Leith nie zapytała nawet, po co pan Massingham chce się z nią widzieć – nie musiała tego robić. Doskonale wiedziała, co jej powie.

– Dziękuję, postaram się – odparła równie uprzejmie i odłożyła słuchawkę. Aż trzęsła się z gniewu, że ten typ wyrzuci ją z pracy, choć naprawdę nie ma za co.

Czekała, choć sama nie wiedziała dlaczego. Pewnie częściowo z powodu ogromnego długu hipotecznego, który ma do spłacenia. A może to upór i duma kazały jej czekać na wezwanie Moiry Russell. Ta sama duma, która każe jej zaraz zapytać Naylora Massinghama, czy ma lepszy powód do wyrzucenia jej z pracy niż miłosne perypetie jego kuzyna.

Nadeszła trzecia, potem czwarta, a Leith wciąż nie otrzymała wezwania i niepokoiła się coraz bardziej.

Około piątej zaczęła kląć swego pracodawcę w żywy kamień.

– Zostajesz, Leith? – Jimmy wiedział, że Leith nie liczy godzin pracy i nieraz zostaje, żeby wykończyć jakąś robotę.

– O, niedługo wychodzę – odparła lekko.

– Chcesz, żebym został?

– Idź, idź – odpowiedziała z uśmiechem. – Z tym powinnam poradzić sobie sama.

Czy aby na pewno? – zastanawiała się po jego wyjściu. Lubiła swoją pracę, potrzebowała jej, towarzystwo budowlane, któremu spłacała hipotekę, też pewnie wolałoby, żeby utrzymała to dobrze płatne zajęcie. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić, jeśli ta świnia z nowego skrzydła powie jej: wynoś się.

O szóstej, kiedy nawet najwięksi maruderzy poszli już do domu, Leith zmieniła zdanie. W tej chwili gotowa była dość dokładnie powiedzieć Massinghamowi, gdzie ma tę posadę. W następnej minucie już zmieniła zdanie, ale jedno było pewne: należy zacząć działać.

Złapała słuchawkę telefonu. Szybko znalazła numer w spisie i – pewna, że Moira Russell już dawno poszła do domu – zadzwoniła.

– Sekretarka pana Massinghama – odezwał się jasny głos Moiry i Leith pojęła, że, podobnie jak szef, Moira pracuje do późna.

– Tu Leith Everett – oznajmiła oficjalnie i, nie dając sekretarce dojść do słowa, ciągnęła dalej. – Czy może pani przeprosić pana Massinghama? Muszę już wyjść… mam ważne spotkanie.

Po co dodałam tę ostatnią bzdurę, zastanawiała się, kierując się w stronę parkingu. Może, mimo osobistego stosunku do Naylora Massinghama, uznała, że dobre wychowanie tego wymaga?

Wycofywała swój samochód, kiedy spostrzegła jaguara, którego po raz pierwszy ujrzała… Boże, czy rzeczywiście wczoraj rano? Jeżeli należy do Naylora Massinghama, a tego była niemal pewna, to znaczy, że jej szef jeszcze pilnie pracuje. Doskonale! To go będzie trzymać z dala od Olindy Bray!

Wielkie nieba! A to skąd mi się wzięło – zdumiała się Leith. Przecież w ogóle jej nie obchodzi, z iloma przepysznymi blondynkami się spotyka!

Nie była bardzo głodna, ale po powrocie zrobiła sobie filiżankę herbaty i kanapkę. Martwiła się, oczywiście, wiedziała, że będzie się martwić. Nie żałowała, że poszła do domu – w końcu, na litość boską, czekała całe popołudnie.

Czuła się tak, jakby ją ktoś przeżuł i wypluł, więc wzięła kąpiel, przebrała się w koszulę nocną i bawełniany szlafrok, wyszczotkowała włosy. Było jeszcze za wcześnie, żeby kłaść się spać – zresztą wiedziała, że i tak będzie jej trudno zasnąć.

