Godzina upływała szybko i nagle się skończyła. Strażnik dał znak i Luke wstał pośpiesznie, prowadząc ją do wyjścia. W drzwiach przysługiwał mu jeszcze jeden regulaminowy pocałunek.

– Kochanie, znów przyjadę. Najprędzej, jak to będzie możliwe. – Keshia miała zamiar zostać na tydzień w San Francisco i skorzystać z następnego dnia widzeń. Teraz jednak wszystko działo się zbyt szybko. Była zdenerwowana: miała Luke’owi jeszcze tyle do powiedzenia… ale chwila pierzchła.

– Staruszko… – Luke patrzył na nią zachłannie – nie będziesz tu już przyjeżdżać.

– Przenoszą cię? Potrząsnął głową.

– Nie, ale następnym razem cię nie wpuszczą.

– To absurd. Czyżby papiery były nie w porządku? – przeraziła się. Musiała tu przyjeżdżać. Musiała go odwiedzać. Nie mieli prawa jej tego zabronić.

– Papiery są w porządku. Na razie. Ale od jutra skreślam cię z listy odwiedzających – mówił tak cicho, że ledwie go słyszała.

– Oszalałeś? Dlaczego? – Chwyciła go za rękę. Nie rozumiała. Przecież nie zrobiła nic złego. Kochała go.

– Bo to nie jest miejsce dla ciebie. Ani życie, które mogłabyś prowadzić. Patrz na siebie: chuda, rozdygotana… Zanim stąd wyjdę, będziesz wrakiem. Wracaj do swojej pracy. I przyłóż się do niej uczciwie.

– Lucas, jak możesz mi to robić? – łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy.

– Muszę, dlatego że cię kocham… A teraz bądź grzeczna i idź już.

– Wrócę. Muszę wrócić. Luke, proszę cię… Alejandro zrozumiał, dlaczego był potrzebny. Teraz Luke zerknął na niego ponad głową Keshii i nieznacznie skinął głową. Potem pochylił się, pocałował ją, uścisnął i odwrócił się w stronę strażnika.

– Lucas! Nie! – wyciągnęła do niego ramiona, gotowa paść mu do nóg. Kiedy się odwrócił, twarz miał jak wykutą z kamienia.

– Przestań, Keshia. Nie zapominaj, kim jesteś.

– Bez ciebie jestem nikim – wyszeptała.

– Mylisz się. Jesteś Keshią Saint Martin, osobą, którą zdążyłaś już lepiej poznać. Nie traktuj jej po macoszemu.

Skinął głową do strażnika i wyszedł. Stalowe drzwi pochłonęły go z hukiem. Nawet się nie obejrzał. Nie odezwał się choćby słowem do Alejandra. Nie musiał. Tamto krótkie skinienie starczyło za słowa. Powierzył Keshię jego pieczy; chciał wiedzieć, że nie będzie sama. To było wszystko, co mógł jej dać.

Keshia stała na środku sali oszołomiona, zdrętwiała, nieświadoma, że większość oczu zwrócona jest na nią. Dla tych, którzy słyszeli, była to rozdzierająca scena. Więźniowie wzdrygali się, a ich goście bledli na myśl, że mogło to spotkać kogokolwiek z nich. Spotkało jednak Keshię.

– Ale… przecież… – wyjąkała bezradnie.

– Chodź, kochanie – rzekł cicho Alejandro. – Wracajmy do domu.

W ciągu tych kilku chwil Keshia jakby zapadła się w sobie; była przerażająco blada i bezwolna jak manekin. Alejandro pośpiesznie wyprowadził ją z budynku i wsadził do samochodu. Chciał dowieźć ją do hotelu, zanim przyjdzie atak. On sam czuł się niemal równie wstrząśnięty. Od dawna podejrzewał, że coś jest nie tak, ale nie miał pojęcia o zamysłach Lucasa. To, co zrobił Luke, było bohaterskie – i bardzo bolesne. Jemu także potrzebne były wizyty Keshii, jej obecność, wsparcie, miłość. Wiedział jednak, że w ten sposób ją zniszczy. Musiałaby czekać na niego latami, oczekiwanie skracając sobie piciem. Jeśli ktoś z jego wrogów nie zrobiłby jej krzywdy.

