Sharon ocknęła się, czując zimny powiew świeżego morskiego powietrza i przejmujący ból głowy. Wiał silny wiatr, a morze uderzało ciężkimi falami o skały.

Ktoś ją wlókł, z wyraźnym trudem pokonując skaliste nierówności. Ten ktoś nie był tak silny jak Gordon; ciągnąc bezwładną dziewczynę napastnik ciężko dyszał i sapał. Po chwili pojawił się jeszcze ktoś inny, po czym Sharon poczuła, że uniesiono ją wysoko i położono na rozbujanej podłodze.

Teraz Sharon zrozumiała, co się stało. Zaciągnięto ją na statek, który wcześniej zauważyli z zamku.

W dalszym ciągu panowała wokół ciemność. Wciąż też bolała ją głowa. Teraz ktoś wniósł ją do niewielkiej kajuty i ułożył na posłaniu. Pod sufitem huśtała się lampa naftowa, która przypominała dziewczynie migającą na niebie gwiazdę.


Pochylił się nad nią jakiś mężczyzna, ale zamiast twarzy Sharon widziała tylko jaśniejszą plamę. Po chwili ten ktoś odezwał się:

– Sharon…

To nie był Gordon, ale głos wydał się Sharon znajomy.

– Nareszcie udało mi się ciebie zdobyć, wreszcie mam cię tylko dla siebie, moja mała różyczko. A myślałem, że wszystko stracone.

Sharon wciąż nie mogła odgadnąć, kto to tak do niej przemawia.

– Niedługo odbijamy – ciągnął. – Odtąd będziemy tylko my dwoje, nic poza tym mnie nie obchodzi. Zresztą tamci na pewno już nie żyją. Gordon miał ze sobą tylu ludzi. My wkrótce dotrzemy do Ameryki Środkowej, a tam, Sharon, będę bogaty, bardzo bogaty! Zabrałem tylko te najcenniejsze minerały i zdobyłem także najpiękniejszą kobietę.

Doktor Adams! uświadomiła sobie nagle Sharon. Mój wierny adorator!

– Nigdy więcej nie zaznasz biedy ani takiej samotności, jaką cierpiałaś na tej przeklętej wyspie. Dam ci wszystko czego tylko zapragniesz, maleńka.

– Nie, Williamie. To niemożliwe -słabym głosem, ale stanowczo powiedziała Sharon. – Nie dasz mi Gordona.

– Gordona! – wykrzyknął doktor Adams. – A na cóż ci Gordon, skoro i tak go nie kochasz! To prostak, który nie rozumie kobiet. Jak on cię potraktował? Co ty w nim takiego widzisz?

Sharon milczała, kompletnie załamana. Dla niej już nie ma ratunku. Właściwie było jej wszystko jedno…

– Pomyśl tylko, Sharon – rzekł z dumą doktor Adams. – To wszystko moje dzieło! To ja przed laty odważyłem się wejść na zamek. To ja znalazłem księgę pełną tajemniczych formuł. Muszę przyznać, że czarownik był nadzwyczaj bystrym człowiekiem. Ja sam odkryłem opis trującej rośliny i zrozumiałem, czym jest zaznaczona na mapie droga. Piwnica zamkowa doprowadziła mnie do zawaliska w kopalni. Podejrzewam, że francuski magnat wykorzystywał to miejsce na więzienie lub celę śmierci dla nieposłusznych podwładnych.

– To prawda! – potwierdziła Sharon. – My też znaleźliśmy ukryty chodnik, prowadzący do zamkowych lochów.

Twarz Williama wykrzywiła się złością, ale zaraz się opanował i mówił dalej:

– Zszedłem na dół, ruszyłem chodnikiem i odkryłem zawalisko. Namówiłem kilku posłusznych górników…

– Posłusznych, dobre sobie! – rzuciła pogardliwie Sharon.

– Mnie byli posłuszni. Dzisiaj dokończymy dzieła. Zrozumiałem, że wpadliście na nasz trop, i dlatego znikam.

– Ale o nich już się nie troszczysz? Wykonali dla ciebie czarną robotę, a ty porzucasz ich na pastwę losu?

