– Chyba przesadzasz.

– Nie chciałabym, abyś miał przeze mnie kłopoty. – Nalała sobie i jemu drugą filiżankę kawy.

– To pani mecenas nie widzi innego wyjścia? Bo ja widzę.

– Jakie? – Spojrzała na niego szklanym wzrokiem, bo na prawdę nie miała lepszego pomysłu.

– No, to masz szczęście, że nie jesteś moją aplikantką! Nie przyszło ci nigdy do głowy, że moglibyśmy się pobrać? A w razie, gdybyś nie dała się przekonać do tego rozwiązania, nie widzę nic zdrożnego w tym, abyśmy dalej żyli tak, jak żyjemy. W końcu sędziowie to tacy sami ludzie jak wszyscy inni.

– Nie wiem, czy ci to jednak nie zaszkodzi. – Uważała, że nie rozsądne byłoby szargać jego nieskazitelną reputację.

– W takim razie wyjdź za mnie!

Pilar przez dłuższy czas kontemplowała w milczeniu widok z okna, zanim odpowiedziała:

– Czy ja wiem? Nie pomyślałam dotąd o tym. A ty?

– Prawdę mówiąc, nie, bo ty tego nie chciałaś. Mógłbym jednak wziąć pod uwagę taką ewentualność.

W gruncie rzeczy zawsze chciał się z nią ożenić. To tylko ona z uporem broniła swojej wolności, aby nie dać się „wchłonąć”. Nie mieli też powodu, by obawiać się sprzeciwu dzieci, jak to było na początku. Nancy miała już dwadzieścia sześć lat i przed rokiem sama wyszła za mąż, a Todd – dorosły, dwudziestotrzyletni mężczyzna – pracował w Chicago.

– A co, czy małżeństwo to coś strasznego? – podpytywał nie śmiało, ale Pilar i tak zwlekała z odpowiedzią.

– W naszym wieku? – Spojrzała na niego z takim zdziwieniem, jakby zaproponował coś kompletnie nierealnego, na przykład, żeby oboje wyskoczyli z samolotu ze spadochronem.

– Czyżby wprowadzono jakieś granice wieku przy zawieraniu małżeństw? Nie wiedziałem… – zażartował, co wywołało uśmiech na jej twarzy.

– Dobrze, już dobrze – westchnęła, opadając na oparcie krzesła. – Po prostu mnie zaskoczyłeś. Tak nam się cudownie żyło razem, że nie chciałabym tego zmieniać. A co, jeśli wszystko po psujemy?

– Ciągle to powtarzasz, ale właściwie dlaczego mielibyśmy coś popsuć? Czy małżeństwo zmieni coś w tobie albo we mnie?

– Nie wiem, może… – Powiedziała to całkiem poważnie.

– Niby dlaczego miałbym się zmienić? Kocham cię, Pilar, i o niczym nie marzę bardziej niż o wzięciu z tobą ślubu. Może potrzebowaliśmy pretekstu, który właśnie się nadarzył?

– I tym pretekstem ma być twoja nominacja? Właściwie dla czego? Kogo to obchodzi?

– Nikogo oprócz nas, ale ja chcę, abyś została moją żoną. – Ujął jej ręce i pocałował ją. – Kocham cię, Pilar Graham, i będę kochał do końca moich dni. Chcę cię poślubić bez względu na to, czy będę sędzią, czy nie. Jak się na to zapatrujesz?

– Myślę, że zwariowałeś – mruknęła z uśmiechem, ale zaraz zamknęła mu usta pocałunkiem. – Pewnie to przez tę stresującą pracę. Widzisz, ja zawsze lubiłam płynąć pod prąd. Miałam dwadzieścia pięć lat, a już byłam siwa jak gołąb. Nie przeszkadzało mi, że nie mam dzieci, choć inne kobiety paradowały z nosidełkami i wózkami. Lubię swoją pracę, więc nie miałam kompleksów z powodu staropanieństwa.

– I nie wstydzisz się żyć w grzechu? Gdzie twoje sumienie?

– Dawno się go wyzbyłam, odkąd mam do czynienia z sądami.

