– Nie bądź egocentryczką. Tak się składa, że Luke jest także moim przyjacielem.

Keshia zarumieniła się i spuściła głowę. Alejandro pstryknął ją lekko w nos.

– Poza tym – ciągnął – wątpię, by trzeba było trzymać cię za rączkę. Mogliby strzelać ci nad głową z karabinów maszynowych, a ty co najwyżej poprawiłabyś klipsy, włożyła rękawiczki i maszerowała dalej, jakby nigdy nic.

– Naprawdę jestem aż taką jędzą?

– Nie jędzą, słonko. Osobą godną podziwu. A wracając do rzeczy, chcę przy okazji ubiegać się o pracę w tym ośrodku, o którym ci mówiłem.

– Naprawdę aż tak ci dopiekło? – Wszystko się zmienia, pomyślała.

– Jeszcze nie wiem. W każdym razie gra jest warta świeczki.

– Cóż, tak czy owak cieszę się, że lecimy razem. Luke też będzie zachwycony, kiedy cię zobaczy. Co za miła niespodzianka!

– Kiedy chcesz jechać?

– A kiedy masz czas?

– Praktycznie w każdej chwili.

– Może jutro wieczorem? Luke pisał mi, że za dwa dni papiery będą już gotowe. Co ty na to?

– Szafa gra.

Rozsiedli się na kanapie, wspominając Lucasa i dawne czasy. Keshia po raz pierwszy od dawna czuła się szczęśliwa, a o północy udało jej się namówić Alejandra na godzinną partię kości.

– Wiesz, z czym nie daję sobie rady? – zapytała znienacka.

– Wiem. Z grą w kości. To widać.

– Milczże, potworze. Mówię serio.

– A, w takim razie racz mi wybaczyć.

– Chodzi mi o to, że nie mogę udźwignąć ciężaru pozorów. Całe moje dotychczasowe życie wydaje mi się dziś na wskroś fałszywe. Nie mogę jawnie widywać się z Lucasem. Nie mogę okazać nikomu, co czuję. Nie mogę nawet być sobą. Muszę być szlachetnie urodzoną Keshia Saint Martin.

– Tak się składa, że jesteś szlachetnie urodzoną Keshią Saint Martin. Nie przyszło ci to do głowy? – zapytał Alejandro, potrząsając kubkiem.

– Już nie „tą” Keshią Saint Martin. Jestem sobą. A mimo to ciągle nie daje mi spokoju myśl, że w końcu zbzikuję i rzucę w kogoś tortem.

– Czemu nie? Keshią parsknęła śmiechem.

– Może kiedyś spróbuję – rozmarzyła się. – Ale to, przyjacielu, będzie szczyt wszystkiego. Tak zwany wielki finał. Wyobrażasz sobie doniesienia w magazynie „Time’a”? „Keshią Saint Martin na piątkowym przyjęciu dostała szału i obryzgała budyniem cytrynowym pięcioro innych gości. Ofiarami chwilowej niepoczytalności panny Saint Martin padły: hrabina von…” i tak dalej.

– Czy na tych przyjęciach podają budyń cytrynowy? – zaciekawił się Alejandro.

– Nie. Chyba będę musiała poprzestać na torcie Alaska. Zaśmiał się i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po policzku.

– Keshią, kochanie, naprawdę musisz trochę przytyć.

– Wiem.

Alejandro zamknął oczy, wściekle potrząsnął kubkiem i rzucając kości obwieścił:

– Wszystko albo nic! Keshią nachyliła się nad jego uchem i szepnęła złośliwie:

– Chyba jednak nic, panie Vidal. Może pan otworzyć oczy i policzyć te swoje nędzne punkty.

Zamiast pójść za jej radą, wyciągnął po omacku rękę I przygarnął ją do siebie. Była teraz oddalona od niego o włos, o jedno tchnienie.

– Hej, co robisz, wariacie? – zachichotała, przekonana, że żartuje.

– Jak to co? – mruknął posępnie. – Oczywiście robię z siebie idiotę. – Otworzył oczy i wykrzywił się jak klaun. Keshią naturalnie nic nie rozumiała, niczego nie widziała. Może to i lepiej.

Wstał i przeciągnął się przed kominkiem, patrząc, jak jęzory ognia liżą suche szczapy.

– Wiesz co, skarbie? – rzekł zwrócony do niej plecami.

– Masz rację. Bardzo trudno jest znieść ciężar pozorów.

– Prawda? – bąknęła, nadgryzając ciasteczko. Od wielu tygodni był to pierwszy wieczór, którego nie spędziła przy butelce.

– Ciężar pozorów… Bardzo zgrabnie to ujęłaś.

– Jestem ekspertem – rzuciła lekko. Nie miała już dziś ochoty na poważne rozmowy. – A propos czego to mówisz?

– zapytała ciekawie.

– Coś mi przyszło do głowy. Nic ważnego.

ROZDZIAŁ 31

Lot był nudny. Wyświetlano film, który Keshia widziała już raz z Lucasem, Alejandro zaś wziął ze sobą stos fachowych magazynów i przez całą drogę czytał. Zamienili parę słów przy jedzeniu, po czym znów pogrążył się w lekturze. Uznał, że lepiej będzie zostawić Keshię w spokoju. Kiedy jednak wyciągnęła piersiówkę, zaprotestował.

– Na twoim miejscu schowałbym to z powrotem.

– Dlaczego? – spytała urażona.

– Wystarczy ci to, co serwują w czasie lotu – rzekł stanowczo. Jego ton zmieszał ją bardziej niż słowa, odłożyła więc piersiówkę do torby i poprzestała na jednej szkockiej z lodem.

– Zadowolony?

– To twoje życie, dziewczyno, i ty powinnaś o nie dbać. Alejandro powrócił do lektury, a Keshia do swoich myśli.

Czasami wydawał jej się dziwny. Niezależny, zaabsorbowany własnymi sprawami, zadawał sobie równocześnie tyle trudu wyłącznie dla niej. Była niemal pewna, że wybrał się w tę podróż, aby mieć ją na oku. Bała się, że przez nią może stracić pracę.

Pokoje zamówili w „Ritzu” i Keshia poczuła dreszczyk podniecenia, gdy wynajętym samochodem jechali do hotelu.

Za ostatnim zakrętem pokazała się nagle linia horyzontu, a na jej tle miasto: nowoczesna katedra, karmelkowo-brązowa sylwetka banku oraz jęzor mgły unoszący się znad zatoki. Keshia nagle uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła za San Francisco. Za Złotymi Wrotami, za Sausalito, Belvedere i Tiburonem jarzącymi się nocą niczym gaje świątecznych choinek. Jeśli zaś mgła była nazbyt gęsta, wystarczyło zamknąć oczy, wciągnąć głęboko w płuca rześką morską bryzę i wsłuchać się w buczenie syren przeciwmgielnych. Wiedziała, że Lucas też ich słucha. Alejandro przyglądał się jej ze zdziwieniem. Była podniecona, przeczesywała oczyma panoramę, jak gdyby spodziewała się wypatrzyć utracony skarb.

– Chyba też kochasz to miasto, prawda?

– O, tak – w głosie Keshii zabrzmiało tyle dumy, jakby sama je zbudowała.

– Dlatego że poznałaś je dzięki Luke’owi?

– Częściowo tak. Ale przede wszystkim ono samo jest tak bezwstydnie piękne.

– Bezwstydnie?

– No dobra, może źle się wyraziłam. Wiem tylko, że jestem tu szczęśliwa.

I tak było pomimo dramatu, który właśnie tu się rozegrał. San Francisco miało klimat, jakiego nie znalazła w żadnym innym mieście. Pomyślała o Lucasie i nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Wiesz, to niewiarygodne – powiedziała. – Przeleciałam trzy tysiące mil, żeby popatrzeć na niego przez godzinę.

– Coś mi mówi, że w razie potrzeby przeleciałabyś nawet sześć tysięcy.

– Może nawet dwanaście.

– Dwanaście? Jesteś pewna? – droczył się z nią. Nie miała mu tego za złe. Był miłym kompanem.

– Alejandro, ty zarazo!

– Tak, tak. Ja też cię lubię.

W San Francisco była pierwsza w nocy, a dla nich czwarta nad ranem, lecz wcale nie chciało im się spać.

– Masz ochotę na drinka? – zagadnęła Keshia.

– Nie. Na przejażdżkę.

– To doprawdy urocze. Widzę, że Pan Bóg zesłał mi emisariusza Ligi Trzeźwości – zacisnęła usta.

– Nie jesteś przyzwyczajona do krytyk? – zaśmiał się.

– I tak, i nie. Na pewno nie jestem przyzwyczajona do takich ludzi jak ty. Jesteś doprawdy zadziwiający – głos Keshii złagodniał. – Chyba nikt nie zrobił dla mnie tyle co ty, nawet Edward. Opiekował się mną, ale nigdy nie byliśmy na tak dobrej stopie. Zawsze tyle ode mnie wymagał…

– To znaczy?

– Och… żebym przyniosła zaszczyt swojemu nazwisku i tak dalej.

– Przynosisz mu zaszczyt.

– Raczej nie. Chyba musiały mi się pomieszać jakieś geny i nie pasuję do wzorca.

– Liczy się to, co masz w głowie, w duszy, w sercu.

– Nie, miły, mylisz się. Ważne jest, u kogo bywasz, w co się ubierasz, do jakich kręgów towarzyskich należysz.

– Chyba zwariowałaś.

– Jeszcze nie. Ale byłam już blisko.

Keshia spoważniała, lecz z zadumy wyrwał ją przyjazd do „Ritza”. Powitała ich wyrwana ze snu Ernestyna, odziana w zielony flanelowy szlafrok. Zmierzyła ich wzrokiem z lekką dezaprobatą, widać jednak udobruchało ją, że wynajęli osobne pokoje w przeciwległych końcach korytarza, bo spokojnie wróciła do łóżka, oni zaś zeszli znów do samochodu.

– Nad zatokę! – rzekła władczo Keshia.

– Służę pani, madame.

– Dziękuję wam, dobry człowieku – zachichotała. Jechali pnącą się w górę i opadającą w dół ulicą Divisadero.

Samochód podskakiwał jak wagonik górskiej kolejki, nieomal wyrzucając ich z foteli.

– Może wstąpimy na tacos?

– Widzę, że uroki krajobrazu są dla ciebie niczym w porównaniu z rozkoszami żołądka – uśmiechnęła się.

– Tu przynajmniej można zjeść coś oprócz pizzy!

– Czyżby Kalifornijczycy nie robili pizzy?

– Owszem – Alejandro skrzywił się zabawnie – ale staramy się nad nimi panować. Nie tak jak w Nowym Jorku.

Mówię ci, pewnego dnia stada zdziczałych pizz przejmą władzę nad miastem. – Zaryczał straszliwie, omal nie przyprawiając jej o atak serca.

– Jesteś nienormalny. Boże, spójrz na ten wóz! – Przed okienkiem baru dla zmotoryzowanych stał stylowy gruchot z późnych lat pięćdziesiątych. – Wygląda, jakby zaraz miał się rozkraczyć na amen.

– Na pewno nie. Co za ślicznotka… – rozpromienił się Alejandro. – Nigdy nie widziałaś takich wozów?

– Owszem, w filmach. Gdybym zobaczyła coś takiego na ulicy, niechybnie pamiętałabym to do dziś. Okropność!

– Okropność? Powinienem wyszorować ci usta szarym mydłem! To najlepszy samochód na świecie!

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że nim jeździłeś?

– Podobnym. To był mój pierwszy wóz. Potem kupiłem sobie używanego volkswagena. Odtąd świat stał się szary i brzydki.

– Jakże tragicznie to brzmi!

– Bo to była tragedia. A ty czym zaczynałaś jeździć?

– Nie miałam własnego samochodu. Alejandro szeroko otworzył oczy.

– Nie? Chryste, każdy dzieciak w Kalifornii ma brykę, zanim skończy szesnaście lat! Na pewno bujasz. Założę się, że miałaś rollsa. Przyznaj się!