– Mamy jeszcze jednego – powiedziała w zamyśleniu Sharon.

– Kogo?

– Lindę.

– No tak. Chyba że trzymają ją jako zakładnika. Ale znając jej przebiegłość, podejrzewam, że przyłączyła się do bandy. Właściwie może ich być nawet mniej: mężczyzna, którego zamordowano, mógł przecież być tym, którego spotkała Sharon.

– Przepraszam, ale chciałbym coś dodać – do rozmowy wtrącił się teraz jeden z górników.

– Tak?

Mężczyzna odchrząknął, po czym zaczął wolno mówić.

– Mogę się mylić i nie chciałbym na nikogo rzucać podejrzeń, ale wiem o grupie kilku górników, którzy zazwyczaj spędzają przerwę śniadaniową w pobliżu ślepego chodnika. Odpoczywają w takim miejscu, które pozwala im na ciągłe obserwowanie przechodzących osób.

Do rozmowy wtrącił się inny górnik:

– Chodzi o to, że mają swobodny dostęp do wydobytej, zważonej już miedzi. Że też nie przyszło nam to wcześniej do głowy!

– To wcale nie było takie proste – rzekł Gordon. – Przecież nikt z nas nie przypuszczał, że jest tu taka świetna kryjówka. Pamiętacie, ilu ich jest i którzy to?

Górnik zastanawiał się przez chwilę: – Pięciu, może sześciu – powiedział i wymienił kilka nazwisk. – Teraz przypomniałem sobie, że ten, który nagle zmarł, także należał do grupy.

– Świetnie! Więc jesteśmy na dobrym tropie! Pozostało zatem pięciu. Tylko kim jest sam demon?

– A może najpierw wydostalibyśmy się na powierzchnię? – zaproponowała niepewnie Margareth. – Wcale mi się tu nie podoba.

– Oczywiście – przytaknął jakby nieobecny duchem Gordon. – Wsiadajcie do windy.

Winda zaczęła trzeszczeć i skrzypieć. Sharon zamarła, wstrzymując oddech. A jeśli winda znowu się urwie?

– Tak więc węże, które przedstawiła na rysunku Sharon, mogły być lianami lub kłączami? – upewniał się Andy.

Nareszcie winda się zatrzymała. Sharon dopiero teraz odzyskała mowę.

– Myślę, że tak. Może urwali kilka pnączy, by posmarować ich sokiem ścianę skalną?

– To całkiem możliwe – zgodził się Peter. – Myślę, że rzecz miała się tak: czarownik, który faktycznie mieszkał na zamku przed trzystoma laty, odkrył tajemnicę straszliwej doliny, w której rosły trujące rośliny. Dlatego nadał jej nazwę: „Dolina Śmierci”. Podejrzewam, że wtedy sumak nie rósł jeszcze w pobliżu zamku. Być może to czarownik przesadził rośliny, ale mogły także rozsiać się tam same. Jest też możliwe, że ktoś całkiem niedawno je przesadził. Tak, to by miało sens: ktokolwiek zjawi się w pobliżu zamku, uwierzy w starą legendę. Dlatego ona wciąż żyje. Rozumiecie?

– Chyba tak – powiedziała Sharon. – Jeśli to prawda, podejrzewam, że zbierają rośliny w Dolinie Śmierci. Ale skoro uważacie, że spotkaliśmy ludzi z krwi i kości, to dlaczego tak przedziwnie wyglądają?

– Mają na sobie maski gazowe.

– Co takiego?

– Maski gazowe. Wykorzystuje się je w niektórych fabrykach, tam gdzie wydzielają się trujące opary. Ogromne, żółtawe ślepia to okulary, „pysk” jest rodzajem filtra, który zabezpiecza usta i nos. Ich ubranie wskazuje na to, że chronią też ręce i całe ciało przed skutkami roślinnych wyziewów.

– Słuchajcie! – wykrzyknęła podniecona Sharon. – To znaczy, że i my moglibyśmy bezpiecznie udać się na zamek!

