Przewinęła taśmę i wysłuchała nagranych telefonów. Dzwonił Edward, dwa razy Marina i raz Whit, który chciał potwierdzić umówiony lunch. Zatelefonowała do niego, podziękowała za róże i cierpliwie wysłuchała, jak strasznie za nią tęsknił. Pięć minut później już o nim nie pamiętała. Siedziała w wannie, na której brzegu leżał ogromny biały ręcznik ozdobiony w rogu dyskretnym monogramem K. H. St. M.


Spotkanie odbywało się w domu Elizabeth Morgan – trzeciej żony Augiera Whimple’a Morgana. Elizabeth była w wieku Keshii, wyglądała jednak o dziesięć lat starzej, jej małżonek zaś miał dwa razy tyle lat co ona. Szczęśliwy traf sprawił, że dwie jego połowice przeniosły się do wieczności, pomnażając znacznie jego majątek. Od chwili ślubu Elizabeth zajmowała się niemal wyłącznie zmianą wystroju domu. „Można czekać wieki, moja droga, zanim człowiek wreszcie zdobędzie coś odpowiedniego!”

Keshia spóźniła się dziesięć minut, a kiedy przyszła, w holu kłębił się tłum kobiet. Dwie pokojówki w wykrochmalonych czarnych uniformach podawały herbatniki, na długiej srebrnej tacy stała lemoniada. Lokaj dyskretnie przyjmował zamówienia na drinki. Cieszył się też o wiele większym zainteresowaniem niż taca z lemoniadą.

Sofę i fotele w stylu Ludwika XV – „tak, moja droga, mają certyfikat i były własnością Richleyów…” – obsiadły starsze członkinie komitetu rozparte niczym głowy państw. Pobrzękując złotą biżuterią i kiwając głowami odzianymi w dzieła Balenciagi i Chanel, mierzyły uważnie wzrokiem młodsze koleżanki, w każdej chwili skore do zjadliwej krytyki.

Pomieszczenie miało wysokość dwóch pięter; nad głowami zwisał koszmarny kandelabr – prezent ślubny od matki Elizabeth – a marmurowy kominek był oczywiście francuski i upamiętniał gusta Ludwika XVI. Wszędzie stały inkrustowane stoliki, kasetki z pozłacanego brązu, chippendale, sheratony, hepplewhite’y… Wyglądało to jak magazyn mebli u Sotheby’ego na dzień przed aukcją.

„Dziewczętom” dano pół godziny wytchnienia, po czym bezlitośnie przywołano je do porządku. Courtenay St. James podniosła się z miejsca, prosząc o uwagę.

– Witam po wakacjach wszystkie piękne panie. Doprawdy, muszę stwierdzić, że lato wam służy! – Pani St. James była wbita w granatowy jedwabny kostium, który spłaszczał jej obfity biust i omalże nie pękał na biodrach. Gors zdobiła znacznych rozmiarów brosza plus obowiązkowe perły, kapelusz był z tej samej materii co kostium, a kilka złotych pierścionków, z którymi Courtenay chyba się urodziła, rozsiewało wokół feeryczne błyski. – A teraz, moje drogie – podjęła, żywo gestykulując trzymanymi w dłoni okularami – nadeszła pora, by przystąpić do organizacji naszej wspaniałej, niepowtarzalnej imprezy. Na początek mam dla was miłą niespodziankę: tegoroczny bal odbędzie się w hotelu „Plaża”, a nie jak dotychczas w „Pierre”. Przyznacie same, że to niezmiernie ekscytujące!

W tłumie podniósł się ożywiony szmer. Lokaj krążył dyskretnie skrajem zgromadzenia, manewrując tacą. Pierwsza w kolejce stała jak zwykle Tiffany, darząc cały świat życzliwym uśmiechem – może dlatego, że już chwiała się na nogach. Keshia odwróciła wzrok i z zawodowego nawyku zaczęła przeczesywać tłum. Twarze były wciąż te same; parę nowych uszek po prostu dodało członkostwo w tym komitecie do tysiąca innych. Nie było tu nikogo spoza sfery. Organizacja tak ważnego wydarzenia nie mogła przecież zostać powierzona byle komu. „Ależ, moja droga, czyżbyś nie wiedziała, że jej babka była Żydówką?” – usłyszała w zeszłym roku Tippy Walgreen, kiedy próbowała wprowadzić tu jedną ze swoich zbzikowanych przyjaciółek. – „Doprawdy, Tippy, nie chcesz chyba postawić tej dziewczyny w żenującej sytuacji?”

