– Jak Bozię kocham! Przyszedł z kimś z kadr i panem Cathamem – ciągnął Jimmy, wspominając nazwisko szefa Vasey. – Pan Massingham chciał nie tylko spotkać się z wszystkimi kierownikami, ale także obejrzeć sobie każde biuro!

Leith żałowała trochę, że nie udało jej się zobaczyć szefa, ale wróciła do pracy. Była jedynie małym kółeczkiem w ogromnej machinie i pan Massingham na pewno nie przyjdzie po raz drugi, a nawet jeśli ma dobrą pamięć do twarzy i tak nie będzie pamiętał, z kim się spotkał, a z kim nie.

Wkrótce potem tak zajęła się swoją pracą, że posłała Jimmy'ego po jakieś papierzyska i zapomniała zupełnie o panu Massinghamie.

Stała zwrócona plecami do drzwi, szukając w szafie potrzebnych papierów, kiedy usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju.

– Dobra, Jimmy – powiedziała, nie odrywając wzroku od trzymanych w dłoni dokumentów. Miała zamiar dodać jeszcze, że zaraz zabiorą się do rozpracowywania materiałów, które przyniósł, kiedy odezwał się jakiś głos, ale zdecydowanie nie był to głos Jimmy'ego.

– Leith Everett? – zapytał. Był wybitnie męski i na pewno nie należał do żadnego z pracowników biura… choć chyba go gdzieś słyszała i to zupełnie niedawno.

Powoli odwróciła się i podniosła głowę. I po raz drugi, od chwili poznania tego człowieka, otworzyła usta ze zdumienia. Szok zamurował ją kompletnie, patrzyła nieruchomo na ciemnowłosego, ciemnookiego mężczyznę, który także zdawał się nie wierzyć własnym oczom.

– Bogowie – mruknął. – To nie możesz być ty!

– C-co pan tu robi? – wykrztusiła.

Już przedtem zorientowała się, że mężczyzna, którego przezwała Kuzynem Naylorem, odpowiada tylko na te pytania, które sam uzna za stosowne. Teraz także pozwolił, by jej pytanie zawisło w próżni. Podszedł bliżej, objął uważnym wzrokiem jej gładko ściągnięte do tyłu włosy i bez słowa zerwał jej z nosa okulary. Wyglądało na to, że chce sprawdzić, czy jej zielone oczy mają ten sam kolor, jaki miały we wczesnych godzinach niedzielnego poranka.

– Niech mnie piorun strzeli, ale wszystkich nabrałaś! -rzucił bezczelnie, wtykając jej okulary do ręki.

– A to co ma znaczyć? – zapytała wyzywająco.

– Nie mogę pojąć, jakim szatańskim cudem przez ten krótki czas, od kiedy tu pracujesz, zarobiłaś sobie na przezwisko Panny Lodowatej – raczył odpowiedzieć wreszcie na jedno z jej pytań, choć nie była to miła odpowiedź.

Leith już chciała odpowiedzieć ozięble, że jest tu wyłącznie po to, by pracować, a nie flirtować z każdym, kto ma na to ochotę, kiedy nagle dotarł do niej prosty fakt, że skoro Naylor wie, jak długo tu pracuje, to znaczy, że ktoś z kadr lub pan Catham przedstawił mu w skrócie każdego pracownika.

– Czy ty… – zaczęła, ale wciąż nie chciała uwierzyć w to, co stawało się coraz bardziej oczywiste. – Ty nie możesz być… – spróbowała jeszcze raz. Znowu nabrała ochoty, żeby mu przyłożyć, kiedy na jego twarzy pojawił się drwiący wyraz.

– O, sądzę, że raczej jestem – wycedził i przedstawił się na wypadek, gdyby jeszcze to do niej nie dotarło:

– Jestem Naylor Massingham.

Żadne z nich nie wyciągnęło dłoni, więc dodał jeszcze:

– Możesz mówić do mnie: „proszę pana". Niedoczekanie!

– A więc… – ciągnął, lustrując ją bezlitośnie. Jego wzrok na pewno nie ominął niczego, a zwłaszcza iskierek gniewu w jej oczach. – A więc powiedz mi, co taka miła dziewczynka – zaakcentował ironicznie – jak ty robi w takim miejscu?

