– Wiesz, kiedy on umarł, Alejandro? – wciąż miała kłopoty z artykułowaniem spółgłosek.

– Nie, ale jeśli chcesz, mogę się dowiedzieć. Czy to ma jakieś znaczenie?

– Tak. I ja wiem, kiedy to się stało: w sądzie podczas rozprawy. Bo to oni go zabili. Ale tamtego dnia umarł dumny, piękny, i silny. Umarł jak mężczyzna. To, co zrobili z nim potem, niech spadnie na ich głowy.

– Chyba masz rację – łzy zapiekły go w oczy. Płakał i nad Lucasem, i nad nią; bo Keshia także była już na wpół martwa. Pijana, brudna, prześladowana przez wspomnienia i kolejny raz osierocona. Luke dawał jej dumę i siłę. Razem tworzyli niezapomniany związek, jakiego nigdy przedtem nie spotkał. A teraz jedno już nie żyło, a drugie umierało.

Alejandro miał wrażenie, że bierze udział w koszmarnym śnie. Stracił Lucasa, powoli tracił Keshię, a teraz, gdy Luke nie żył, absolutnie nie mógł jej wyznać, że ją kocha.

– Nie płacz, Alejandro. – Keshia wierzchem dłoni otarła mu łzy z policzka i położyła ręce na ramionach. Przez dłuższą chwilę patrzyła mu prosto w oczy, a potem lekko, delikatnie pocałowała go. – Najśmieszniejsze jest to – powiedziała – że ja też cię kocham.

Alejandro zbaraniał. Keshia chyba czytała mu w myślach… Była pijana, może ostatecznie straciła rozum od szoku. Może to on był w szoku i tylko wyobrażał sobie pocałunek… Może oboje postradali zmysły…

– Kocham cię – powtórzyła.

– Ke… Keshia – wykrztusił. – Co ty mówisz?

– Słyszałeś. Jestem w tobie zakochana.

Patrzył na nią długo rozszerzonymi oczyma, z których nadal płynęły łzy.

– Pokochałem cię pierwszego1 dnia, kiedy Luke przyprowadził cię do mnie – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Ale…

– To prawda – wpadła mu w słowo. – Przypomina to trochę bardzo nędzną książkę. I właściwie zupełnie nie wiadomo, co z tym zrobić. – Siadła obok niego na kanapie, zamykając oczy.

– Ja też nie potrafię sobie z tym poradzić – przyznał.

– Więc może na razie dalibyśmy sobie spokój?

– Żebyś mogła szybciej zapić się na śmierć? – spytał gorzko. Pokazała mu z dala wszystko, o czym marzył, lecz wolała to zniszczyć, niż mu ofiarować. Co za potworny żart.

– Nie. Muszę to i owo przemyśleć.

– Bez alkoholu?

– Pilnuj swojego nosa!

– Wobec tego odwal się ode mnie, koleżanko. Odpieprz się! – krzyknął, zrywając się na nogi. – Nie mam zamiaru przyglądać się bezczynnie, jak staczasz się do rynsztoka i zdychasz!

Potrząsał nią tak gwałtownie, że zrobiło jej się niedobrze.

– Przestań! – zaprotestowała. – Zostaw mnie!

– Kocham cię! Czy tego nie rozumiesz?

– Nie. Nic już nie rozumiem. Ja też cię kocham, i co z tego? Wystarczy, że zdążymy się do siebie przywiązać, a wszystko z powrotem się zawali. Komu to potrzebne, do cholery?

– Mnie. Ja cię potrzebuję.

– Dobrze, skarbie, dobrze… a teraz zrób mi łaskę i zostaw mnie w spokoju, dobrze? – głos Keshii zadrżał.

– W porządku. Jak chcesz.

Drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem. Keshia uderzyła pięścią w okno z taką siłą, że rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

– Zostawcie mnie w spokoju! – krzyknęła. – Chcę umrzeć!

ROZDZIAŁ 33

Pod koniec tygodnia Edward i Alejandro zobaczyli to samo zdjęcie w gazecie – Alejandro ze zdumieniem, Edward tylko z przykrością, bo był na to przygotowany. „Women’s Wear” również je zamieściło. Keshia Saint Martin wsiada na pokład samolotu do Genewy „aby odpocząć po trudach sezonu towarzyskiego”. Miało się wrażenie, że prasa już zapomniała o jej związku z Lucasem. Jakże nietrwała jest ludzka pamięć!