Zebranie wlokło się bez końca. Rozdzielono funkcje. Ustalono harmonogram spotkań – dwa razy w tygodniu przez siedem długich miesięcy. Dawało to większości zebranych tu pań rację bytu i pretekst do picia – co najmniej cztery martini w ciągu jednej sesji, jeśli tylko uda się dość często zwrócić uwagę lokaja. Dzban z lemoniadą pozostał prawie nietknięty.

Keshia jak zwykle przyjęła przewodnictwo Komitetu Młodzieżowego, co oznaczało dopilnowanie, by na balu znalazły się wszystkie właściwe debiutantki. Kilku wybranym pozwalano naklejać znaczki. Przyprawiało to ich matki o spazmy radości. „Bal na rzecz artretyków, Peggy? Jakże to elegancko!”

Elegancko… elegancko… elegancko…

Zebranie zakończyło się o piątej. Co najmniej połowa pań była już do tego czasu na lekkim gazie, nie na tyle jednak, by nie mogły oświadczyć swoim mężom: „Przecież znasz Elizabeth, kochanie, ona dosłownie zmusza człowieka do picia”. Tiffany oczywiście powie, że było bosko. O ile Bill w ogóle wróci po pracy do domu. Plotki, które krążyły na temat Benjaminów, były ostatnio coraz bardziej przykre.

Echa tych plotek obudziły w Keshii głęboko zagrzebane wspomnienia. Oderwane słowa dochodzące spoza zamkniętych drzwi, cierpkie wyrzuty i odgłosy gwałtownych torsji. Matka… Dlatego właśnie widok przyjaciółki sprawiał jej taki ból. W oczach Tiffany było zbyt wiele cierpienia, niezręcznie maskowanego okrzykami „boskie!”, kiepskimi dowcipami i szklistą powłoką sugerującą, iż Tiffany nie bardzo się orientuje, co mówi i do kogo.

Keshia z irytacją spojrzała na zegarek. Było już prawie wpół do szóstej, a powinna jeszcze wstąpić do domu i zdjąć kostium Chanel, który miała na sobie. A niech tam, Mark jakoś to przełknie, a przy odrobinie szczęścia w ogóle go nie zauważy. Jeśli, ma się rozumieć, będzie miał taką szansę; o tej porze złapanie taksówki graniczyło z cudem. Keshia rozejrzała się po ulicy z wzrastającym zniecierpliwieniem. W zasięgu wzroku nie było ani jednego wolnego wozu.

– Podwieźć cię? – rozległ się tuż przy niej czyjś głos i Keshia obejrzała się zaskoczona. Obok smukłego granatowego bentleya z szoferem w liberii stała Tiffany. Wóz, jak Keshia, wiedziała, należał do jej teściowej.

– Teściowa mi pożyczyła – bąknęła Tiffany niemal przepraszająco. W przedwieczornym słońcu, z dala od sal balowych i błyszczących fasad, Keshia ujrzała nagle postarzałą wersję szkolnej przyjaciółki ze zmarszczkami goryczy wokół oczu i przezroczystą, chorobliwie pożółkłą skórą. Znów przypomniała jej się własna matka. Z trudem zmusiła się, by spojrzeć Tiffany w oczy.

– Dzięki, kochanie, ale nie chciałabym cię fatygować.

– Co tam, przecież mieszkasz parę kroków stąd… Prawda? – Tiffany wypiła dość, by znów mieć kłopoty z pamięcią.

Uśmiechała się ze znużeniem, jak gdyby pobyt w świecie ludzi dorosłych śmiertelnie ją zmęczył. Mimo to przez ułamek sekundy Keshia miała wrażenie, ze znów widzi dawną, jaśniejącą urodą Tiffie.