Leith aż się zagotowała pod smagnięciami jego sarkastycznych uwag, ale starała się opanować. On jednak zdawał się czerpać piekielną radość ze znęcania się nad nią i Leith poczuła, że nie jest już w stanie pozostać pasywną, pokorną i cichą, zwłaszcza kiedy zachęcony jej milczeniem podjął swe rozważania.

– Płacą ci dobrze, jestem tego pewien, ale ty i tak…- objął spojrzeniem jej kostium, który wprawdzie maskował figurę, ale był drogi i w dobrym gatunku -… tyrasz pewnie po godzinach, żeby spłacić to kosztowne mieszkanie…

– Jak spłacam moją hipotekę, to wyłącznie moja sprawa – odparowała Leith, tym razem naprawdę dotknięta do żywego.

– Nie wtedy, kiedy jest w to zamieszany członek mojej rodziny – cisnął jej w twarz już bez śladu szyderstwa.

– To nie dotyczy… – urwała. Przypomniała sobie, że Naylor podejrzewa swego kuzyna Travisa o płacenie jej rachunków hipotecznych.

– Ale dotyczy mnie! – ostro oznajmił Massingham.

– Masz zły wpływ na mojego kuzyna – dodał prosto z mostu. – Wczoraj znów przyszedł zalany w drobny mak!

– To nie moja wina.

– Chcesz mi wmówić, że nie widziałaś go, odkąd niemal wyniosłem go z twojego mieszkania?

– Nie, ale…

– Myślę, panno Everett-przerwał jej, zanim zdążyła wyjaśnić, że Travis wpadł tylko na chwilę, żeby ją przeprosić i zabrać samochód. – Sądzę, że w pani interesie leży to, aby już nigdy więcej się z nim nie zobaczyć.

– W moim interesie? – powtórzyła, zanim to do niej dotarło. – Ja… – wyjąkała. – Pan nie może…

Usiłowała nie poddawać się panice. Jeśli dobrze zrozumiała – a nie miała pojęcia, czym innym mogłaby ją szantażować ta cholerna świnia – stawką była jej posada! I nagle przyszedł jej z pomocą gniew. Co za niesprawiedliwość!

– Moje życie prywatne – oznajmiła sucho, wyłącznie dla zasady – nie ma zupełnie nic wspólnego z pracą!

Naylor Massingham nawet nie raczył dyskutować.

– Tak sądzisz? – zapytał jedynie i wyszedł. Leith siedziała, zupełnie oszołomiona, z okularami w dłoni, kiedy w minutę później wpadł Jimmy z naręczem papierów, po które go posłała.

– Przepraszam, że to tak długo trwało, musiałem czekać, aż Tom skończy rozmowę telefoniczną. – Po tych zdawkowych przeprosinach już bez ogródek zapytał: – Widziałem, jak wychodził stąd pan Massingham. Ominęło mnie coś ważnego?

– W twoim przypadku to po prostu niemożliwe, Jimmy – odparła wesoło, wzięła od niego papiery i udała, że studiuje je uważnie, choć nie docierało do niej ani jedno zdanie. „Tak sądzisz?" Massinghama brzmiało jej jeszcze w uszach, budząc niejasną obawę. Nie zagrzała tu miejsca nawet tak długo, jak na ostatniej posadzie, a wszystko wskazywało na to, że zaraz znów wróci na pozycję czytelniczki ogłoszeń.

Tego dnia potrzebowała wszystkich swych sił, żeby skupić się na pracy. Wieczorem jednak, kiedy wróciła do domu, mogła zrobić sobie filiżankę herbaty i swobodnie pomyśleć – oczywiście, o Naylorze Massinghamie.

