– Nigdy nie mogłam zrozumieć, po co oni w ogóle zdecydowali się na dziecko – zwierzyła się Bradowi już na samym początku. – Podejrzewałam nieraz, że przyszłam na świat wskutek pomyłki lub nieudanego eksperymentu medycznego. Nie spełniałam też ich oczekiwań. Ojciec ucieszył się dopiero wtedy, gdy poszłam na prawo. Pewnie po raz pierwszy uwierzył, że nie po pełnili z matką błędu, przywołując mnie na świat. Ale na uroczystość rozdania dyplomów matka i tak nie przyszła, bo nie mogła mi darować, że nie studiowałam medycyny, chociaż własnym przykładem raczej nie zachęcała mnie do tego.

W efekcie Pilar prawie całe dzieciństwo spędziła poza domem. W żartach ze swymi kolegami po fachu określała się nawet jako wychowanka instytucji publicznych, na równi z tymi jej klientami, którzy wychowali się w więzieniach. Właściwie trudno było by określić, co w większym stopniu wpłynęło na jej negatywny stosunek do instytucji małżeństwa i rodzenia dzieci – chłód uczuciowy panujący w jej rodzinie, czy też warunki, w jakich wyrosła. Nie miała bowiem pojęcia, jak powinno się wychowywać dziecko, ani nie chciała skazywać nikogo na takie dzieciństwo, jakie było jej udziałem. Kiedy poznała Brada, zaskoczył ją jego stosunek do własnych dzieci, oparty na wzajemnej szczerości, naturalności i wylewności uczuciowej. Pilar nie potrafiłaby odnosić się w taki sposób do nikogo, a zwłaszcza do dziecka. Z czasem zmniejszył się dystans między nią a dziećmi Brada, ale nadal nie chciała mieć własnych. Obecność matki na weselu przypomniała jej tylko, jak dalece rodzice ją zawiedli.

– Wyglądasz dziś uroczo, Pilar – wykrztusiła niezręcznie matka takim tonem, jakby mówiła do znajomej albo wręcz obcej osoby. Nigdy nie pozwoliła sobie na odrobinę uczuciowości, zakładając, że w ogóle miała jakieś uczucia… – Szkoda, że oboje z Bradem jesteście za starzy, żeby mieć dzieci.

Pilar spojrzała na nią ze zdziwieniem, nie wierząc własnym uszom, że takie słowa mogły wyjść z ust matki.

– I ty to mówisz? – wycedziła tak cicho, że nawet Brad tego nie słyszał. – Jakim prawem wkraczasz do naszego życia i ośmielasz się wyrokować na temat naszej przyszłości?

Marina, która przyglądała się im z daleka, nawet z tej odległości dostrzegła płomień gniewu w jej oczach.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że z medycznego punktu widzenia nie jesteś już w wieku odpowiednim do prokreacji. – Matka mówiła chłodno, tonem zawodowej biegłości, natomiast Pilar dała się ponieść nerwom.

– Każdego dnia kobiety w moim wieku rodzą dzieci! – wybuchnęła, wściekła na siebie, że po raz kolejny dała się sprowokować. Posiadanie dziecka było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła w życiu, ale jakie prawo miała jej matka, aby z góry zakładać, że nie może, a na wet nie powinna mieć dziecka? Po tym, jak mało zrobiła dla niej przez wszystkie minione lata, mogłaby przynajmniej odczepić się od jej życia prywatnego i uszanować prawo do własnych wyborów!

– W Kalifornii może i rodzą. – Matka nie ustępowała. – Ale te dzieci trafiają potem do mnie, opóźnione w rozwoju, z zespołem Downa lub innymi deformacjami. Nie przypuszczam, abyś tego chciała.

– Tak, oczywiście, masz zupełną rację! – Pilar spojrzała jej wyzywająco w oczy. – Już ty i tato postaraliście się, żebym nigdy nie chciała mieć dzieci!

Czym prędzej wmieszała się w tłum gości, roztrzęsiona. Rozglądała się za Bradem, ale akurat odszedł z kimś na bok, sądząc pewnie, że Pilar mile gawędzi sobie z mamą.