W swoim obskurnym biurze Alejandro długo patrzył na czarny kapelusz Keshii nasunięty nisko na oczy, na słowo „Genewa”. Co teraz? Kiedy ją znów zobaczy? Ledwie kilka dni temu ją całował… a teraz wyjechała. Czuł się tak, jakby siedział przybity gwoździami do krzesła w walącym się budynku. Całe jego życie ułożyło się na opak. Pracę miał podłą, nienawidził miasta, w którym mieszkał, jego najlepszy przyjaciel nie żył, a teraz na domiar złego zakochał się w dziewczynie, której nie mógł mieć. Nawet gdyby Luke w zaświatach sobie tego życzył… Alejandro żywił poważne podejrzenia, iż tak właśnie jest. Nie darmo bez przerwy powtarzał, że to Alejandro ma się zaopiekować Keshią. I Alejandro bardzo chciał jej pomóc, lecz nawet to nie było mu dane. To szaleństwo, pomyślał. Będzie musiał wreszcie zrobić coś ze swoim życiem. Jakby na przekór tym stanowczym intencjom wciąż siedział bez ruchu, spoglądając nienawistnie na słowo „Genewa”.

Jeden z jego podopiecznych wsadził głowę w drzwi.

– Jakiś gość do ciebie, Alejandro.

– Kto?

– Zdaje się, że kurator Periniego.

– Powiedz mu, żeby się wypchał.

– Naprawdę? – ucieszył się chłopak.

– Czekaj, wariacie, nie. Daj mi pięć minut, a potem go tu przyślij.

– Co ja mam z nim robić przez pięć minut?

– Nie wiem, do cholery, rób, co chcesz. Możesz go skopać, spuścić ze schodów, względnie przelecieć albo w ostateczności zrób mu kawy. Co mnie to wszystko obchodzi! – Alejandro zmiął gazetę i z wściekłością wrzucił ją do kosza.

– Dobra, stary, spokojnie, co się tak wkurzasz? – Chłopak jeszcze nigdy nie widział go w takim humorze. Było to przerażające.


Hotel w Villarssur-O’Hon w pełni odpowiadał oczekiwaniom Keshii. Położone wysoko w górach miasteczko miało kilkanaście szkół i poza nielicznymi rodzicami, którzy przyjechali w odwiedziny, nie było tu praktycznie wczasowiczów. Zatrzymała się w wielkim, prawie pustym hotelu, gdzie piła herbatę w towarzystwie siedmiu leciwych dam, słuchając przy tym skrzypiec lub wiolonczeli. Chodziła na długie spacery, wypijała ogromne ilości gorącej czekolady, wcześnie kładła się spać i dużo czytała. Tylko Simpson i Edward wiedzieli, gdzie jest, obu zaś poprosiła, by dali jej spokój. Nie zamierzała pisać aż do odwołania i nawet Edward podporządkował się jej życzeniom. Co tydzień przysyłał jej zwięzły raport finansowy, nie oczekując odpowiedzi, i żadnej też nie otrzymał. Nim Keshia poczuła, że ma dość sił, by wyjechać, minęła połowa kwietnia.

Udała się pociągiem do Mediolanu, gdzie zatrzymała się na noc, a nazajutrz pojechała dalej, do Florencji. Zwiedzała muzea w gronie wczesnowiosennych turystów, wstępowała do sklepów, chodziła na spacery brzegiem Arno i starała się nie myśleć. W maju przeniosła się do Rzymu i tam było dużo łatwiej. Słońce grzało, ludzie śmiali się, grali uliczni muzykanci, spotkała nawet kilku znajomych. Zjadła z nimi kolację i odkryła, że nie ma już ochoty rzucać się i krzyczeć. Powoli wracała do zdrowia.

Z początkiem czerwca wynajęła samochód i pojechała na północ, do Umbrii i Spoleto, gdzie z końcem lata odbywał się festiwal muzyczny. Potem znów przez Alpy wróciła do Francji.