Dlaczego od razu nie powiedziała mu, że nie jest przyjaciółeczką Travisa? I dlaczego, och, dlaczego Travis nie wspomniał nawet nazwiska swego kuzyna? Mogłaby wówczas spytać go, czy Naylor ma coś wspólnego z Massingham Engineering… i byłaby przygotowana na to, co wydarzyło się dziś rano. Mogłaby uporządkować myśli, ułożyć sobie, co ma mu powiedzieć, gdyby przypadkiem się spotkali. Powiedziałaby mu, że jej sąsiadka Rosemary… I nagle przypomniała sobie, że istnienie Rosemary jest ciągle tajemnicą dla rodziny Travisa. Coś ją tknęło. Travis szalał z rozpaczy, że Rosemary go rzuciła, ale chyba sam w to nie wierzył. Gdyby rzeczywiście był tego pewien, na pewno nie ukrywałby jej tak zazdrośnie. Gdyby powiedział choć słowo, Rosemary na pewno nie chciałaby go więcej widzieć.

Leith zdjęła kostium i ubrała się w dżinsy i sweter. Zaraz potem odezwał się telefon. Dzwoniła Rosemary.

– U ciebie wszystko w porządku? – zapytała szybko Leith, wyobrażając sobie, że Rosemary siedzi po drugiej strome korytarza, w jakiś sposób unieruchomiona. Zazwyczaj to ona pierwsza wracała z pracy i zaglądała do Leith, jeśli miała ochotę na pogawędkę.

– Nie wróciłam. Wciąż jestem w Hazelbury – odparła Rosemary i wyjaśniła: – Matka nie czuje się dobrze i postanowiłam zostać, aż będzie jej trochę lepiej. Do pracy już dzwoniłam i…

– Przykro mi słyszeć, że twoja matka źle się czuje. Co jej jest? – zapytała Leith, pamiętając panią Green jako osobę o końskim zdrowiu.

– Po prostu… źle się czuje – odrzekła Rosemary. – Nic określonego. Ojciec właśnie zabrał ją do lekarza,więc pomyślałam sobie, że zadzwonię. To nie znaczy, że nie mogłabym dzwonić, gdyby byli w domu – dodała pospiesznie, jakby wstydząc się, że robi coś ukradkiem.

– Naturalnie-równie szybko odpowiedziała Leith.

– Musiałaś po prostu odczekać, aż wrócę do domu. Natychmiast pożałowała, że chcąc podtrzymać na duchu Rosemary, wspomniała o pracy. Myśl o biurze przywiodła wspomnienie Naylora Massinghama. Niepokoił ją ten facet.

– No więc, jak się masz? – zapytała, z trudem koncentrując się na rozmowie.

– W porządku – westchnęła Rosemary. Najwyraźniej nie był to temat, który ją interesował. Leith domyśliła się, o kim chciała rozmawiać.

– Widziałam się ostatnio z Travisem – zaryzykowała.

– Jak on się czuje? – zapytała Rosemary, a poruszenie w jej głosie podpowiedziało Leith, że cokolwiek mówiła, serce Rosemary wciąż należało do Travisa.

– Mówiąc zupełnie szczerze, źle z nim – stwierdziła, niechętnie stawiając sprawę na ostrzu noża, ale co innego mogła odpowiedzieć?

Zapanowało długie milczenie.

– Opiekuj się nim w moim imieniu, Leith – poprosiła Rosemary i odłożyła słuchawkę.

Leith nagle poczuła się przygnębiona tą rozmową. Oto dwoje dorosłych, zakochanych w sobie ludzi, rozdzielonych przez nieugięte zasady moralne jednego z nich.

Niemal natychmiast telefon rozdzwonił się ponownie. Tym razem był to zaniepokojony Travis, który bezskutecznie usiłował się dodzwonić do Rosemary.

– Zawsze o tej porze jest już w domu po pracy – zaczął. – Czy mogłabyś…

– Przed chwilą dzwoniła – wpadła mu w słowo Leith.

– Jak ona się czuje?

– W porządku. Jej matka jest chora… i Rosemary zostanie w Hazelbury jeszcze kilka dni – szybko uspokoiła go Leith.

Travis milczał przez chwilę, po czym odezwał się:

– Czy Rosemary… w ogóle wspomniała o mnie?

– Powiedziałam jej, że rozmawiałam z tobą w sobotę – odparła.

– Nie powiedziałaś chyba, w jakim byłem wtedy stanie? – zawołał, wyraźnie zaniepokojony.