– Dobrze się czujesz? – zagadnęła szeptem Marina, której siwe włosy ułożone były w niesforną, pełną loków fryzurę. Ta starsza dama była dla Pilar i matką, i serdeczną przyjaciółką. Chętnie dzieliła się z nią swoim doświadczeniem życiowym, bo dokonywała podobnych wyborów jak Pilar, tylko z innych powodów. Po przedwczesnej śmierci własnej matki sama wychowała dziesięcioro młodszego rodzeństwa, ale pozostała starą panną i nie dochowała się potomstwa. Ciekawym wyjaśniała, że poświęciła się karierze zawodowej, ale zawsze chętnie wysłuchiwała skarg Pilar na obojętność rodziców.

W ostatnich latach młoda kobieta miała mniej powodów do narzekań, bo Pani Doktor, jak nazywała matkę, odwiedzała ją najwyżej raz na dwa-trzy lata. Pilar niespecjalnie za nią tęskniła, bo odwiedziny mamuśki miały charakter formalny. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów jej dzieciństwa. Nie były to wizyty, ale wizytacje.

– Oj, chyba Pani Doktor palnęła ci kazanie! – Marina mrugnęła porozumiewawczo.

Pilar mogła już zdobyć się na uśmiech, bo w towarzystwie Mariny nabierała lepszego mniemania o gatunku ludzkim.

– Nie, chciała się tylko upewnić, czy Brad i ja zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy już za starzy na dzieci! – parsknęła z gorzką ironią. Nie tyle martwił ją brak potomstwa, ile raczej brak ciepłych uczuć u własnej matki.

– Myślałby kto! – zaperzyła się sędzina Goletti. – Moja mama urodziła ostatnie dziecko, kiedy miała pięćdziesiąt dwa lata.

– Chcesz mi powiedzieć, że mam równać do tego poziomu? – Pilar się roześmiała. – Tylko mi nie mów, że i mnie może to spotkać, bo chyba się zastrzelę! – W dniu własnego ślubu? Z byka spadłaś? – Marina spróbowała obrócić tę wypowiedź w żart, ale zaskoczyła Pilar kolejnym pytaniem: – A co, chcielibyście mieć dzieci?

Znała wiele małżeństw starszych niż Brad i Pilar, które dopiero niedawno doczekały się potomstwa, ale pytała z prostej ciekawości, bo była dostatecznie blisko zaprzyjaźniona z Pilar. Zaskoczyło ją jej małżeństwo po tylu zdecydowanych deklaracjach po zostawania w stanie wolnym, może wobec tego i inne jej postanowienia uległy zmianie. Pilar jednak roześmiała się jej w nos.

– No, nie, o to nie musisz się martwić. Na mojej liście życzeń dzieci figurują na ostatnim miejscu i na razie nie planuję tego zmienić.

– Czego nie planujesz? – wtrącił się Brad, który akurat do nich dołączył i z zadowoloną miną otoczył ramieniem talię żony.

– Rezygnacji z pracy zawodowej. – Pilar na poczekaniu wymyśliła odpowiedź. Zdążyła już ochłonąć po wymianie zdań z matką, a obecność Brada działała na nią uspokajająco.

– A któż się tego po tobie spodziewał? – Brad potoczył dookoła zdziwionym wzrokiem. Nie przypuszczał, że ktokolwiek może w ogóle o coś takiego zapytać. Pilar cieszyła się opinią wyśmienitej prawniczki, w pełni oddanej swemu zawodowi. Nie wyobrażał sobie nawet, aby mogła rzucić pracę.

– Myślałam, że mogłaby dołączyć do grona sędziów – wywinęła się sprytnie Marina Goleni. Zresztą myślała o tym całkiem poważnie. Ktoś ją akurat odwołał, więc Pilar i Brad zostali przez chwilę sami, patrząc sobie w oczy.

– Kocham cię, moja pani Coleman – oświadczył. – Chciałbym móc ci powiedzieć, jak bardzo…

– Jeszcze zdążysz, całe życie przed nami. I ja cię kocham, Brad – wyszeptała.

