Złapał ją za głowę i Cherie jęknęła, gdy zacisnął różaniec na jej szyi, a ostro zakończone paciorki, złowrogo migocąc, zaczęły kaleczyć skórę.

o Boże, on mnie zabije. Zdrętwiała ze strachu. Spojrzała w szkła ciemnych okularów i już wiedziała.

Zacisnął różaniec i wszedł w nią głęboko. Oczy Cherie wyszły na wierzch. Nie mogła oddychać. Chciała go podrapać, ale na próżno, nie miała już siły unieść rąk. Ciemność… ogarnęła ją ciemność… Płuca paliły ją… serce pękało… Boże, proszę, pomóż mi!

Zacisnął mocniej pętlę. Chwyciła głośno powietrze, na próżno. Coś zabulgotało jej w gardle. Krew. Boże, poczułlil w ustach krew… Zno¬wu…

Pociemniało jej w oczach i ostatkiem sił pomyślała o córce… słod¬kie kochanie.

Mężczyzna pocił się, ocierał o nią, jego oddech był coraz szybszy i kiedy przestała się szamotać, poczuła, jak zesztywniał i głośno ryknął. Z oddali, przez odgłos jego ciężkiego oddechu i łomotu w jej głowie, dobiegł ją inny głos:.

– Tu doktor Sam, pora się żegnać. Wszystkiego dobrego Nowy Or¬leanie. Dobranoc wszystkim, niech Bóg was błogosławi. Bez względu na to jakie macie dziś problemy, jutro nadejdzie nowy dzień… Słodkich snów…

Rozdział l

Czerwiec

Cambrai, Luizjana


Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Wszędzie dobrze, ale w do¬mu najlepiej. Dobrze się bawić przez jakiś czas, ale…

– Trzydzieści siedem dolarów – mruknął taksówkarz, wyrywając Sarnantę z zamyślenia. Objechał podjazd i stanął blisko drzwi wejścio¬wych, a ona sięgnęła do kieszeni marynarki po portmonetkę.

– Czy mógłby pan wnieść mi torby do środka? – zapytała. Kierowca odwrócił głowę i rzucił jej zaciekawione spojrzenie. Miał ciemne oczy i patrzył podejrzliwie, jakby się bał, że będzie chciała cze¬goś jesz~ze. W końcu wzruszył ramionami.

– Jak pani sobie życzy.

– Bardzo proszę. – Opierając się na jednej kuli, wydostała się z taksówki. Była parna noc, typowa dla Luizjany. Gęsta mgła otulała dęby rosnące wokół jej zbudowanego bez ładu i składu starego domu, który stał w niezwykłej okolicy nad południowym brzegiem jeziora Pontchar¬tain, kilka kilometrów na zachód od Nowego Orleanu. Boże, jak dobrze wrócić do domu.

Czasami wakacje były udane, ale bywało, że stawały się koszmarem.

Te były gorsze niż koszmar. Katastrofa na całej linii.

Przynajmniej zrozumiała, że nigdy nie zostanie panią Davidową Ross.

Popełniłaby błąd.

Kolejny błąd w życiu.

Silny powiew wiatru poruszył frędzle hiszpańskiego mchu, zwisają¬ce ze starych, sękatych gałęzi. Kamienne płyty na ścieżce do domu, mokre od deszczu, błyszczały w słabym świetle lampy na ganku. Mokre chwa¬sty, które wyrosły w szczelinach, gdzie popękała zaprawa, łaskotały bosy palec jej zranionej nogi, kiedy z trudem szła po nierównych płytach. Pot spływał jej po plecach. Był dopiero lipiec, a upał w Luizjanie dawał się już we znaki. Zacisnęła zęby i pokuśtykała po schodach na szeroką we¬randę, która osłaniała wejście i okalała cały, stojący frontem do jeziora dom. Małe wiszące dzwoneczki zadźwięczały smutno. Oparła kulę o huś¬tawkę, znalazła zapasowy klucz schowany w pajęczynach za jedną z okiennic. Szybko otworzyła drzwi. Kiedy taksówkarz wniósł torby, zapaliła światło.

Mężczyzna postawił trzy torby obok słupa i sięgnął po jej kulę.