– Tak przypuszczałem, ale przynajmniej to przemyśl – rzucił luźno.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia, a przez następne sześć miesięcy oboje tak zawzięcie wałkowali ten temat, że Brad miał już dość i dał sobie słowo, że nie ożeni się z Pilar, choćby go sama o to prosiła. Jednak w maju to właśnie ona go zadziwiła.

– Przemyślałam tę sprawę – oświadczyła, zaparzając kawę w ekspresie.

– Jaką sprawę? – Nie zorientował się od razu.

– No, naszą. – Przestraszył się, przygotowany na najgorsze. Tak nieprzewidywalną kobietę stać było na wszystko, nawet na podjęcie najdzikszych decyzji… – Sądzę, że powinniśmy się pobrać.

Powiedziała to bardzo rzeczowym tonem, podając mu kawę. Brad był tak zdumiony, że wybałuszył na nią oczy.

– Że co? Po tym wszystkim, co mi nagadałaś przez całe święta, nagle zmieniłaś zdanie? Co ci się stało?

– Nic, tylko doszłam do wniosku, że możesz mieć rację i że to rzeczywiście najwyższy czas.

Istotnie, dużo myślała na ten temat, ale trudno jej przychodziło wyznanie, że w głębi duszy pragnęła połączyć się z nim na zawsze.

– A dlaczegóż to doszłaś do takiego wniosku?

– Nie wiem – odpowiedziała wymijająco, na co się roześmiał.

– Słowo daję, ty naprawdę masz nierówno pod sufitem! Ale i tak cię kocham. – Przeszedł na drugą stronę lady kuchennej, porwał Pilar w ramiona i zaczął całować. – Kocham cię i będę kochał, czy wyjdziesz za mnie, czy nie. Może potrzebujesz jeszcze trochę czasu do namysłu?

– Lepiej nie dawaj mi za dużo czasu, bo jeszcze zmienię zdanie! – Roześmiała się. – Zróbmy szybko, co trzeba, żeby mieć to z głowy.

Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwała czegoś przykrego. Natomiast Brad był w siódmym niebie.

– Nie bój się, tak to załatwię, że wszystko pójdzie jak z płatka – obiecał.

Wyznaczyli datę ślubu na czerwiec i zawiadomili o tym dzieci, które zadeklarowały, że chętnie przyjadą, mało tego – sprawiały wrażenie, że szczerze cieszą się z tej decyzji. Wśród zaproszonych gości znalazło się dziesięć małżeństw, kilkoro nieżonatych kolegów i niezamężnych koleżanek z pracy – w tym Marina Goleni, najlepsza przyjaciółka Pilar, która miała udzielić im ślubu – no i, oczywiście, matka Pilar, wdowa (oboje rodzice Brada już nie żyli). Matka Pilar mieszkała w Nowym Jorku, ale obiecała, że przyjedzie na ślub „jeśli w ogóle do niego dojdzie”, jak z niedowierzaniem dodała, czym nie na żarty zdenerwowała córkę.

Brad dotrzymał słowa i zajął się stroną organizacyjną ceremonii. Jego sekretarka rozesłała zaproszenia, Pilar musiała tylko sprawić sobie odpowiednią kreację. Razem z córką Brada, Nancy, i z Mariną Goletti wybrała się po zakupy, ale bez przekonania – mało brakowało, a jej towarzyszki musiałyby za nią przymierzać suknie. W końcu jednak zdecydowała się na tunikę z kremowego jedwabiu od Mary McFadden, układaną od góry do dołu w drobne fałdki, jak na posągach greckich bogiń. W dniu uroczystości uczesała się w wysoko upięty kok, z pojedynczymi pasemkami zwisającymi miękko przy twarzy. We włosy powplatała drobne białe kwiatki, z którymi wyglądała wystrzałowo. Kiedy po zakończeniu ceremonii odwróciła się ku gościom – na jej twarzy malowała się euforia.

– Widzisz, to wcale nie było straszne! – szepnął jej do ucha Brad. Jak zawsze, rozumieli się bez słów, nawet gdy stali na uboczu, bacznie obserwując, czy przyjaciele dobrze się bawią. W ciągu trzynastu lat wytworzyła się między nimi więź, która przetrwała wszystkie próby czasu. Połączyła ich miłość, która teraz przywiodła obydwoje do bezpiecznej przystani. – Przyznaj się, zrobiłaś to dla mnie, czy dla nich?

