Ale ponieważ nie była to jej sprawa, Dziewczyna nigdy, przenigdy nie powiedziałaby komukolwiek, że to po prostu głupota.

Była zadowolona, że dobrze wywiązała się z powierzonego zadania i że po dniach spędzanych w zakładzie optycznym może w ramach obowiązków służbowych wyjechać. Jakże chętnie wyjechałaby na zawsze z Pilawki Górnej, gdyby… No właśnie, gdyby tylko pojawił się ktoś, kto ją stamtąd wyrwie, porwie, pokaże inny świat, jednym słowem – pokocha.

Dziewczyna oczywiście nie przyznałaby się do tak marnych pragnień, nie bardzo wiedziała, co to znaczy miłość, nie wiedziała nawet, po czym ją rozpozna, ale bardzo, ale to bardzo chciała kogoś pokochać. Tylko… No właśnie…

W Pilawce Górnej ludzie żyli, pracowali, rodzili dzieci, w niedzielę chodzili do kościoła, ciepłymi wieczorami przesiadywali przed domami, pozdrawiali się na ulicach… Jednym słowem, znali się.

Czy mogli jeszcze się kochać? I kto mógłby ją. Dziewczynę o Szarych Oczach pokochać tak, jakby miała inne oczy?

Czy to w ogóle było możliwe?

Wracała rozgrzanym asfaltem do Pilawki i choć zwykle nie zajmowała się takimi sprawami, zielone szkła kontaktowe, pieczołowicie zabezpieczone pudełeczkiem z plastiku, wyzwoliły w niej marzenia.

A w marzeniach, och, w marzeniach mogła sobie pozwolić na wszystko. Była piękna. Miała zielone oczy. Z firanką czarnych rzęs. W marzeniach pojawiał się niezmiennie On na Białym Koniu. Choć już parę lat temu zlikwidowała mu ubranie z zeszłej epoki, odrzuciła miecz, ubrała w dżinsy i ogoliła twarz, Biały Koń pałętał się w jej wyobraźni niezmienny jak zachód słońca każdego dnia.

Usunęła siebie z wieży, macochę pogrzebała już w wieku czternastu lat, zamek powoli zamieniał się w zakład optyczny przy ulicy Długiej w Pilawce, a jednak Biały Koń, źródło niewyczerpanej tęsknoty, ciągnął się za nią i ani rusz nie dawał się usunąć.

Pogodny dzień łagodnie schodził za wzgórza, otworzyła okno, wiatr wpadł do samochodu i wyszarpał z porządnie związanego ogona kosmyk włosów. Łąki pachniały mokrą ziemią, i, ach, gdyby nie ta Pilawka… Odgarnęła kosmyk z policzka i zwolniła. Właściwie dlaczego tak bardzo bała się przyznać, że kocha zapach łąki i ogarnia ją tęsknota za czymś dobrym i niezwykłym, kiedy patrzy na rodzące się łany zbóż? Może pozostała wiejską dziewczyną, która po prostu potrzebowała tego do życia jak powietrza?

Zjechała na pobocze i zatrzymała samochód. Wysiadła.

Skowronki kwiliły dość zdecydowanie gdzieś tam na niebie, dlaczego nie miałaby się przyznać do wszystkiego, do czego tęskni w pogodne dni, dlaczego nie miałaby sobie zrobić odpoczynku od dioptrii i innych spraw? Zawsze jest taka obowiązkowa. Ale dzisiaj? Zatrzasnęła drzwiczki.

Tu, w okolicach Pilawki, gdzie pola pachniały tak mocno przyszłym zbożem, było jej życie. Mogła na chwilę przysiąść spokojnie wśród ginącego dnia i pomarzyć.

Ruszyła w łąkę. Trawa czepiała się jej nagich łydek, dojrzała i bujna, za moment zabierze się do kwitnięcia, ta niekoszona trawa dotykała jej delikatnie, namawiając do odpoczynku. Podwinęła spódnicę i usiadła. Słońce rzuciło znad chmur promienie, lekko przygaszone przycupnęły na koniuszkach traw i zalśniły pomarańczowym blaskiem, zaszeleściło zielone pod pomarańczowym, a Biały

Koń objawił się na skraju lasu. Była usprawiedliwiona, nie musiała się nigdzie spieszyć, mogła pozwolić sobie na chwilę marzeń.

