Z ustami przy jej uchu szepnął brutalnie:

– Chyba nie jesteś wystarczająco kobieca jak dla mnie…

Zacisnęła dłoń na jego karku.

– A ty dla mnie wystarczająco bogaty. Zadzwonił do niej kilka dni później.

– Dzisiaj o północy… albo nie zobaczysz mnie nigdy więcej.

– Ależ Jack…

– Do zobaczenia.

Tej nocy włożyła garnitur z czarnego aksamitu i bluzkę z chińskiego jedwabiu w kolorze szampana. Z błyszczącymi oczami podziwiała swoje odbicie, gdy szczotkowała ciemne włosy. Black Jack Day, we fraku, zjawił się na jej progu równo o północy. Na jego widok ugięły się pod nią nogi. Tym razem nie poprowadził jej do sportowego wozu, tylko do limuzyny marki Daimler, z szoferem za kierownicą. Oznajmił, że jadą do Harrod'sa.

Roześmiała się.

– Czy to trochę nie za późno na zakupy?

Nie odpowiedział, wsiadł i wdał się w rozważania, czy kupić kucyka do polo od Agi Khana. Po kilku minutach limuzyna zatrzymała się przed złoto-zieloną markizą Harrod'sa. Chloe zerknęła na zaciemnione okna, na swojego szalonego kochanka i już wiedziała, że nie żartował… Naprawdę zabrał ją na zakupy.

Dyskretny odźwierny wpuścił ich do środka, do wnętrz zazwyczaj pełnych ludzi, teraz spowitych w tajemniczym półmroku.

Jack oprowadzał Chloe po sklepie; w dziale delikatesów zaczął całować ją tak, że zakręciło jej siew głowie, przy stoisku z biżuterią ściągnął z niej jedwabną bluzkę i pieścił ustami jej piersi, póki nie zaczęła błagać, by przestał, a potem, wśród najdroższych futer Harrod'sa, kochali się do utraty tchu… i kontroli.

Chloe zaszła w ciążę. Pobrali się, kochali, kłócili i rozstawali, dopóki Jack po raz ostatni nie postawił wszystkiego na jedną kartę.

Koło ruletki zatrzymało się na mokrej, śliskiej, krętej drodze z Monaco. Jack Day przegrał ostatnią partię.

Rozdział 2

Jeden z dawnych kochanków owdowiałej Chloe przysłał swego rolls roy-ce'a, kiedy wychodziła ze szpitala z dzieckiem w ramionach. Chloe usadowiła się na miękkim skórzanym siedzeniu i czule spojrzała na malutką twarzyczkę dziecka poczętego w tak niecodziennych okolicznościach, w dziale futer Harrod'sa. Musnęła palcem malutki policzek.

– Moja śliczna malutka Francesca – szepnęła. – Niepotrzebny ci ojciec czy babka. Nie potrzebujesz nikogo, tylko mnie… a ja dam ci nawet gwiazdkę z nieba.

Na nieszczęście Chloe dotrzymała słowa.

W 1961 roku, gdy Francesca miała sześć lat, a Chloe dwadzieścia sześć, pozowały do brytyjskiego wydania „Vogue". Po lewej stronie widniała reprodukcja zdjęcia Karsha, na którym Nita pyszniła się w cygańskiej sukni z własnej kolekcji; po prawej stronie umieszczono fotografię Chloe i Franceski. Matka i córka brodziły w oceanie pogniecionego białego papieru, obie spowite w czerń. Biel papieru, jasność ich karnacji i czarne aksamitne peleryny z kapturami sprawiały, że zdjęcie uderzało kontrastami. Jedyne kolorowe elementy to cztery zielone punkty – niezapomniane oczy kobiet z rodu Serritellich. Uderzały od razu, przyciągały uwagę, lśniły jak klejnoty w koronie.

Kiedy zachwyt nieco spowszedniał, co bardziej krytyczni czytelnicy zapewne zauważyli, że w rysach Chloe brakowało egzotyki jej matki, jednak nikt, nawet najbardziej wybredny koneser, nie znalazłby żadnych wad w twarzy dziewczynki. Francesca wyglądała jak idealne dziecko. Miała słodki uśmiech i nieziemską, anielską urodę. Tylko autor zdjęcia postrzegał ją inaczej. Na jego dłoni zostały dwie małe blizny, białe błyskawice, pamiątki po jej ostrych zębach.