Chodziła na tańce w St. Tropez, grała w ruletkę w Monte Carlo, jeden weekend spędziła na jachcie swoich przyjaciół u wybrzeży St. Jean-Cap Ferrat, a następnie pojechała do Cannes, gdzie kupiła sobie nowy zestaw walizek. Wracając na północ przez Prowansję, znów zaczęła pisać. Spędziła trzy tygodnie w maleńkim hoteliku, gdzie przyrządzano wyśmienity pasztet – lepszy od wszystkich, jakie w życiu jadła.

Tam znalazła ją książka Lucasa. Simpson po przezwyciężeniu wielu wewnętrznych oporów wysłał jej egzemplarz wraz z kompletem recenzji prasowych. Niczego nie podejrzewając, Keshia otworzyła paczkę pewnego słonecznego ranka, stojąc boso w nocnej koszuli na ciasnym balkonie swojego pokoju. Potem prawie godzinę siedziała po turecku na tym bocianim gnieździe nad fałdzistymi polami, trzymając książkę na kolanach i czubkami palców głaszcząc jej grzbiet. Okładka była dobrze skomponowana, a z tyłu wydawca umieścił zdjęcie Luke’a, to samo, które stało u niej na biurku. Zostało wykonane w Chicago, zanim się poznali. Luke miał na sobie biały golf, przerzucony przez ramię prochowiec i włosy rozwiane na wietrze. Nieco sarkastycznie unosił jedną brew, leciuteńko uśmiechając się do aparatu. Wydarła mu tę fotografię od razu, gdy tylko ją zobaczyła.

– Po co ci ona? – spytał wtedy.

– Wyglądasz na niej tak seksownie.

– Jezu! Mam nadzieję, że czytelnicy będą innego zdania.

– Dlaczego? – podniosła na niego zdumiony wzrok, co widząc, nachylił się i pocałował ją.

– Ponieważ powinienem wyglądać inteligentnie, a nie seksownie.

– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Mogę sobie wziąć to zdjęcie?

Speszony machnął ręką i pobiegł odebrać telefon. Keshia oprawiła fotografię w srebrną ramkę i odtąd trzymała ją na biurku. Cieszyła się, że właśnie to zdjęcie zdobi okładkę. To był prawdziwy Luke; takim powinni go zapamiętać ludzie.

Podniosła zmącony łzami wzrok. Nie widziała jednak zalanych słońcem pól; patrzyła w przeszłość.

– A więc jesteś, kochanie – powiedziała uśmiechając się przez łzy i otarła je rąbkiem nocnej koszuli. Nieomal widziała przed sobą jego twarz; nosiła ją wszędzie, ukryła w czułym, ciepłym zakątku serca. Teraz potrafiła się do niego uśmiechać. Teraz Luke należał do niej już na zawsze. W Nowym Jorku, w Szwajcarii, we Francji. Stał się częścią niej samej; jedną z ważniejszych części.

Spojrzała w dal, opierając się plecami o krzesło. Jakiś głos mówił jej, żeby otwarła książkę, lecz wciąż się bała. I nagle, gdy patrzyła na jego twarz tak żywą, jak gdyby zaraz miał ruszyć dalej tą bezimienną ulicą Chicago, wydało jej się, że Luke marszczy brwi i sarka niecierpliwie: „No, staruszko, otwórz, do cholery!”

Zrobiła to ostrożnie, wstrzymując oddech. Luke nigdy jej o tym nie mówił, lecz czuła, że tę książkę jej zadedykował.

Rozpłakała się – nie z żalu, lecz z czułości, wdzięczności, miłości. Luke podarował jej skarb, nie smutek. Sam nie znosił smutku; miał w sobie zbyt wiele życia, by słuchać choćby najlżejszych podszeptów śmierci. Smutek zaś jest wysłannikiem śmierci.


”Keshii, która jest przy mnie, gdziekolwiek zmierzam. Mojej partnerce, pocieszycielce, przyjaciółce. Dzielna dziewczyno, jesteś promieniem światła w krainie, której długo szukałem i w której teraz jest nasz wspólny dom. Chciałbym, żebyś była dumna z tej książki, albowiem jest to najcenniejszy dar, jaki mogę ci ofiarować wraz z podziękowaniami i wyrazami miłości.