Kiedy zastanawiała się, czy jutro też będzie czekać na swój wyrok przez cały dzień, ktoś zadzwonił do drzwi. Poczuła dziwny ucisk w żołądku i zrozumiała, że wcale nie będzie musiała czekać do jutra.

Była jednak zaskoczona, kiedy ujrzała stojącego na progu Naylora Massinghama. Więcej – była tak roztrzęsiona, że zaprosiła go do środka, zaprowadziła do salonu i dopiero zdołała pozbierać myśli. Wtedy też spostrzegła, że musi mieć ze sobą jakieś poufne papiery, skoro zabrał teczkę na górę.

Jego wzrok przesunął się od lśniących, kasztanowych włosów, poprzez pozbawioną makijażu twarz, elegancki szlafroczek, aż po czubki bosych stóp. Leith zapomniała języka w ustach, a wewnętrznie aż drżała z niepokoju, co też usłyszy za chwilę. Rychło jednak odzyskała mowę, kiedy Massingham odezwał się, mierząc ją sardonicznym spojrzeniem:

– W pełnej gali na niezmiernie ważne spotkanie – syknął, po raz kolejny obrzucając wzrokiem jej nocny strój, i dodał równie drwiąco: – A może gość jest już w środku?

– Wcale nie! – wybuchnęła Leith. Nienawidziła Naylora Massinghama całą swoją istotą… jego i tych obraźliwych pytań!

Podniosła błyszczące wrogością oczy. Niewzruszony, wytrzymał jej spojrzenie, nie spiesząc się z wyjawieniem celu swej wizyty, postawił teczkę i zapytał:

– Oczekujesz kogoś, prawda?

Leith zaczerpnęła tchu, żeby odzyskać spokój, po czym podjęła walkę – bo tak traktowała ich rozmowę -jego własną bronią.

– Nie mam dziś spotkania z Travisem, bo pewnie o to panu chodzi – oznajmiła chłodno.

– O tak, wiem – odparł łaskawie. – Wyjechał dzisiaj za granicę w interesach.

– W nadziei, że mu wywietrzeję? – zapytała, nie dając poznać po sobie zaskoczenia. Wczoraj jeszcze Travis nic nie wspominał o wyjeździe. Gdzieś za tym kryła się ręka Massinghama. Travis powiedział, że kuzyn bardzo szanował jego ojca. Czy ten szacunek nie był przypadkiem wzajemny? A może zmówili się, że Travisowi dobrze zrobi krotki wyjazd?

– Wcale tego nie oczekuję – odparł i dodał ostro:

– Chciałem po prostu sprawdzić, ilu masz bliskich przyjaciół płci męskiej.

Leith zamrugała powiekami, słysząc tę bezczelność.

– Wiem, że w biurze nosisz etykietkę „nie dotykać eksponatu" – ciągnął tymczasem (przynajmniej tyle, pomyślała Leith) – ale powiedz mi, odkąd to nosisz kapelusz myśliwski?

– Kape… – urwała, przeklinając jego spostrzegawczość. Z salonu nie mógł widzieć wieszaka na płaszcze i kapelusze, a jednak wiedział co na nim wisi.

– Kapelusz nie należy do mnie-odparła z godnością.

– Niemożliwe – warknął.

Leith rzuciła mu wymowne spojrzenie.

– Jeżeli już musi pan wiedzieć, kapelusz zostawił Sebastian, zanim… – zaczęła, ale urwała, bo Naylor Massingham przerwał jej brutalnie.

– A zatem Travis, którego tak zdawałaś się kochać jeszcze wczoraj, nie jest twoim jedynym kochankiem!

– Kochankiem?! – wykrzyknęła zaskoczona.

– Boże, jacyśmy niewinni! – zakpił Massingham.

Nagle w jego oczach zapaliło się demoniczne światełko. Ponieważ wyglądał na człowieka, który chętnie udowadnia własne teorie, postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął w jej stronę ramiona.