– Zabawne, ale chyba w końcu zrobiłam to dla siebie – odszepnęła. Nie chciała mu tego mówić, ale tak jakoś wyszło. – Po prostu nagle zrozumiałam, że chcę być twoją żoną, bo cię potrzebuję.

– Miło mi to słyszeć. – Przysunął się do niej bliżej. – A ja potrzebowałem ciebie, i to już od dawna, tylko nie chciałem ci się narzucać.

– Tak, zawsze to u ciebie ceniłam. Po prostu potrzebowałam więcej czasu. – Uśmiechnęła się nieśmiało, a on roześmiał się głośno. Dobrze, że nigdy nie chciała mieć dzieci, bo gdyby musieli czekać na jej decyzję przez następne trzynaście lat – mogli by się nie doczekać.

– I ten czas właśnie nadszedł. Widocznie tak miało być. Grunt, że cię kocham – oświadczył, ale w którymś momencie spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem. – Zaraz, a jak się teraz będziesz przedstawiać? Pani Coleman czy panna Graham?

– Prawdę mówiąc, jeszcze o tym nie myślałam. Nie jestem pewna, czy w moim wieku wypada zmieniać nazwisko. Jeśli przez czterdzieści dwa lata występowałam jako Pilar Graham, to jedno popołudnie tego nie zmieni… – Urwała, bo w jego oczach dostrzegła cień smutku i rezygnacji, więc dokończyła innym tonem: – Chociaż właściwie… może przez następne trzynaście lat… co szkodzi iść na całość?

– Więc Coleman? – upewnił się, zaskoczony i wzruszony. Ten dzień rzeczywiście okazał się wyjątkowy pod każdym względem.

– Tak, niech będzie pani Coleman. Pilar Coleman. Kiedy teraz uśmiechnęła się do niego – wyglądała jak młoda dziewczyna. Brad pocałował ją i podprowadził do grona rozbawionych przyjaciół.

– Gratuluję, Pilar – powiedziała jej matka znad kieliszka szampana. Elizabeth Graham w wieku lat sześćdziesięciu siedmiu nadal świetnie się trzymała i pracowała w Nowym Jorku jako lekarka – specjalistka z zakresu neurologii, z czterdziestoletnią praktyką. Innych dzieci poza Pilar nie miała. Jej mąż, sędzia Sądu Apelacyjnego, zginął w katastrofie lotniczej, kiedy Pilar studiowała prawo. – Zrobiłaś niespodziankę nam wszystkim.

Pilar się uśmiechnęła, lata doświadczenia nauczyły ją trzymać nerwy na wodzy i nie dać się matce rozdrażnić.

– Życie jest pełne cudownych niespodzianek – oświadczyła dyplomatycznie. Uśmiechnęła się do Brada, a nad jego ramieniem do Mariny, która matkowała jej od początku, odkąd Pilar przybyła do Santa Barbara. Zależało jej, żeby to właśnie Marina dała im ślub, bo zaprzyjaźniła się z nią na długo przedtem, za nim starsza koleżanka zasiadła na ławie sędziowskiej wspólnie z Bradem. Najpierw pracowały razem w zespole adwokackim, a dopiero potem Marina zrobiła aplikację sędziowską. Przez cały czas zastępowała Pilar prawdziwą matkę, z którą ta nie żyła w najlepszych stosunkach.

Pilar nigdy nie ukrywała, że prawie nie widywała swoich rodziców. Byli zanadto pochłonięci pracą zawodową, a ją wysłali do szkoły z internatem już jako siedmioletnią dziewczynkę. Do domu przyjeżdżała tylko na wakacje i świąteczne ferie, a wtedy rodzice głównie wypytywali, czego się ostatnio nauczyła, jak duże postępy poczyniła we francuskim i dlaczego ma takie słabe stop nie z matematyki. Wydawali się jej właściwie obcymi ludźmi, choć ojciec czasem podejmował pewne wysiłki, aby się do niej zbliżyć. Nie miał z nią jednak o czym rozmawiać, gdyż, podobnie jak matka, interesował się głównie pracą. Matka zaś wcześnie dała Pilar do zrozumienia, że sprawy jej pacjentów są dla niej nie porównywalnie ważniejsze niż problemy jedynej córki.