale ciekawość zwyciężyła. Drżącymi palcami przewracała kolejne strony, uważnie wczytując się w ich treść. Stopniowo zaczynała rozumieć, po co J.D. Santini przybył do Bittersweet. Nie po to, by kupić ziemię pod winnicę. Nie po to, by odwiedzić bratanków i nawet nie po to, żeby szpiegować i donosić na nią ojcu. Przyjechał, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest stary wiktoriański dom, i czy warto, by Carlo Santini w niego inwestował. W dom, który uważała za swój azyl.

Jak się okazuje, zupełnie niesłusznie, bo wcale do niej nie należał.

Prawnym właścicielem budynku była firma Bracia Santini. Philip zrzekł się prawie wszystkiego, co uważała dotąd za swój spadek. To, co jej zostawił, nie było warte wzmianki. A zadaniem J.D. miało być powiadomienie jej o tym, tyle że stchórzył.

I co ona teraz pocznie? Gdzie się podzieje wraz z dziećmi?

Nie potrafiła pohamować łez. Przestała płakać, gdy usłyszała odgłos nadjeżdżającego samochodu. Wyjrzała przez okno i rozpoznała sylwetkę dżipa. Jej dłonie zacisnęły się na kartkach kontraktu. Z najwyższym wysiłkiem wprawiła w ruch nogi, ciężkie jak z ołowiu. Postanowiła, że nie będzie na nic czekać i raz na zawsze zakończy swą rozgrywkę z J.D.

ROZDZIAŁ 12

Jak ci się wydaje, kim ty jesteś?! – krzyczała Tiffany, biegnąc przez wyschnięty trawnik. Oczy jej błyszczały, twarz płonęła, a ślicznie wykrojone wargi zaciśnięte były w surową, wąską kreskę. Czarne loki podskakiwały gwałtownie, gdy unosiła głowę, wygrażając J.D. trzymanymi w dłoni papierami.

Nie miał złudzeń. Zrozumiał, że odnalazła to, co za wszelką cenę chciał przed nią ukryć. Wyskoczył z samochodu. Zaskoczony Stephen pozostał w szoferce, nie wiedząc, jak powinien zareagować na zachowanie matki.

– Mamo… – zaczął.

– Do domu, Stephen, ale już! – zakomenderowała nie znoszącym sprzeciwu tonem.

– Ale…

– Żadnych „ale”! Słyszałeś, co powiedziałam?! – Była tak wściekła, że cała drżała. – Muszę się nareszcie rozmówić z twoim stryjem.

– Ale myśmy już wszystko załatwili – zapewnił pospiesznie Stephen.

– O czym ty mówisz?

– Byliśmy na policji…

– Mama nie ma na myśli sprawy Wellsa – wyjaśnił chłopcu J.D.

Tiffany cofnęła się o krok, przestraszona. Zapomniała o swoim gniewie.

– O czym wy mówicie? – spytała.

– A o czym ty mówisz? – Stephen odpowiedział pytaniem napytanie.

– Myślę, że lepiej będzie, kiedy wszyscy usiądziemy spokojnie za stołem. – J.D. ujął Tiffany pod ramię, bo wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć. Odsunęła się ze wstrętem, jak od trędowatego.

– Wyjaśnijcie mi od razu, o co tu chodzi.

– Stephen rozmawiał z sierżantem Pearsonem.

– O Boże! – Głos jej się załamał. Tiffany wypuściła trzymane w ręku papiery. Rozsypały się na ziemi.

– Już wszystko dobrze, mamo – uspokajał ją Stephen.

– Dobrze?

– Na posterunku Stephen powiedział wszystko. Wyjaśnił, dlaczego zachowywał się tak, a nie inaczej, i o co chodziło z kluczykami starego Wellsa – powiedział J.D. Pochylił się i pozbierał z trawy luźne kartki. – Założę się, że Ray Dean i jego syn już siedzą w areszcie.