– Właśnie – przytaknął Gordon i zaraz dodał: – I chyba nie ma co tracić czasu, bo zgaśnie zielone światełko. Ochotnicy, ręka do góry!

Zgłosili się wszyscy.

ROZDZIAŁ XXIII

Po raz kolejny stanęli u stóp pechowych zamkowych schodów.

Było zupełnie ciemno, północ dawno minęła.

Na wpół zrujnowana budowla przytłaczała ich swoim ogromem. W pustych pomieszczeniach hulał wiatr, potęgując wrażenie tajemnicy i grozy.

Przygotowanie dziewięciu masek gazowych zajęło im trochę czasu, więc już ich nie sprawdzali. Postarali się tylko, by ubrania chroniły całe ciało. Gdy dotarli na miejsce, zielonkawe światełko na zamku już zgasło.

Nikt nie protestował, gdy Sharon i Margareth zdecydowały się uczestniczyć w tej nocnej wyprawie. Poprzedniego wieczoru, gdy demon usiłował nastraszyć Sharon, Gordon przeraził się nie na żarty. Dziś za żadne skarby nie spuściłby żony z oczu. Margareth dobrze wiedziała, co może grozić im wszystkim na zamku. W tej sytuacji jej umiejętności jako pielęgniarki mogły się okazać wprost bezcenne.

Nie mieli odwagi rozpalić pochodni. Nocne ciemności rozjaśniał jedynie żółtawy rożek księżyca, który wychylał się co jakiś czas zza gnanych wiatrem chmur. Nierówne, śliskie schody sprawiały, że musieli posuwać się naprzód ze szczególną ostrożnością.

Minęli miejsce, gdzie stopnie skręcały pod ostrym kątem. Tej nocy demon nie czekał na intruzów na szczycie schodów. Ciszę przeciął szczęk żelaza; to mężczyźni odbezpieczyli swoje strzelby. Nie zmagali się już z duchami, tym razem mieli przeciw sobie ludzi, kolegów, z którymi na co dzień pracowali. Nie wiedzieli, ilu ich będzie, ale spodziewali się przynajmniej pięciu.

Dotarli wreszcie do szczytu schodów i ukryli się za załomem ściany. W zamku panowała głęboka cisza.

Serce podchodziło Sharon do gardła. Ruiny znajdowały się na wyjątkowym odludziu, lecz cała grupa wiedziała, że w środku ktoś jest. Ktoś lub coś. Bo może mieszka tu sam czarownik sprzed trzystu lat? Gdyby mieli spotkać tu żywych ludzi, coś musiałoby się dziać, nie byłoby tak przeraźliwie cicho! Ale gdzież on się ukrywa? Może za chwilę ukaże się im, tak jak poprzednio, przy wjeździe, świecąc żółtymi ślepiami? A może krąży tu jego duch?

Gordon i Percy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym jako pierwsi ruszyli naprzód. Jak dotąd oni byli najbardziej odporni na trujące działanie sumaka. Sharon wyciągnęła ku mężowi dłoń.

– Gordon… – wyszeptała.

Przystanął.

– Tak, kochanie?

– Uważaj na siebie.

W jego oczach dostrzegła błysk radości. Pokiwał głową na znak, że będzie się pilnował.

Sharon wytężała wzrok, by nie stracić odchodzących mężczyzn z oczu, ale nie na wiele się to zdało. Po kilkunastu krokach zniknęli w ciemności. Następne minuty ciągnęły się w nieskończoność. Sharon drżała ze strachu i niepokoju. A jeśli coś im się stało i teraz leżą nieprzytomni? Po chwili jednak coś poruszyło się w mroku i Sharon ujrzała zbliżającego się Gordona.

– Jak na razie wszystko idzie jak po maśle – oznajmił zadowolony. – Percy czeka przy wjeździe. Po czarowniku ani śladu. Chodźcie!

Ruszyli w ślad za Gordonem. Sharon przez chwilę poczuła, że kręci jej się w głowie, ale zawroty szybko minęły i już znaleźli się przy Percym.