– Dokąd jedziemy? – spytała apatycznie.

– Do domu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – przemówił tonem, jakim rozmawia się z dzieckiem.

– Wiesz, muszę tu przyjechać, bo Lucas wcale nie mówił poważnie… prawda, że nie? Alejandro…

Alejandro wiedział, że Luke mówił poważnie. Nawet gdyby zmienił zdanie, formalności tym razem potrwają sześć miesięcy. Pół roku jest w stanie bardzo wiele zmienić. Ledwie pół roku temu tych dwoje się poznało…

Keshia już nie płakała. Siedziała nieruchomo najpierw w samochodzie, potem na krześle w hotelu, zapatrzona w jakiś punkt przed sobą. Nie jadła, nie odzywała się, była jak w transie. Alejandro modlił się. by dowieźć ją do domu, zanim minie szok. Chwała Bogu, w tym na poły katatonicznym stanie istniała mniejsza szansa, że ktoś ją rozpozna.

W samolocie Keshia na przemian to nuciła pod nosem, to znów zapadała w ciężkie milczenie. Stewardesa zerkała na nią podejrzliwie. Lot był koszmarny. Alejandro nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest świadkiem śmierci dwojga najdroższych ludzi. Ten dzień był kroplą, która przepełniła czarę.


– Jesteśmy w domu, skarbie. Wszystko jest w porządku.

– Jestem brudna. Muszę się wykąpać. – Usiadła na fotelu w salonie, nie bardzo orientując się, gdzie jest.

– Puszczę ci wodę do wanny.

– Nie trzeba. Totie to zrobi – uśmiechnęła się do niego obojętnie.

Potem siedziała bez ruchu w wannie, patrząc na dwa złote kurki w kształcie delfinów wystające z białej marmurowej ściany, więc w końcu umył ją delikatnie, tak samo jak mył swoje bratanice, gdy były małe. Nie dotarło do niego nawet, że dotyka kobiety, której pragnie. Keshii tam nie było, uciekła do odległego bezpiecznego świata, aby ten prawdziwy nie mógł jej dosięgnąć.

Wytarł ją ręcznikiem, ubrał w nocną koszulę i zaprowadził do łóżka.

– Zaśniesz teraz grzecznie?

– Tak. Gdzie Luke? – puste oczy odszukały jego twarz. Pozornie były martwe, drżało w nich jednak coś, co w każdej chwili groziło pęknięciem.

– Wyszedł.

Nie była jeszcze gotowa na przyjęcie prawdy. On zresztą też nie.

– Aha – uśmiechnęła się apatycznie, plącząc się w prześcieradłach. Pomógł jej się okryć i zgasił światło.

– Keshia, czy chciałabyś, żeby przyszła Totie? – Wiedział, że w razie potrzeby znajdzie jej numer w notesie Keshii. Zastanawiał się, czy nie wezwać lekarza, ale przynajmniej na razie sytuacja zdawała się opanowana.

– Nie, nie trzeba. Zaczekam na Luke’a.

– Dobrze. Zawołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Będę tuż obok.

– Dobrze, Edwardzie.

Ze zgrozą uzmysłowił sobie, że Keshia go nie poznaje.

Przeleżał całą noc z otwartymi oczami, czekając na krzyk, który się nie rozległ. O szóstej rano Keshia weszła do salonu. Nie zdziwiła się, że jest w domu. Była w pełni władz umysłowych.

– Alejandro, kocham cię jak brata, ale chcę, żebyś wracał do domu – zaczęła bez wstępów.

– Dlaczego? – Bał się zostawiać ją samą.

– Dlatego, że już nie musisz mnie pilnować. Obudziłam się o czwartej i w ciągu tych dwóch godzin zdążyłam wszystko przemyśleć. Teraz pozostaje mi jeszcze nauczyć się z tym żyć i równie dobrze mogę zacząć od razu. Nie możesz traktować mnie jak inwalidkę, skarbie. Masz własne życie.

– Ale jeśli jestem ci potrzebny…

– Nie… to znaczy nie w ten sposób. Zlituj się, Alejandro, zostaw mnie w spokoju.

– Wyrzucasz mnie?