– Ray Dean? – powtórzyła machinalnie Tiffany. – A co on ma z tym wspólnego? – Oblizała nerwowo wargi. – Wiedziałam, że wyszedł z więzienia, ale…, On za tym stoi, tak?

– Na to wygląda.

– O Boże. – Nogi znów się pod nią ugięły.

J.D. objął Tiffany wpół. Tym razem nie zaprotestowała. Zaprowadził ją do kuchni i posadził na krześle.

– Powtórz mamie to, co powiedziałeś sierżantowi i mnie – polecił Stephenowi, gdy już usiedli przy stole. Nalał szklankę wody i postawił ją przed Tiffany. Nie tknęła jej nawet, a on myślał tylko, co by tu jeszcze zrobić, by jej pomóc. Wiadomości o sprawie Wellsa były dobre, pozostawała jednak sprawa własności domu.

– No więc Miles powiedział mi, że jak nie będę robić tego, co mi każe, i jak mu nie oddam kluczyków, to jego stary zrobi ci coś złego, mamo. Skrzywdzi ciebie i Chrissie. – Łzy nabiegły Stephenowi do oczu. – Uznałem, że muszę ich słuchać, bo przecież się wami opiekuję. Nie mogłem pozwolić, żeby wam się coś stało.

– Och, kochanie, naprawdę nie musiałeś…

– Musiałem, mamo. Taty już nie ma, więc kto się ma wami opiekować?

Tiffany wstała, podeszła do syna i mocno go przytuliła. Łzy ściekały jej po twarzy.

– Nie musisz się mną opiekować. To ja siewami opiekuję, bo jesteście moimi dziećmi i kocham was. – Spojrzała na J.D. ponad ramieniem Stephena. – Czuwam nad wszystkim, kochanie – szepnęła synowi do ucha i pocałowała go w czoło.

– Teraz już nie musisz się o nic martwić – powiedział J.D. Przysiadł na krześle, wyciągając przed siebie długie nogi. – Policja zajęła się Deanami. Wyjaśnienie, co się stało z Wellsem, to tylko kwestia czasu. Dzwoniłem do Jarroda Smitha, który od dawna pracuje nad tą sprawą. Moim zdaniem Isaac pojawi się w ciągu paru dni.

– Myślisz, że Ray go gdzieś wywiózł i przetrzymywał?

– To możliwe.

– Ale nie ma pewności?

– Jeszcze nie. – J.D. wstał. – Najważniejsze, że Stephen wyszedł z tej historii cało. To jego zeznanie naprowadziło policję na właściwy ślad. Chłopak ma czystą kartę.

– To najlepsza wiadomość od tygodni – z ulgą westchnęła Tiffany.

– A wszystko dzięki J.D., mamo – powiedział Stephen. W jego głosie dźwięczała troska o stryja i męska solidarność. – Gdyby nie on, nigdy bym się z tego nie wyplątał.

– To prawda? – Tiffany spojrzała na J.D. – Chyba powinnam ci podziękować.

– Tak uważasz? – spytał. Wyciągnął z kieszeni zmięte papiery. Tiffany zesztywniała.

– Słuchaj, synku, chyba powinieneś odpocząć, idź do swojego pokoju – zaproponowała Stephenowi. – Mamy ze stryjem jeszcze coś do omówienia.

– Co? – Zaniepokojony chłopak przenosił wzrok z matki na J.D., próbując cokolwiek z tego zrozumieć. – Chcę wiedzieć.

– To osobista sprawa – powiedziała Tiffany. – Wyjaśnię ci wszystko później.

– Idź, stary. To krótka sprawa, najwyżej na pięć minut – dodał J.D.

Ociągając się, Stephen pchnął wahadłowe drzwi, ale nie wyszedł od razu. Odwrócił się i spytał:

– Czy to ma coś wspólnego ze mną?

– Nie! – odpowiedzieli chórem dorośli.

– To dobrze, bo myślałem, że znowu będę mieć kłopoty – powiedział z ironicznym uśmiechem i wyszedł.

Tiffany milczała, póki nie usłyszała jego kroków na schodach. W chwilę później dom wypełniły stłumione dźwięki gitary.