– Gdybym musiał, poczekałbym jeszcze pięćdziesiąt lat, byle tylko cię dostać.

– Oj, wtedy moja mama naprawdę by się zmartwiła! – Pilar się roześmiała, a ten łobuzerski uśmiech jeszcze ujął jej lat.

– Czyżby twoja mama uważała, że jestem dla ciebie za stary? – Rzeczywiście, był tylko o kilka lat młodszy od swojej teściowej.

– Nie ty, tylko ja. Mama obawia się, że przyjdzie nam do głowy napłodzić niedorozwiniętych dzieci i przysporzyć jej pacjentów.

– Jakie to miłe z jej strony! To ci właśnie powiedziała? – Wydawał się lekko podenerwowany, ale nie chciał, by cokolwiek zakłóciło ten długo oczekiwany dzień w jego życiu.

– Tak. Pani Doktor uznała, że powinna mnie ostrzec.

– No, to nie wiem, czy zaprosimy ją na srebrne wesele! – za groził żartobliwie, całując żonę.

Tańczyli trochę ze sobą, a trochę z gośćmi. O północy dyskretnie opuścili towarzystwo, bo czekał na nich apartament w Biltmore.

– Szczęśliwa? – zagadnął, kiedy spoczęła przy nim na tylnym siedzeniu wynajętej limuzyny.

– Jeszcze jak! – Uśmiechnęła się promiennie. Ziewając, oparła głowę na ramieniu Brada, a stopy w białych atłasowych czółenkach na oparciu przedniego siedzenia. Nagle jakby coś sobie przypomniała. – O rany, nie pożegnałam się z mamą, a ona jutro z samego rana wyjeżdża!

Pani Doktor wybierała się do Los Angeles na kongres lekarzy. Pod tym względem ślub Pilar przypadł w dogodnym dla niej momencie.

– Tym razem akurat nie musiałaś. To twoje wesele i raczej ona powinna była przyjść do ciebie, pocałować cię na dobranoc i życzyć szczęścia.

Pilar wzruszyła ramionami. Dawno już przestała przykładać wagę do tego rodzaju gestów ze strony matki.

– Ja w każdym razie życzę ci szczęścia – dodał Brad, a ona po całowała go, czując, że ta chwila wystarczy jej za całe życie. Jego pragnęła ponad wszystko i – o dziwo – pożałowała nawet, że nie wyszła za niego wcześniej.

Nie myślała już o przeszłości ani o tym, jak skrzywdzili ją rodzice. Teraz liczył się tylko Brad i ich wspólna przyszłość. Przy najmniej ta najbliższa przyszłość, jaką ucieleśniała noc spędzona w Biltmore.

ROZDZIAŁ DRUGI

Tydzień po Święcie Dziękczynienia Diana miała już kupę roboty z artykułami do kwietniowego numeru. Zespół redakcyjny z jej magazynu szykował obszerne reportaże o dwóch domach w Newport Beach i jednym w La Jolla. Sama pojechała do San Diego, aby skontrolować zaawansowanie prac, ale już późnym popołudniem miała kompletnie dość. Lokatorzy domu należeli raczej do osób konfliktowych, właścicielce nie podobało się nic z tego, co dziennikarze u niej robili, a młoda, początkująca redaktorka, która miała przygotować materiał, wypłakiwała się na ramieniu Diany.

– Nie przejmuj się – uspokajała ją, choć sama znajdowała się na krawędzi wyczerpania nerwowego. Na domiar złego od południa nękał ją uporczywy ból głowy. – Jeśli zobaczy, że wyprowadziła cię z równowagi, zacznie zachowywać się jeszcze gorzej. Traktuj ją po prostu jak małą dziewczynkę, która chce dostać się na łamy naszego pisma, a ty masz jej w tym pomóc.

Ta przemowa niewiele jednak pomogła, gdyż niebawem fotografik wściekł się i zagroził, że rzuci wszystko i pójdzie sobie. Pod koniec dnia wszyscy mieli zszarpane nerwy, a najbardziej Diana.