Nikt nigdy nie całował Leith w ten sposób. Być może, z powodu ciężkiej pracy, która nie zostawiała jej wiele czasu – ani chęci – by zajmować się takimi rozrywkami, całowała się rzadko i nigdy aż tak! Walczyła jak oszalała, pojęła jego zamiary od pierwszej chwili. Oplatające ją ramiona były jednak silne jak żelazna obręcz. Nie było od nich ucieczki, podobnie jak nie było ucieczki od bliskości jego ciała. Wkrótce odkryła też, że nie można uciec od jego ust.

– Nie! – udało jej się krzyknąć, kiedy na moment uwolniła się spod władzy jego warg.

To było wszystko, co udało jej się powiedzieć, ponieważ znowu wziął w posiadanie jej wargi i całował ją jeszcze namiętniej. Czuła, jak mocniej przyciąga ją do siebie… i nagle, gdzieś wewnątrz jej ciała, odezwało się dziwne uczucie mrowienia. Usiłowała go odepchnąć, ale zaskoczona poczuła, że tak naprawdę wcale nie ma na to ochoty.

Dłonie Naylora pieściły jej plecy, zsunęły się do talii, potem dosięgły bioder.

– Och… – westchnęła, czując, jak rozpalają się w niej iskierki pożądania. Uniosła ramiona, oplotła nimi jego szyję i już z własnej woli oddała pocałunek.

Pogrążyła się w nieświadomości, zapomniała, po co do niej przyszedł, jeszcze pół godziny temu uznawała go za najohydniejsze z męskich stworzeń.

I wtedy nagle, niespodziewanie, znieruchomiał. W następnej chwili odepchnął ją od siebie.

Gapiła się na niego, powoli wracając do przytomności, nie wiedziała, co właściwie dzieje się wokół. Chwiała się jeszcze od niespodziewanej siły, z jaką działały na nią jego pocałunki, kiedy oznajmił drwiąco:

– Mów mi dalej, że nie należysz do każdego, kto tego zechce.

Słowa te podziałały na nią jak zimny prysznic. W jednej chwili odzyskała przytomność umysłu i, choć wciąż jeszcze miała na uwadze swoją posadę, zapragnęła nagle go udusić.

– Wiec dlaczego tu przyszedłeś?-syknęła gwałtownie. – Bo chyba nie po to, aby udowodnić niszczącą moc swego sex appealu?

Kipiała wściekłością i nie była pewna, czy nie rzuci się na niego z pazurami. I naraz jej świeżo nabyta skłonność do rękoczynów została skutecznie ostudzona: usta jej gościa wykrzywiły się leciutko, jakby jej sarkazm go rozbawił.

Wkrótce przekonała się, że była w błędzie. Naylor Massingham nie wyglądał na rozbawionego, wręcz przeciwnie.

– Chciałem powiedzieć pani, panno Everett, że jeśli pani stosunek do pracy nie ulegnie zmianie, zostanie pani wylana! – rzucił ostro, mierząc ją mrocznym spojrzeniem.

– Wylana? – poderwała się Leith, gotowa walczyć o swą opinię. Wiedziała, że pracuje bardzo dobrze, a on usiłował jej wmówić coś wręcz przeciwnego.

– Co jest nie w porządku z moją pracą? – rzuciła wyzywająco.

Nie odpowiedział od razu, niewzruszenie spoglądając w jej rozwścieczone, zielone oczy. A potem zapytał miękko:

– A co powiesz o kontrakcie Norwood & Chambers?

– To nieuczciwe! – wybuchnęła Leith. – Prace nad kontraktem Norwood & Chambers zostały rozpoczęte na długo przed moim przyjściem do firmy. Ja tylko…

– Dokończyłam go – wpadł jej w słowo i Leith wiedziała już, że przerzucił każdy papierek, aby tylko znaleźć jakiś błąd.

– Ale nie mogę brać odpowiedzialności za… – zaczęła i natychmiast dostała nauczkę.

– Jedną z zasad, jakie musi zaakceptować urzędnik, zajmujący tak eksponowane stanowisko – wycedził – jest ta, że kiedy sypią się gromy, bierzesz odpowiedzialność za wszystko, co opuszcza twoje biuro, czy podpisałaś to, czy nie!

Zadowolony z udzielonej lekcji dodał: