Nieruchorne cienie dębów wyglądały jak brodaci wartownicy pilnujący jej dwustuletniego domu.

Coś skrzypnęło. Serce Sam zamarło.

Nie wiedziała, czy to wiatr szumiał w gałęziach, czy skrzypiały ścia¬ny domu. A może ktoś chodził po werandzie? Zas_chło jej w gardle.

Przestań, Sam. Boisz się własnego cienia. Nic się nie dzieje. To prze¬cież twój dom.

Mieszkała w nim zaledwie od trzech miesięcy. Historię domu opo- ' wiedziała jej sąsiadka plotkarka, która mieszkała po drugiej stronie uli¬cy. Pani Killingsworth poinformowała ją, że stary dom bardzo długo był wystawiony na sprzedaż i Sam kupiła go za cenę dużo niższą od warto¬ści rynkowej dlatego, że poprzednia właścicielka została w nim zamor¬dowana przez swojego, żądnego zemsty chłopaka.

– Co to ma wspólnego ze mną? – powiedziała do siebie i potarła ramiona, jakby nagle zrobiło jej się zimno. Nie wierzyła w duchy, klą¬twy i inne zjawiska nadprzyrodzone.

Taśma przewinęła się.

– Cześć, Sam – usłyszała głos Melanie i uspokoiła się trochę. – Mam nadzieję, że miałaś dobrą podróż. Dzwoniłam w sprawie kart kredyto¬wych, jak prosiłaś, zostawiłam listy na biurku, ale już pewnie je znala¬złaś. Charon psocił pod twoją nieobecność. Zachowywał się dziwnie i nawet nabrudził na pianinie, ale posprzątałam po nim. No i gubił sierść. Okropne. Kupiłam ci mleko i tę francuską kawę, którą lubisz. Masz wszystko w lodówce. Przykro mi z powodu twojej nogi. Co za pech. Udał się romantyczny wyjazd, co? Do zobaczenia w radiu, ajeśli czegoś będziesz potrzebowała, zadzwoń.

Sam pokuśtykała w stronę fotela. Chyba jej się przywidziało. Prze¬cież nic się nie zmieniło. Rzuciła okiem na zdjęcie Davida, które stało na biurku. Wysoki, dobrze zbudowany, z szarymi oczami i mocno zary¬sowaną szczęką, był przystojnym mężczyzną. Pracował jako wiceprezes i dyrektor do spraw sprzedaży sieci hoteli Regal. Był mężczyzną z per¬spektywami i z poczuciem humoru. Dobra partia, Jak powiedziałaby jej matka, Beth Matheson, gdyby jeszcze żyła.

Mamo, wciąż tęsknię za tobą. Wzrok Sam podążył ku wyblakłemu rodzinnemu zdjęciu, na którym uśmiechl1ięci rodzice stali po bokach Sam, ubranej w beret i togę absolwentki uniwersytetu UCLA. Jej star¬szy brat, Peter, stał tuż za ojcem, skrzywiony i z odwróconą głową. Nie zdjął nawet przeciwsłonecznych okularów, jakby chciał zaznaczyć, że nie jest zainteresowany sukcesem Sam. Beth była tradycjonalistką i chciałaby widzieć córkę u boku ambitnego mężczyzny; człowieka sukcesu, takie¬go jak David Ross.

Ale ten mężczyzna miał też wady. Zupełnie jak Jeremy Leeds, jej były mąż.

Otworzyła kolejny list z reklamówkami, zastanawiając się, czy jest skazana na opiekowanie się świrami.

– Cześć Sam, to znowu ja – usłyszała głos ojca. – Martwię się o cie¬bie. Nie dzwoniłaś od czasu, kiedy próbowałaś wydostać się z Meksyku. Chyba ci się udało… Jak tam noga? Zadzwoń do mnie.

– Dobrze, tato. Zadzwonię.

Było jeszcze kilka wiadomości z życzeniami powrotu do zdrowia. Od¬słuchała wszystkie po kolei i jednocześnie otwierała następne rachunki. Dzwoniła Celia, przyjaciółka, nauczycielka z Napa Valley; Linda, współlo¬katorka z college'u, mieszkająca z mężem policjantem w Oregonie; Aria, koleżanka, z którą utrzymywała kontakt od podstawówki. Chyba wszyscy znąjomi dowiedzieli się, że miała wypadek ikażdy prosił, żeby oddzwoniła.

– Wspaniale jest być znaną osobą – mruknęła do kota i usłyszała na taśmie głos rejestratorki od dentysty, która przypominała jej o wizycie kontrolnej. Następny telęfon był z centrum Boucher, gdzie pracowała jako ochotniczka – przypominali jej o kolejnym spotkaniu w poniedziałek.

Sięgnęła po ostatnią kopertę – zwykłą, białą. Nie było nadawcy. Na naklejce widniało wydrukowane nazwisko Sam. Jednym cięciem otwo¬rzyła kopertę i na biurko wypadła pojedyncza kartka.

Sam zamarła.

Wpatrywała się w swoje zdjęcie zrobione kilka lat temu. Ktoś je sko¬piował i zniszczył. Rude włosy okalały twarz o wystających kościach policzkowych i ostrym podbródku. Uśmiechała się seksownie i ni~co figlarnie, ale tam, gdzie kiedyś były psotne, zielone oczy o gęstych rzę¬sach, ktoś wykłuł dziury. Na jej brzoskwiniowych ustach widniał czer¬wony napis: ŻAŁUJ ZA GRZECHY.

– O Boże. – Odepchnęła się od biurka ze wstrętem. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu.

Usłyszała trzeszczenie na werandzie.

Zupełnie jakby ktoś podglądał ją przez okno i nagle uciekł. Zdawało jej się, że słyszy kroki.

– O nie, nie możesz – powiedziała i gwałtownie obróciła się na krze¬śle. Z trudem dotarła do okna i wyjrzała w ciemną noc. Gwałtowne bi¬cie serca zagłuszało tykanie zegara. Patrzyła przez zaparowane szyby, a automatyczna sekretarka odtwarzała kolejne nagranie.

– Wiem, co zrobiłaś – wyszeptał niski, seksowny, męski głos.

Sam odwróciła się gwałtownie i spojrzała na urządzenie, na którym migotała czerwona lampka.

– Nie ujdzie ci to na sucho. -Głos nie był szorstki. Przeciwnie, był uwodzicielski, prawie pieszczot! iwy, jakby dzwoniący znał ją osobiście. Sam dostała gęsiej skórki. – Zapłacisz za grzechy.

– Ty świnio!

Charon syknął i zeskoczył z parapetu.

Automatyczna sekretarka pisnęła i umilkła. Dom nagle wydał się Sam zaciasny. Ciemne kąty zrobiły się jeszcze bardziej ponure. Czy to tylko wyobrainia, czy naprawdę słyszała kroki na werandzie?

Odetchnęła ki lka razy i podpierając się kulą, sprawdziła zamki w drzwiach i zatrzaski na oknach. To tylko kawał, pomyślała, nic strasznego. Była dość znanym psychologiem. Zapraszała ludzi do rozmowy, po to, by pomagać im w rozwiązywaniu problemów i chciała, by ją poznawali. Jako psycholog radiowy co noc na antenie miała do czynienia z ludzkimi kłopotami i fobia¬mi. Nie pierwszy raz ktoś ją prześladował. I nie ostatni. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić na policję, do Davida, lub kogoś ze znajomych, ale nie chciała wyjść na histeryczkę. Szcżególnie we własnych oczach.

Przecież była profesjonalistką i doktorem psychologii.

Serce biło jej głośno. Odetchnęła powoli. Jednak będzie musiała za¬dzwonić na policję, czy jej się to podoba, czy nie. Ale nie dziś wieczo¬rem. Jeszcze raz sprawdziła zamki i postanowiła zachować spokój, pójść na górę, poczytać książkę, a rano zastanowić się nad tym, co się stało. Nie było powodu do paniki. Chyba miała rację? Niemożliwe, żeby ktoś' naprawdę chciał ją skrzywdzić?

Żałować za grzechy?

Zapłacić za nie? Jakie grzechy?

Ten facet chciał ją przestraszyć. Chyba o to mu właśnie chodziło.

_ Chodź, stary – zawołała kota. – Idziemy na górę. – To była jej pierwsza noc po powrocie i żaden świr jej nie popsuje.

Rozdział 2

– Moi zdaniem ona udaje – wyszeptała Melba do tine'go i mrugnęła do Sam przyjaźnie, kiedy ta przechodziła koło biurka recepcjonistki w biurze WSLJ przy ulicy Decatur. Szczupła jak osa, z włosami koloru kawy, nieskazitelną cerą i pięknym uśmiechem, który szybko zmieniał się w grymas złości i niezadowolenia, kiedy ktoś próbował ją zignorować, Melba broniła drzwi WSLJ jak wyszkolony rottweiler. Tuż za nią wisiała szklana gablota oświetlona delikatnym światłem, pełna zdjęć znanych ludzi i nagród dla stacji radiowej. Była tam też laleczka voodoo i mały wypchany aligator – pamiątki przypominające wszyst¬kim gościom, że znajdują się w samym centrum Nowego Orleanu.

Sam przewróciła oczami.

– Masz rację• Założyłam to – postukała w gips gumową końcówką kuli – żeby nie musieć pracować i wzbudzić współczucie. Właśnie tak. I dlatego co kilka godzin łykam środki przeciwbólowe. Uwielbiam tak się umartwiać.

– Psychologiczny bełkot – stwierdziła Melba.

– Co mogę powiedzieć? To mój zawód. – Powoli się odprężała.

Dobrze było wrócić do pracy. Po prawie nieprzespanej nocy obudziła się o poranku i postanowiła, że nie będzie się bała. Sprawdziła, czy nie ma śladów w ogrodzie i niczego nie znalazła. Potem jeszcze raz przyj¬rzała się zniszczonej fotografii. Odsłuchała ponownie złowieszcze na¬granie i postanowiła nie dać się zastraszyć. '

Melba oparła brodę ria dłoni, a jej niezliczone bransoletki zadzwoni¬ły i zamigotały w słońcu.

– Wiesz, mam swoją teorię na temat psycho-doktorków… chciałam' powiedzieć… psychologów.

– Powiedz jaką – zachęciła ją Sam.

– Uważam, że wszyscy bierzecie się do tego, bo macie jakiś poważny defekt psychiczny. Większość znanych mi psychologów ma nierÓw¬no pod sufitem. Ci, którzy pracują w radiu, są najgorsi. Kto chciałby siedzieć całą noc w tym cholernym studiu i słuchać o problemach in¬nych ludzi, skoro i tak wiadomo, że nie można im pomóc? Dzwonią do ciebie dlatego, że są samotni.

– Albo napaleni – dodał Tiny, przechodząc koło recepcji. Rzucił na. biurko Melby kopertę• Z ukrytych głośników sączył się cicho jazz.

– Jasne. Zboczeńcy podniecają się, dzwqniąc do doktor Sam na 1-800 – psychiczny ratunek. Nocna pomoc psychiatryczna dla Nowego Orleanu. Wyspowiadaj się i bądź uzdrowiony.

Sam gwałtownie pokręciła głową. Poczuła, jak uśmiech znika jej z twarzy.

– Co powiedziałaś?

– Podniecają się…

– Nie, to o spowiadaniu się?

– Tak to właśnie jest – powiedziała Melba,' kiedy zadzwonił tele¬fon. – Jesteś jak ksiądz, kaznodzieja lub ktoś w tym rodzaju. A to miej¬sce zamienia się w konfesjonał. Spójrz na samą nazwę, kochana. Nocne wyznania. Czy trzeba dodawać coś jeszcze? – Nacisnęła guzik i popa¬trzyła na swoje błyszczące różowe paznokcie. – WSLJ, Nowy Orlean, stolica jazzu i pogadanek na antenie. W czym mogę pomóc?

– Nie zwracaj na nią uwagi – powiedział Tiny. – Wiesz, że zawsze się czepia, ale tak naprawdę cię kocha.

– Miło wiedzieć – mruknęła Sam, ale słowa Melby zastanowiły ją.

Może była po prostu przewrażliwiona i doszukiwała się ukrytych znaczeń. Była niewyspana, bolała ją noga i nie mogła przestać myśleć o nagranej na sekretarce wiadomości i o zniszczonym zdjęciu, a na dodatek dzień zaczął się nerwowo. Najpierw problemy z policją w Cambrai; rozmawia¬ła z policjantem przez telefon, potem czekała, aż do niej przyjedzie. Za¬pewnił ją, że będą częściej patrolować okolicę, zabrał kasetę, kopertę i zdję¬cie. Potem, nadal spięta, zadzwoniła do banku i upewniła się, że dostali wiadomość o zagubionych w Meksyku kartach kredytowych. Następnie pojechała wyrobić nowe prawo jazdy i do ślusarza, który miał wymienić wszystkie zamki w domu i dorobić nowe kluczyki do samochodu. Na ko¬niec wstąpiła do firmy ubezpieczeniowej po nową kartę i spędziła tam prawie godzinę, stojąc w kolejce. Brakowało jej jeszcze optycznych oku¬larów przeciwsłonecznych, ale to miała załatwić na końcu. Na razie wy¬starcząjej szkła kontaktowe i zwykłe okulary.