Tęsknię za tobą, pomyślała sobie o rycerzu z lat dziecinnych, który miał ją uwolnić od wszystkiego.

Od jakiego wszystkiego – nie umiała wyjaśnić. Nie zastanawiała się nad tym, ale wiadomo było, że jak rycerz – to uwalnia. Położyła się na ciepłej ziemi i spojrzała w niebo. Chmury nadbiegały rączo od strony lasu. Przewalały się z boku na bok, zasłoniły resztki słońca. Zerwał się lekki wiatr. Zlewał się z jej marzeniami. Ludzie są tacy niemądrzy, szukają nie wiadomo czego. Chcą zmian. Myślą, że gdzie indziej będzie lepiej. Szukają… No właśnie. Chcą coś zmienić.

Na przykład te szkła kontaktowe, kolorowe…

Kusiły ją bardzo. Oczywiście wiedziała, że świat nie zmieni kolorów. Ale gdyby tak spróbować, zobaczyć, jak wygląda w zielonych oczach? Nic się przecież nie stanie. Szkła potem delikatnie oczyści.

Nikt nie będzie wiedział. Tylko ona. Raz spojrzy na siebie i zobaczy… Zawsze marzyła, żeby mieć zielone oczy.

I gdyby miała oczy tak zielone jak w marzeniach, na pewno ktoś by ją kochał. Spojrzał i… już nie mógłby oderwać wzroku.

W Pilawce ludzie się znali, oczywiście. Mówili sobie dzień dobry i co słychać. Dziękowali za drobne uprzejmości i zapraszali się na chrzciny, komunie, wesela i pogrzeby. Ale nic ich nie obchodziła ona – o szarych oczach i marzeniach, ona – szara mysz obliczająca dioptrie i dobierająca oprawki.

Mogłaby zniknąć i nikt by tego nie zauważył, taka była prawda. Tak było zawsze.

Podniosła się i ruszyła w stronę samochodu.

Wiało coraz mocniej, będzie padać. Otworzyła drzwiczki i usiadła. Pudełeczko na siedzeniu obok kusiło. Włączyła stacyjkę… a potem wyłączyła.

Wzięła do ręki pudełko i ostrożnie odwinęła przesyłkę. Szkła błyszczały głębokim morzem, zielenią starej sadzawki, świeżością traw po deszczu. Były zachwycające. Otworzyła oczy i podniosła najpierw prawą górną powiekę, potem lewą. Zamrugała parę razy i skierowała lusterko samochodowe na siebie.

A jednak świat uległ zmianie, bo ona się zmieniła.

Jej twarz nabrała nowego wyrazu. Była szlachetniejsza. Oprawa oczu też była inna. Dużo lepsza.

Bardziej wyrazista. Wyjęła szminkę kupioną w Mieście i pomalowała usta. Była piękna. Choć to nie była ona.

Wyprostowała ramiona i poczuła się jak Inna Dziewczyna.

Podniosła rękę i zdjęła gumkę z włosów. Rozsypały się po obu stronach twarzy.

Uśmiechnęła się i ponownie włączyła stacyjkę. Silnik zawarczał, ruszyła wolniutko. Inna Dziewczyna co prawda prowadziłaby samochód zdecydowanie szybciej. Nacisnęłaby na gaz. Wiatr rozwiewałby jej włosy.

Choć wieczorne powietrze zachowało zapach rozgrzanego dnia, było teraz chłodniej. I rzeczywiście, zaczęło lekko mżyć…

A skoro jest Inną Dziewczyną – odkręciła boczną szybkę – wdepnie ten pedał. Samochód przyspieszył. Wiatr rozwiewał jej włosy.

Przez otwarte okno pierwsze krople deszczu smagnęły ją po twarzy

Kiedy sięgnęła do drzwiczek, żeby zamknąć szybę, zza zakrętu wyjechał samochód. Spojrzała w lusterko, ale lusterko nie pokazywało drogi, ciągle było skierowane na jej oczy.