– Dzięki. – Podała mu czterdzieści pięć dolarów i w nagrodę usły¬szała zadowolone mruknięcie.

– Witamy w domu. – Spod czapki z logo drużyny Saints błysnęły czarne oczy. – Wszystkiego dobrego.

– tak. – Zamknęła za nim drzwi, włożyła klucz do kieszeni i zawo¬łała przez ramię: – Kochanie, wróciłam!

Cisza. Powietrze w domu było lepkie i ciepłe.

Słychać było jedynie ciche tykanie zegara na komodzie i pomruki¬wanie lodówki w kuchni. Włączyła górny wiatrak, którego używała za¬miast klimatyzatora.

– No, chodź! -zawołała w stronę pogrążonych w ciemności pokoi.¬Chyba nie jesteś zły, że zostawiłam cię tu zupełnie samego? Wiesz, to typowo męskie zachowanie.

Znalazła w spiżarni zapasowe klucze i czekała na dźwięk plakietki identyfikacyjnej zawieszonej na obroży albo lekkie stąpanie po podło¬dze. Zamiast tego usłyszała delikatne miauknięcie i po chwili Charon wyszedł z ciemności. Miał rozszerzone źrenice, oczy czarne jak futerko i widać było tylko maleńke złote obwódki.

– Tylko nie udawaj teraz obrażonego – powiedziała, kiedy kot za¬czął kręcić się po korytarzu, nie okazując jej najmniejszego zaintereso¬wania i ruszając nerwowo ogonem. – Jasne, jesteś naprawdę świetnym facetem – roześmiała się, a on podszedł bliżej, kilka razy przeszedł jej koło nóg i otarł się o gips na lewej łydce.

– Podoba ci się? Pozdrowienia z nieudanej podróży do Meksyku ¬powiedziała i podniosła kota z podłogi, przytuliła i podrapała pod bro¬dą. Charon, przybłęda, natychmiast zaczął mruczeć i zapomniał o ura¬zie. Mokrym noskiem potarł jej szyję. – Co tu się działo, gdy mnie nie było? Melanie dbała o ciebie? Nie? – Z uśmiechem zaniosła kota do sa¬lonu i otworzyła okno, czekając, aż dom się ochłodzi.

Posadziła Charona na szafce z książkami, a on od razu wszedł mię¬dzy tomiszcza poświęcone psychologii i kupki tanich książek w mięk¬kich okładkach. Potem wskoczył na biurko, gdzie ktoś starannie pose¬gregował pocztę -osobno nieważne śmiecie, osobno gazety i czasopisma. Melanie, asystentka Sam, która nie tylko opiekowała się domem i kotem pod nieobecność Samanty, a,le również prowadziła jej audycję w radiu, była bardzo pracowitą osobą.

Samanta wysunęła krzesło i usiadła ciężko. Rozejrzała się po poko¬ju. Poczuła się jakoś dziwnie. Być może dlatego, że nie było jej tak dłu¬go, ponad dwa tygodnie. A może to z powodu różnicy czasu. Lot nie był długi, ale przez ostatnie kilka dni nie spała zbyt dobrze, bo od chwili lądowania w Meksyku, dwa tygodnie temu wszystko szło na opak. Po¬kłóciła się z Davidem. Jak zwykle o to, czy powinna rzucić pracę i wró¬cić do Houston. Potem ten wypadek na łodzi, przez który razem:z całą tOł:ebką skąpała się w płytkich wodach Pacyfiku. Skręciła kostkę i stra¬ciła dokumenty – torebki nie udało się odnaleźć. Miała nogę w gipsie i z trudem udało jej się przekonać urzędników, żeby wpuszczono ją bez dokumentów do Stanów. Była wykończona,