– A kto to wszystko wymyślił? – zapytał ostro doktor Adams. – Beze mnie nic by nie osiągnęli

– Więc ty cały czas wiedziałeś, na jaką chorobę cierpi Andy i jego towarzysze?

Doktor Adams zaśmiał się pogardliwie.

– Jasne, że wiedziałem. To ja zasadziłem sumak w pobliżu zamku i odtąd nikt nie miał odwagi się tam pojawiać. Oparzone miejsca mogłem wyleczyć dużo wcześniej, ale po co? Specjalnie nacierałem je odrobiną jadowitego soku za każdym razem, gdy ci głupcy przychodzili do mnie z kolejną wizytą. W ten sposób podtrzymywałem w nich przekonanie, że na zamku wciąż mieszka zły duch. Dopiero gdy ty się pojawiłaś, nie potrafiłem wyrządzić ci krzywdy…

Gdyby Andy się o tym dowiedział, nie chciałabym być w skórze Williama, pomyślała Sharon.

Nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich Linda.

– Czemu jeszcze nie wyruszamy? – zapytała i w tym samym momencie oniemiała. Jej twarz wykrzywiła się złością. – Sharon? A co ona tu robi?

William wstał.

– Ona należy do mnie i mam zamiar ją ze sobą zabrać – rzekł kategorycznym tonem. – A ty nie masz tu nic do gadania! Wciąż nie mogę sobie darować, że w ogóle przyjąłem cię do pracy. Twoje wścibstwo mnie zgubiło. Odkryłaś, w jaki sposób zdobywamy rudę i dokąd ją wywozimy. Skoro tak się to wszystko potoczyło, musisz robić to, co ci każę. Nie będziesz mnie już więcej szantażować! – ciągnął rozzłoszczony William. – O mały włos wszystkiego nie zepsułaś! Wczoraj musiałem sam unieszkodliwić tego drania, który mi ukradł księgę i podrzucił Sharon. Nie mogłem tego tak zostawić.

– Za żadne skarby nie pozwolę, żebyś zabrał ją do Ameryki! Nie dopuszczę, żeby to ona pławiła się w twoim bogactwie!

Nagle umilkła, bo z pokładu doszły ich odgłosy walki. William zaklął.

– Są tu! Odnaleźli nas! – krzyknął przerażony. – Właściwie dlaczego my do tej pory jeszcze nie odbiliśmy?

I wypadł z kajuty.

Sharon uniosła się na posłaniu, ale zabrakło jej sił, by wstać. Linda natychmiast znalazła się przy jej łóżku.

– To wszystko przez ciebie! Zawsze stajesz mi na drodze! – krzyczała rozwścieczona. – Ty piekielny małpiszonie! Niewiniątko z anielską buzią! Ale ja jestem silniejsza i ładniejsza! Tym razem to koniec! Już nigdy mi w niczym nie przeszkodzisz!

Sharon próbowała wyzwolić się z żelaznego uścisku Lindy, ale była zbyt słaba. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem i do kajuty wpadł Gordon. W okamgnieniu odciągnął Lindę od Sharon i odepchnął z całych sił. Linda wpadła prosto w ramiona Andy’ego, który właśnie pojawił się w drzwiach. Wspólnie z Percym związali ją sznurami tak, by nie mogła się ruszyć.

Gordon wziął Sharon na ręce i ostrożnie wyniósł na pokład. Leżała w jego ramionach bezwładnie. Na dworze już szarzało, nad spienionym morzem wciąż hulał wiatr.

Sharon powoli wracała do siebie. Zdołała się zorientować, że na statku zapanował już spokój. Ludzie Gordona w pełni kontrolowali sytuację. Margareth opatrywała rannych, a pastor klęczał nad ciałem leżącym nieruchomo na pokładzie.

– Nie żyje – powiedział i przykrył zmarłego swoim płaszczem.

– Peter, poprowadzisz statek wzdłuż wybrzeża i zawiniesz do portu – polecił Gordon. – Pilnuj wszystkich, a szczególnie Lindy.

– Nie musisz się obawiać – rzekł Peter zduszonym głosem. – I pomyśleć, że ta kobieta przez kilka dni była moją żoną! Postaram się, żeby wróciła do Anglii. Sharon będzie wreszcie wolna od ciążącego na niej oskarżenia. A co z pozostałymi?