– Nie wolno, skarbeńku – skarciła ją Chloe, gdy Francesca ugryzła fotografa. – Nie wolno gryźć takiego miłego pana. – Pogroziła córce palcem.

Francesca łypnęła na nią wrogo. Wolałaby być w domu, bawić się nowym teatrzykiem dla lalek, a nie fotografować się w studiu, zwłaszcza że ten okropny gruby pan nie pozwała jej się wiercić. Tupała w morze białego papieru na podłodze i potrząsała gniewnie głową, aż spod czarnego kaptura wysypały się kasztanowe loki. Mamusia obiecała jej, że pójdą do salonu Madame Tus-saud, jeśli będzie grzeczna, i Francesca starała się, naprawdę. Mimo to nie była przekonana, czy na pewno osiągnęła wszystko, co było do zdobycia. W Saint-Tropez też jej się bardzo podoba.

Chloe uspokoiła rozjuszonego fotografa i chciała poprawić córeczce włosy, ale krzyknęła z bólu, gdy i ją Francesca ugryzła boleśnie…

– Niegrzeczna dziewczynka! – jęknęła. Podniosła rękę do ust.

Oczy Franceski od razu zaszły łzami, a Chloe była na siebie wściekła, że odezwała się do niej tak ostro. Zamknęła córeczkę w ramionach.

– Nie przejmuj się – szepnęła. – Chloe wcale sienie gniewa, skarbie. Nie dobra mamusia. Kupimy ci nową lalkę w drodze do domu.

Francesca wtuliła się w ramiona matki, zerknęła na fotografa spod długich gęstych rzęs i pokazała mu język.

Tamtego popołudnia Francesca po raz pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni, ugryzła matkę. Jednak nawet po tym, jak kolejno trzy nianie odeszły, Chloe nie chciała przyznać, że jej córeczka jest nieznośna. Francesca to po prostu pełne życia dziecko, a Chloe nie miała najmniejszej ochoty zasłużyć sobie na jej nienawiść, robiąc problem ze sprawy tak nieistotnej jak to, że mała czasami kogoś ugryzie. I tak Francesca nadal sprawowałaby krwawe rządy, gdyby nie inne dziecko, które ugryzło japo walce o huśtawkę w parku. Ledwie Francesca przekonała się na własnej skórze, że nie jest to przyjemne doznanie, przestała gryźć. Nie była okrutna, po prostu chciała postawić na swoim.


Chloe kupiła stylowy domek na Grosvenor Street, niedaleko ambasady amerykańskiej i wschodniego krańca Hyde Parku. Czteropiętrowa kamienica miała w najszerszym punkcie niewiele ponad dziewięć metrów. W latach trzydziestych odrestaurowała ją Syrie Maugham, żona Somerseta Maugha-ma, jedna z najbardziej cienionych dekoratorek wnętrz tamtych czasów. Kręte schody prowadziły z holu do saloniku, a po drodze wchodzący mijali portret Chloe i Franceski pędzla Cecila Beatona. Wejścia do salonu strzegły kolumny z podrabianego marmuru. We wnętrzu zwracała uwagę kolekcja włoskich i francuskich zabytkowych mebli oraz imponujący zbiór weneckich luster. Piętro wyżej królowała Francesca. Jej pokój wyglądał jak zamek Śpiącej Królewny. Wśród różowych kotar, na łożu z baldachimem zwieńczonym złotą koroną, Francesca królowała nad swoim państewkiem.

Czasami przyjmowała gości w tym bajkowym świecie, nalewała herbatę do filiżanek z drezdeńskiej porcelany i rozmawiała z córeczkąjednej z przyjaciółek Chloe.

– Jestem księżniczka Aurora – poinformowała Clarę Miłlingford któregoś dnia. Zalotnie odrzuciła kasztanowe loki, które, podobnie jak beztroskę i brawurę, odziedziczyła po ojcu. – A ty jesteś wieśniaczką, która przyszła złożyć mi hołd.

Garze, jedynej córce wicehrabiego Allswortha, nie spodobało się, że ma być wieśniaczką a zarozumiała Francesca Day – księżniczką.

– Ja też chcę być księżniczką Aurorą!

Ta myśl rozbawiła Francescę do tego stopnia, że roześmiała się głośno.

– Kochana Claro, nie zachowuj się śmiesznie. Masz wielkie piegi. Oczywiście piegi są śliczne, na pewno, ale przecież księżniczka Aurora była słynną pięknością. To ja zatem zostanę Aurorą, a ty królową.