– Takie rzeczy się zdarzają – powiedział David, wzruszając ramiona¬mi, kiedy wsiadali wreszcie do samolotu. Uśmiechnął się do niej i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: Hej, nic nie możemy na to poradzić. Jeste¬śmy w obcym kraju. Oczywiście miał rację, ale to nie poprawiło jej humoru ani nie rozwiało podejrzeń, że kapitan łodzi był pijany albo pod wpływem jakiegoś narkotyku, i że jej torebkę, razem z kilkoma innymi znaleźli miej¬scowi nurkowie, a karty kredytowe, gotówkę i inne cenne przedmioty ktoś wykorzystywał na całym zachodnim wybrzeżu Meksyku. Według kapitana, mała łódź rybacka zrobiła nagły zwrot, żeby nie uderzyć w skałę. Jakoś nie mogła w to uwierzyć. Była przekonana, że kapitan, który codziennie pływał po wodach Mazatlan, popełnił głupi błąd. Domagała się jakiegoś zadość¬uczynienia, a przynajmniej przeprosin, a zamiast tego wylądowała w maJ. leńkim szpitalu, a starszy lekarz, Amerykanin, sprawiał wrażenie, że powi¬nien przejść na emeryturę w latach siedemdziesiątych. Z pewnością uciekł ze Stanów, by nie oskarżono go o błędy w sztuce lekarskiej.

– Nie można mieć wszystkiego – powiedziała do siebie. Charon usiadł wygodnie na swoim ulubionym miejscu na parapecie. Wodził czar¬nymi oczami, wypatrując czegoś przez mokrą szybę. Może dostrzegł wiewiórkę? Samanta spojrzała za okno, ale nie zauważyła niczego prócz nieprzeniknionych ciemności.

Wcisnęła odtwarzanie na automatycznej sekretarce, wzięła nożyk do otwierania listów i rozcięła pierwszą kopertę – rachunek. Zapewne je¬den z wielu. Magnetofon zapiszczał kilka razy i ruszył.

Pierwszy dzwoniący odłożył słuchawkę. Świetnie.

Rzuciła rachunek za stół.

Drugi telefon był od prawnika i dotyczył naprawy szyby w samochodzie.

Jeszcze lepiej. Pomyślała o swoim czerwonym mustangu kabriole¬cie. Nie mogła się doczekać, kiedy znowu będzie mogła nim jeździć. Nie potrzebowała nowej szyby.

– Nie, dzięki – powiedziała i otworzyła kilka listów. – Oferty kart kredytowych, prośby o pieniądze na ważne cele, rachunek za wodę.

Usłyszała w końcu głos.

– Cześć, Sam. Mówi ojciec. – Sam uśmiechnęła się. – Zapomnia¬łem, że wyjechałaś… Zadzwoń, jak wrócisz.

– Wystarczy – powiedziała do siebie i sprawdziła ostatni wyciąg z karty Visa. Dobrze, że zadzwoniła do Melanie, która obiecała natych¬miast unieważnić wszystkie karty kredytowe.

Znowu dwa głuche telefony, a potem usłyszała głos szefowej:

– Sam, wiem, że pewnie jeszcze nie wróciłaś – powiedziała Ele¬anor – ale zadzwoń, jak tylko wejdziesz do domu. I nie wciskaj mi, że nie przyjdziesz do pracy z powodu nogi, bo nie chcę o tym słyszeć. Do¬stałam twoją wiadomość ze szpitala, ale jeśli nie jesteś podłączona do aparatury i przywiązana do łóżka, masz natychmiast wrócić do pracy. Rozumiesz? Melanie robi przyzwoitą robotę, naprawdę, ale odkąd wy¬jechałaś spadła popularność i Trish LaBelle z WNAB odbiera ci słucha¬czy… a to bardzo źle, Sammie, fatalnie. Słuchacze chcą ciebie, dziew¬czyno, i nie zaakceptują nikogo innego, bez względu na to, jaki będzie dobry. Więc nawet nie próbuj wciskać mi żadnego świstka od lekarza. Szoruj do radia i to natychmiast! Dobra, koniec przemówienia. Zadzwoń do mnie jak najszybciej.

– Słyszysz, Charon? A jednak mnie kochają,;- powiedziała roztar¬gniona, i nagle poczuła gęsią skórkę na karku. Jakiś dźwięk, coś dziw¬nego w powietrzu, coś trudnego do określenia zwróciło jej uwagę.

Kot siedział nieruchorno na parapecie, drgał mu jedynie koniuszek ogona.

– Widzisz coś? – zapytała, chcąc pozbyć się dziwnego uczucia. Odło¬żyła resztę listów i podeszła do okna, uważnie wpatrując się w ciem¬ność przez mokre i zaparowane szyby.