– Załogę odeślemy do Kanady, bo stamtąd przybyli. Reszta popłynie do Anglii. A my musimy jeszcze się dowiedzieć, gdzie znajduje się ruda, którą wywieziono wcześniej. Może uda nam się uzyskać jakieś zadośćuczynienie za nasze straty? Na razie zabieram Sharon na ląd. Jak tylko lepiej się poczuje, pójdziemy na zamek, bo chciałbym przyjrzeć mu się z bliska za dnia. Mam nadzieję, że tym razem nic nam nie przeszkodzi. Przypomniało mi się, że związaliśmy tam jednego z ludzi Williama…

– Jest tutaj, zabraliśmy go razem z innymi – powiedział Peter.

– Świetnie. Dziękuję wam, spisaliście się wybornie!

Gdy statek odbił od brzegu, Gordon ułożył Sharon w szczelinie skalnej na pierzynce z miękkiego mchu, podkładając jej pod głowę swoją kurtkę. Tu nie dokuczał im już wiatr.

– Jak się teraz czujesz?

– Trochę lepiej. Ból głowy powoli ustępuje. Dobrze mi robi świeże powietrze.

– Pomyślałem, że może męczy cię ciągłe bujanie statku.

– Dziękuję. Cieszę się, że mnie zabrałeś.

Gordon podparł się na łokciu. Na jego twarzy pojawił się nieśmiały, jakby przepraszający uśmiech.

Sharon ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć tym samym. Gorąco pragnęła, by wszystko między nimi układało się jak najlepiej. Ale tak nie było. Z rezygnacją odwróciła głowę.

– Sharon! – rzekł błagalnym tonem. Przyciągnął ją gwałtownie do siebie, objął czule i przytulił. – Sharon! Nie odtrącaj mnie dłużej! Tak bardzo tęsknię, tak bardzo cię potrzebuję!

Sharon czuła, jak drży każdy mięsień i każdy nerw jej ciała. W pierwszym odruchu omal nie odepchnęła Gordona. Jej dłonie leżały nieruchomo na jego plecach, z wielkim wysiłkiem zmusiła się, by ich nie cofnąć, ale nie stać jej było na nic więcej. Gordon zauważył jej reakcję. Bardzo pragnął odzyskać zaufanie i miłość żony. Przytulił swoją twarz do jej policzka.

– Błagam cię – szeptał skruszony. – Błagam cię, kochanie, wróć do mnie! Tęsknię za twoim uśmiechem, za ciepłem twoich rąk i blaskiem w twoich oczach! Wybacz mi! Choć tak bardzo cię skrzywdziłem, nie odchodź ode mnie!

Jeśli go teraz odtrącę, sprawię mu tyle samo bólu, co on mnie tamtego wieczoru, myślała z rozpaczą. Nie chcę, żeby tak się stało, ale tak bardzo się boję. Ale jeśli on kłamie? Nie mogę mu pokazać, że wciąż go kocham, nie mogę! Znowu wyśmieje mnie i odwróci się ode mnie z pogardą. Nie mogę się poddać! Och, Boże, co ja mam czynić? Nie chciałabym go zranić, ale… Jak mam z tego wybrnąć?

Gordon uniósł się i usiadł z rezygnacją, opierając głowę na kolanach. Wokół panowała głęboka cisza. Nagle Sharon poczuła, że po policzku spływa jej kilka słonych jak morska woda łez…

Przecież nie płakałam? Leżałam jak martwa w jego ramionach. Zimna i niewrażliwa…

Sharon wzięła głęboki oddech.

Gordon? Ten sam surowy, nieprzejednany Gordon Saint John?

Teraz dopiero zrozumiała. Obok niej siedział zupełnie inny człowiek. Nie był to już zamknięty w sobie zarządca kopalni. Tym razem trzymała w ramionach mężczyznę, którego przedtem nigdy nie spotkała. Mężczyznę, który całe życie przeżył w samotności.

Zacięty, hardy chłopak z domu dziecka po raz pierwszy w życiu prosił o ciepło, miłość i zrozumienie.