– Nie jadę do domu – wyjaśniła.

– Nie szkodzi. – Na twarzy Tiffany malowała się rozpaczliwa samotność.

Keshia poczuła łzy wzbierające w gardle. Nie mogła odmówić.

– Dzięki.

Podeszła do samochodu, ze wszystkich sił starając się myśleć o czymś innym. Nie chciała płakać przy Tiffany, a poza tym, na miły Bóg, nad czymże miała płakać? Nad śmiercią matki przed dwudziestu laty?… Nad tą dziewczyną, która już stała jedną nogą w grobie? Pośpiesznie odsunęła od siebie tę myśl, zapadając w miękkie wyściełane siedzenie. Barek już był otwarty. Teściowa zaopatrywała go wcale nieźle.

– Harley, znowu zabrakło bourbona.

– Tak jest, proszę pani – odparł z niezmąconą miną Harley, Tiffany zaś odwróciła się do Keshii:

– Chcesz drinka? Keshia potrząsnęła głową.

– Nie, i może ty też się lepiej wstrzymaj…

Tiffany zapatrzyła się w okno, ściskając w dłoni kieliszek. Usiłowała sobie przypomnieć, czy Bill będzie w domu na kolacji. Wybierał się na trzy dni do Londynu, ale nie była pewna, czy miało to być w przyszłym tygodniu… czy w zeszłym.

– Keshia?

– Tak?

– Czy ty mnie kochasz? – Tiffany z przerażeniem zakryła dłonią usta. Prześladujący ją demon znów wymknął się spod kontroli. – Przepraszam… – wyjąkała – Ja… myślałam o kim innym…

Keshia poczuła, że łzy płyną jej po twarzy.

– W porządku, Tiffie. W porządku. – Objęła przyjaciółkę ramieniem.

Szofer zerknął w lusterko i szybko odwrócił wzrok. Słyszał z tyłu cichy szloch, ale nie był pewien, która z kobiet płacze. Siedział za kierownicą sztywno wyprostowany, cierpliwy, niewzruszony i nieobecny. Bo też jego osoba wcale się nie liczyła, dla pasażerek z tyłu nie istniał. Odczekał pełne pięć minut, nim ostrożnie zagadnął:

– Proszę pani?

– Tak, Harley? – głos Tiffany był ochrypły i niemal dziecinny.

– Dokąd mam zawieźć pannę Saint Martin?

– Do… nie wiem. – Tiffany otarła oczy rękawiczką i zmusiła się do uśmiechu. – Dokąd jedziesz?

– Możesz mnie podrzucić do Sherry Netherland?

– Jasne.

Siedziały obok siebie, trzymając się za ręce: rękawiczka z beżowej koźlęcej skórki splatała się z czarną zamszową. Milczały. Musiały milczeć; gdyby którakolwiek się odezwała, mogłaby powiedzieć zbyt wiele.

Tiffany miała ochotę zaprosić Keshię do siebie, lecz nie wiedziała, czy Bill będzie w domu, a Bill nie był w stanie ścierpieć jej znajomych. Chciał mieć spokój, nie lubił, gdy go zmuszano, by pełnił honory domu, i nienawidził towarzyskiej paplaniny. Tiffany znała reguły. Żadnych gości – chyba że przyprowadzi ich Bill. Dlatego była taka samotna, kiedy umarł tatuś, a matka… cóż, matka… Myślała wtedy, że gdyby mieli dzieci… Bill jednak nie chciał mieć dzieci. Teraz jej dzieci jadały kolację o wpół do szóstej z nianią Singleton, niania zaś uważała, iż to „nierozsądne”, by matka siedziała z nimi. Twierdziła, że to je „peszy”. Tiffany więc jadła samotnie przy wielkim stole o siódmej trzydzieści. Ciekawe, czy Bill byłby bardzo zły, gdyby…

– Keshia?

– Hm? – Keshia ocknęła się z własnych niewesołych myśli.

– Może wpadłabyś dziś do mnie na kolację? – W oczach Tiffany malowała się dziecinna nadzieja, że ten przepyszny pomysł się ziści.

– Tiffie, przykro mi, kochanie, ale naprawdę nie mogę.