– Doskonale wiesz, że nie. Musisz jednak wracać do pracy, zapomniałeś?

– A co ty zamierzasz?

– Nic strasznego, nie bój się. Mam za mało odwagi, żeby popełnić samobójstwo. Po prostu muszę przez jakiś czas być sama.

– Zadzwonię do ciebie.

– Nie chcę.

– Wyobrażasz sobie, że będę tam spokojnie siedział, nie wiedząc, czy jeszcze żyjesz i co się z tobą dzieje? – rzekł podniesionym tonem, wkładając płaszcz. – Na wypadek gdybyś sama tego nie zauważyła, przypominam ci, że twój los nie jest mi obojętny.

– Bo Lucas kazał ci się mną zająć?

– Nie, wcale nie dlatego.

– Muszę zostać sama – wyszeptała.

– Jeżeli cię zostawię, będziesz do mnie dzwonić?

– Tak, za jakiś czas, kiedy trochę się pozbieram. Chyba w głębi duszy przeczuwałam to od chwili, gdy wtedy w sądzie wyszedł z biblioteki. Wtedy wszystko powinno się było skończyć. Ale żadne z nas nie miało dość odwagi, żeby powiedzieć: „To koniec”. W każdym razie ja jej nie miałam. A najgorsze jest to, że nadal go kocham.

– On także. Inaczej nie byłby zrobił tego, co zrobił wczoraj… dla twojego dobra.

Keshia stała w milczeniu odwrócona do niego tyłem, tak że nie widział jej twarzy.

– Cóż – powiedziała stłumionym głosem – chyba będę się musiała nauczyć z tym żyć.

– Jeżeli będziesz miała ochotę z kimś pogadać, zadzwoń. Przybiegnę w podskokach.

– Wiem. – Odwróciła się, na jej wargach pojawił się blady uśmiech i zniknął.

Alejandro zgarbiony ruszył do drzwi, taszcząc swoją torbę. Teraz wiedział, jak czuł się Luke tego dnia, kiedy zabronił jej przyjeżdżać.

– Głowa do góry – rzekł na odchodnym.

– Ty też się nie daj.

Kiwnął głową i zamknął za sobą drzwi.

Keshia była pijana przez pięć tygodni bez przerwy. Sekretarkę odesłała zaraz na początku, później nawet sprzątaczka przestała przychodzić. Jedynym regularnym gościem był goniec ze sklepu monopolowego. Dzwonił dwa razy, zostawiał torbę z zamówieniem pod drzwiami i znikał.

Alejandro trzymał się od niej z daleka. Zadzwonił dopiero wtedy, gdy gazety podały potworną wiadomość: Lucas Johns, „znany więzienny agitator”, został zakłuty nożem na dziedzińcu w San Quentin podczas jakichś zamieszek na tle rasowym. Ciało wydano siostrze, pogrzeb miał się odbyć na cmentarzu w Bakersfield.

Odebrała telefon kompletnie pijana. Powiedział: „Zaraz tam będę” i wypadł z domu, od progu już machając na taksówkę. Bał się, że Keshia przeczyta o wszystkim przed jego przyjazdem. Kiedy jednak wszedł do holu przy Park Avenue, uspokoił się nieco. Na stoliku przy drzwiach Keshii leżał stosik nie porozcinanej i nie przeczytanej prasy. Zdumiał się, zobaczywszy jej niegdyś wypieszczone mieszkanie. Wyglądało teraz jak chlew – puste butelki, upaćkane talerze, przepełnione popielniczki… Wszędzie smród i brud. Nawet Keshia była jak nie ta sama. Otworzyła mu, zaciągając na piersiach poplamiony szlafrok. Twarz miała opuchniętą i chwiała się na nogach. Nie wiedziała jeszcze o najgorszym.

Włożył sporo wysiłku, żeby ją otrzeźwić. Po którejś z rzędu filiżance kawy powiedział jej, najdelikatniej jak mógł. Reszty dokonały gazetowe nagłówki. Keshia przebiegła wzrokiem wytłuszczony druk, przez dłuższą chwilę zapatrzyła się w otwarte na oścież okno, po czym wreszcie spojrzała na niego. Widział, że dotarło do niej, co się stało.