– Żeby tylko nie obudził Christiny – zatroszczyła się Tiffany. Zrezygnowała jednak ze sprawdzenia, czy córeczka śpi. Najpierw musiała wyjaśnić sprawę praw własności do domu.

– Wytłumaczysz mi wreszcie, co to za dokumenty? – spytała obcesowo.

– Prosta sprawa. Ojciec obarczył mnie niezbyt przyjemną misją. Przyjechałem do Bittersweet, by ci powiedzieć, że ten dom nie należy do ciebie, tylko do rodziny Santinich, Philip musiał go oddać za długi.

– Więc znalazłam się z dziećmi na bruku?

– Nie. – J.D. Przedarł papiery na pół, a potem jeszcze raz, i jeszcze, aż zostały z nich małe kawałeczki. – Sprawa jest nieaktualna.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że mój ojciec zmienił zdanie – powiedział, trącając czubkiem buta małe jak konfetti strzępki papieru, zalegające podłogę.

– Nie musiałeś tego robić. Sama bym sobie poradziła. – Tiffany powinna być urażona, a tymczasem ogarnęło ja wzruszenie na myśl, że J.D. wystąpił w obronie jej i dzieci. Może czekała ich w końcu lepsza przyszłość?

– Nie mówmy o tym. Ty i dzieci należycie do rodziny.

– Daj spokój, Jay, nie kłam. To poniża i mnie, i ciebie. Ja nigdy nie będę w klanie Santinich. Tak zdecydował twój ojciec. To jego wybór, nie mój.

– Mówiłem ci, że teraz wszystko będzie inaczej.

– Wyjeżdżasz, prawda?

– Skoro świt.

– Dlaczego?

– Mam parę spraw do załatwienia.

– Czyżby? A może nie chcesz już na mnie patrzeć i mieć ze mną do czynienia?

– Nie opowiadaj bzdur. Dobrze wiesz, że jest zupełnie inaczej. Przepadłem z kretesem.

– Przepadłeś? Jak mam to rozumieć? – Tiffany nagle zrobiło się gorąco.

– Jak? Bardzo prosto, Tiffany. – J.D. przybliżył się tak, że poczuła zapach jego skóry i wody kolońskiej. – W pewnym momencie zrozumiałem, że już po mnie, że nie mam szans.

– Ja… ja nie wiem, o czym mówisz.

– Próbuję ci, do cholery, powiedzieć, że się w tobie zakochałem od pierwszego wejrzenia. Dalej nie rozumiesz?

– Zakochałeś się? We mnie? – Tiffany nie wierzyła własnym uszom. Chyba się przesłyszała. Serce biło jej jak oszalałe. Czy to prawda?

– Tak jest.

– Nie wiem, co mam powiedzieć.

– Nic nie musisz mówić. – J.D. zbierał się, aby pójść na górę, do swojego pokoju. Tiffany schwyciła go za ramię.

– Zaczekaj.

Muskularne ramię napięło się pod dotykiem jej palców.

– Na co?

– Na mnie – wyszeptała z trudem. – Zaczekaj na mnie.

J.D. znieruchomiał.

– Ja cię też kocham, Jay – wyznała ze łzami. – Od dawna cię kocham.

Po chwili milczenia J.D. otoczył Tiffany ramionami. Ona objęła go w pasie najmocniej, jak mogła. Pocałunek trwał wieczność. Tulili się do siebie jak rozbitkowie ocaleni po długotrwałej walce o życie albo ludzie, którzy odnajdują się po wielu latach wojennej zawieruchy. Gdy wreszcie oderwali się od siebie, J.D. spytał z uśmiechem:

– I co dalej?

– Ożeni się pan ze mną, panie Santini – odpowiedziała z tłumionym śmiechem. – Pragnę pozostać uczciwą kobietą.

– Nie wiem, czy się uda.

– Spróbuj – rzuciła wyzywająco i roześmiała się, odchylając głowę do tyłu. Była szczęśliwa.