Skręciła nagle, wystraszona, że się nie zmieszczą, boczne koła złapały pobocze, rzuciło ją najpierw w prawo, skręciła silniej kierownicę. Cisnęła hamulec z całej siły, ale rozpędzony samochód wcale nie chciał się zatrzymać. Podskakiwał na nierównych bruzdach. Szarpnęła znowu i samochód nagle wrócił na szosę. Za szybko.


*

Mężczyzna już po wyjściu z zakrętu zorientował się, że zbliżający się z naprzeciwka samochód jedzie prawie środkiem. Zdjął nogę z gazu, choć niebezpieczeństwa nie było. Ale tamten kierowca, widać niedoświadczony, skręcił za mocno. Przy takiej szybkości było wiadomo, że go ściągnie. Dobrze, że przy drodze nie było drzew albo rowu.

Nacisnął hamulec. A potem tamten samochód odbił w prawo i wrócił na środek drogi. I jechał prosto na niego.


*

Tamten samochód wyłaniał się zza zakrętu jak w starym filmie. Wolno, bardzo wolno. Najpierw pysk uzbrojony w światła, potem przednie koła, błyszcząca od deszczu szyba. Widziała nawet oberwane lewe lusterko, sterczący kikut bordowej blachy, ślad po podwójnym świecie, widziała lusterko, którego nie było. Nie oglądaj się wstecz, to tak bardzo wyczerpuje. Patrzyła, jak maska tamtego samochodu opieszale wypełnia przestrzeń przed nią. Nie bała się. Chciała szybko nacisnąć hamulec, ale jej noga działała w takim samym powolnym tempie, w jakim zbliżał się tamten bordowy samochód.

Klatka po klatce. Przeniesienie nogi z gazu na pedał hamulca trwało tyle, ile tamten samochód potrzebował, żeby pokazać się jej w całej okazałości.

Ta okazałość była wielka, ale nie przerażająca.

Myślała, co będzie za tą coraz większą szybą, która sunie jej na spotkanie, jakby za nią nikogo nie było, jakby to nie był samochód, raczej duch jakiś, jakby nie był prowadzony ludzką ręką, ale skądś kierowany.

Przeznaczenie zbliżało się powoli.

Szyba tamtego samochodu była brudnawa. Jechał długo w deszczu i nikt jej już nie umył. Ślady po wycieraczkach odbijały chmurne niebo.

Jej wycieraczki też zgarnęły kurz, ale tam, gdzie nie sięgały, było szaro, samochodowe passe-partout, szare jak niemiecki papier w sklepie dla plastyków.

Tamto passe-partout na szybie też najeżdżało na nią, tak samo powoli jak jej noga przesuwała się z pedału na pedał. Kiedy z całej siły nacisnęła hamulec, nadal się nie bała. Coś łagodnie wyrwało ją z fotela, a potem delikatnie przytrzymało wzdłuż klatki piersiowej. Obrazek w passe-partout pękał i tysiące drobniutkich kryształków wystrzeliło w powietrze. Opadały niespiesznie jak płatki śniegu. Każdy skrzył się w deszczu i światłach bordowego samochodu jak cyrkonia.

I zgrzyt blachy. Dźwięk wydał jej się równie dobrotliwy. Nawet niesłyszalny. Szkło opadało na ziemię spokoju i ciszy. Cisza robiła się coraz jaśniejsza i jaśniejsza.


*

Jednak zaczepił i odbił tamten wóz jak nic nieważące metalowe pudełko. Przesunął przez szosę, a potem bokiem w łąkę.

Szkło zostawiało kryształowy ślad na ciemnym asfalcie. Samochód przekoziołkował dwa razy i zatrzymał się na łące. Dymił. I, co najgorsze, nikt z niego nie wychodził.

Mężczyzna ostro hamował już jakiś czas, ale dopiero teraz jego samochód się zatrzymał. Gwałtownie wyskoczył. Jego buty deptały mokrą trawę, a miękka ziemia próbowała je przytrzymać. Kiedy szarpnął drzwiczkami, bał się o tamtego kierowcę. Ale to nie był dym, to para. A kiedy otworzył drzwi, zobaczył