Dokuczał im brak światła, co chwila potykali się o nierówne podłoże, lecz nie chcieli zapalać pochodni. Szli po kamieniach, spomiędzy których wyrastały kępki trawy. Gdy dotarli do ogromnych, ciężkich wrót, Gordon polecił wszystkim, by zdjęli maski ochronne.

– Że też wrota tak się dobrze zachowały przez tyle lat! – zdumiała się Sharon.

Gordon popchnął lekko drzwi, które dość łatwo się uchyliły. Ze środka poczuli zimniejszy powiew powietrza.

Wyglądało na to, że strop albo się zawalił, albo też znaleźli się na zamkowym dziedzińcu. W nocnych ciemnościach nie byli w stanie tego określić. Sharon dostrzegła obie wieże – jedną w ruinie, drugą zaś w zupełnie znośnym stanie. Wzdłuż murów wiodła niewielka galeryjka, pod którą w kilku miejscach majaczyły drzwi prowadzące prawdopodobnie do zamkowych pomieszczeń.

Sharon poczuła na ramieniu silną męską dłoń i ktoś wskazał palcem w górę. Dziewczyna podniosła głowę i z trudem stłumiła okrzyk przerażenia. Wysoko, na galerii, w niewielkiej odległości od wieży, jawił się potężny nieruchomy demon, odziany w długi, targany wiatrem płaszcz. Tym razem jego oczy pozostawały przymknięte i nie lśniły żółtym blaskiem. Cała ponura sylwetka, straszna niczym nagrobny głaz, rysowała się na tle granatowego mrocznego nieba.

– Nie bój się – szeptał jej do ucha Gordon. – Pamiętaj, że nie ma tu nic nadprzyrodzonego.

Sharon chciała wierzyć, że Gordon ma rację, lecz nie do końca jej się to udawało. Przerażająca postać na galerii nie przypominała ducha, a jednak żadna żywa istota nie mogłaby tak stać na wąskim skrawku muru, na dodatek na takim wietrze.

Pokonując lęk Sharon postąpiła kilka kroków naprzód, podążając za innymi.

W następnej chwili cała grupa, sparaliżowana strachem, zamarła. Gordon złapał Sharon wpół i błyskawicznie pociągnął pod ścianę. Demon stojący na górze najpierw wzniósł ramiona w niebo, po czym, wydając z siebie nieludzki odgłos, rzucił się w dół niczym gigantycznych rozmiarów nietoperz.

Sharon była bliska szaleństwa. Zanim pomyślała, co należy zrobić, wszyscy padli na ziemię, ona zaś zakryła głowę rękoma i przytuliła się do Gordona.

Kiedy nad zamkiem ponownie zapadła cisza, dziewczyna odważyła się podnieść wzrok.

– Gdzie on się podział? – szepnęła pobladłymi wargami.

– Nie wiem – odparł Gordon. – Zniknął gdzieś pod galerią.

Pozostali powoli podnosili się z ziemi, ale na ich twarzach wciąż malowało się obłędne przerażenie. Sharon dopiero teraz spostrzegła, że odruchowo przytuliła się do męża. Kiedy strach ustąpił, zapragnęła jak najszybciej wyzwolić się z jego objęć.

– Wybacz mi, Gordonie – rzekła przepraszająco. – Nie chciałam rzucać ci się w ramiona, nie zrozum tego opacznie, proszę. Naprawdę nie chciałam być… być bezwstydna!

– Cicho! Nie mów takich głupstw! Dlaczego się mnie boisz, dlaczego? Czy nie rozumiesz, że to całkiem naturalne, iż w momencie zagrożenia szukamy własnej bliskości? Kocham cię tak mocno, że serce omal mi nie pęknie. Przecież wiem, że nie jesteś bezwstydna!

Ale te słowa nie pomogły. Sharon odsunęła się od Gordona. Stała teraz, ciężko oddychając.

– Co to było? – zapytał cicho Percy. – Jak to wyjaśnicie?

– Jeszcze nie wiem – odparł Gordon, który starał się wyrównać oddech. – Może… Cicho!

Nasłuchiwali w napięciu. Gdzieś z oddali, z okolicy wieży, doszły ich urywane, przyciszone głosy.