Francesca była przekonana, że zaproponowała bardzo przyzwoity kompromis i było jej przykro, kiedy Clara, podobnie jak wiele innych dziewczynek, nie chciała przyjść po raz drugi. Francesca tego nie pojmowała. Przecież pozwalała im bawić się swoimi zabawkami! I zapraszała je do swojego ślicznego pokoju!

Chloe nie zwracała uwagi na coraz wyraźniejsze aluzje, że rozpuszcza dziewczynkę do granic możliwości. Francesca to jej aniołek, jej skarb, jej ukochana córeczka. Zatrudniała najłagodniejszych nauczycieli, kupowała najnowsze lalki, najmodniejsze gry, rozpieszczała ją, psuła i pozwalała na wszystko, jeśli tylko małej nie groziło przy tym niebezpieczeństwo. Nagła śmierć zaatakowała już dwukrotnie w życiu Chloe i na samą myśl, że coś złego mogłoby się stać córeczce, wpadała w panikę. Francesca była jej kotwicą, jedynym trwałym elementem w jej życiu. Czasami w bezsenne noce snuła przerażające wizje, jakie nieszczęście może spotkać małą osóbkę, tak nierozważną i śmiałą jak Francesca. Wyobrażała sobie, jak mała wskakuje do basenu i nie wypływa na powierzchnię, spada z wyciągu narciarskiego, uszkadza sobie mięśnie na zajęciach baletowych, kaleczy twarz, spadając z roweru. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nieszczęście czyha tuż-tuż, chcąc zabrać jej córeczkę. Dlatego najchętniej zamknęłaby Francescę w złotej klatce i ukryła w bezpiecznym miejscu, gdzie nie spotka jej nic złego.

– Nie! – wrzasnęła, gdy Francesca pobiegła za gołębiem. – Wracaj! Nie wolno tak!

– Kiedy ja lubię biegać – zauważyła Francesca. – Kiedy biegnę, wiatr mi szumi w uszach.

Chloe uklękła, wzięła ją za ręce.

– Kiedy biegniesz, burzysz sobie fryzurę i dostajesz wypieków. Jeśli nie będziesz ładna, nikt cię nie polubi. – Przytuliła córeczkę do siebie, wypowiadając najgorszą groźbę takim samym tonem, jakim inne matki straszą opowieściami o potworze w szafie.

Czasami Francesca się buntowała, w tajemnicy robiła gwiazdy i wspinała się na drzewa, kiedy niania tego nie widziała, ale prędzej czy później jej grzeszki wychodziły na jaw i mama, która nigdy niczego jej nie odmawiała, która nigdy jej nie karciła, wpadała w taki gniew, że mała zaczynała się bać.

– Mogłaś się zabić! – wrzeszczała Chloe, wskazując zieloną plamę z trawy na żółtej sukience Franceski. – Popatrz tylko na siebie! Jak brzydko wyglądasz! Okropnie! Nikt nie lubi brzydkich dziewczynek! – I wtedy Chloe zaczynała szlochać tak rozdzierająco, że Francesca wpadała w panikę.


– Pokilku takich zdarzeniach wyciągnęła logiczny wniosek: w życiu wszystko jest dopuszczalne, jeśli wygląda się przy tym ładnie.

Chlor i Francesca powoli przepuszczały majątek, a przez ich życie przewijali się mężczyźni, podobnie jak ich ojcowie kiedyś przewijali się przez życie Nity. Chloe miała fantastyczne wyczucie stylu, stąd jej reputacja osoby dowcipnej i zabawnej, uroczego gościa, który rozbawi nawet najnudniejsze towarzystwo. To Chloe decydowała, że ostatnie dwa tygodnie lutego trzeba spędzić w Rio de Janeiro, na złotych ciepłych plażach; to Chloe ożywiała ciężkie nudne godziny w Deauville, gdy wszyscy mieli już dosyć polo; wymyślała podchody, podczas których jak dzieci uganiali się po francuskich wioskach w eleganckich samochodach i szukali łysych księży, nieoszlifo-wanych szmaragdów albo dobrze schłodzonej butelki cheval blancl9; to Chloe wymyśliła, żeby na Boże Narodzenie zamiast do St Moritz wyskoczyć do mauretańskiej willi na Algarve, gdzie czekał na nich niewyczerpany zapas haszyszu i towarzystwo podstarzałych gwiazd rocka.