– Daniela, czy można wiedzieć, co takiego chodzi ci po głowie?

Nic, mamo… same bzdury.

– Skoro to rzeczywiście same bzdury, to pomyśl raczej o ważniejszych rzeczach!

W pierwszej chwili Daniela chciałby jej wszystko opowiedzieć. Wyznać jej swoje ważne postanowienie, a co więcej, nieodwołalne. Ale zaraz się rozmyśla. Dociera do niej, że sprawa skończyłaby się fiaskiem.

– Pewnie, mamo, masz rację.

Dyskusja z nią i tak nie ma najmniejszego sensu. Uśmiechają się do siebie.

Raffaella spogląda na zegar w salonie.

– Ojej, jak grochem o ścianę. Prosiłam twojego ojca, żeby wrócił wcześniej, bo mamy się spotkać z Pentestimi, u nich w domu, trzeba dojechać do samej Olgiaty. Marzenie ściętej głowy, żeby choć raz to on zrobił coś dla mnie…

3

– Stef ano! – Wprost przede mną, na samym środku ulicy stoi mój brat. Uśmiecham się. – Cześć, Pa'. – Rozpiera mnie radość, że go widzę. Jestem prawie wzruszony, nie daję tego po sobie poznać.

– No i jak tam? Nawet nie masz pojęcia, ile o tobie myślałem. Mocno mnie obejmuje. Przyciska do siebie. Tak się cieszę. Na chwilę staje mi przed oczami ostatnie Boże Narodzenie, które spędziliśmy razem. Zanim wyjechałem. I ten makaron, który przygotował, a potem myślał, że mi nie smakuje…

– No więc… Nieźle się bawiłeś tam, w Stanach, co? Bierze ode mnie jedną torbę. Oczywiście tę lżejszą.

– Tak, dobrze mi było tam, w Stanach. Właściwie dlaczego tam?

– Bo ja wiem, tak się mówi.

Mój brat, co to niby wie, jak się mówi. Nie ma co, czasy się zmieniły, i to jeszcze jak. Patrzy na mnie szczęśliwy i się uśmiecha. Ma pogodny wyraz twarzy. Rzeczywiście mnie kocha. Ale nic a nic nie jest do mnie podobny. Przypomina mi Johnny'ego Stecchino.

– Ejże, czego się tak śmiejesz?

– E, nic. – Baczniej mu się przyglądam. Cały odpicowany, nowa koszula, nieskazitelna, lekkie spodnie w odcieniu ciemnego brązu z mankietem na dole, marynarka w kratkę, a do tego…

– Ej, Paolo, gdzie posiałeś krawat?

– E tam, latem go nie noszę. A co, źle wyglądam? Nawet nie czeka na odpowiedź.

– No już, jesteśmy. Tylko spójrz, co sobie sprawiłem… – Wykonuje szeroki gest ręką, tak by zaprezentować mi go w całej, jak sądzi, okazałości. – Audi A4, najnowszy model. Podoba ci się?

Jakże można zaprzeczyć, w obliczu takiego entuzjazmu?

– Piękny, nie ma co.

Naciska pstryczek, który trzyma w dłoni. Po dwóch sygnałach bip i mignięciu obydwu kierunkowskazów alarm cichnie. Paolo otwiera bagażnik. – Chodź, załaduj tutaj.

Wrzucam do tyłu dwie torby, choć już bez tej małej, bo mój brat skrupulatnie załadował ją sam. – Ej, delikatnie.

Sam nieświadomie podsuwa mi pewien pomysł. – A nie dałbyś mi poprowadzić?

Patrzy na mnie. Zmienia mu się wyraz twarzy. To cios w samo serce. Ale miłość do brata bierze w nim górę.

– Jasne, trzymaj. – Uśmiecha się z niejakim wysiłkiem i rzuca mi kluczyki razem z pilotem. Wariat. W żadnym razie nie należy darzyć uczuciem brata takiego jak ja. Zwłaszcza, jeśli prosi cię o kluczyki do takiego audi A4. Jest nowiuteńkie. Siadam za kierownicą. Pachnie nowością, bez najmniejszej skazy, odrobinę przyciasny. Przekręcam kluczyk w stacyjce, podświetlam deskę rozdzielczą i odpalam silnik.

– Fajnie się prowadzi.

– Pamiętaj, że silnik dopiero się dociera… – Patrzy na mnie niespokojnie i zapina pas.

A ja, czy to dlatego, że dopiero co wróciłem do Rzymu, czy też dlatego, że chce mi się krzyczeć albo, bo ja wiem, może dlatego, że w jakiś sposób chciałbym, się uwolnić od tych dwóch lat wypełnionych ciszą, od złości przeżywanej gdzieś daleko, ruszam gwałtownie, dodając gazu. Rozlega się pisk opon, samochód zarzuca na boki, audi A4 podrywa się z miejsca, silnik wyje, opony wrzynają się w rozgrzany asfalt. Paolo chwyta oburącz za klamkę w drzwiach.

– No tak, wiedziałem, wiedziałem, że tak będzie. Jak to jest, że z tobą zawsze się tak kończy?

– Co ty wygadujesz! Przecież dopiero co wsiadłem do auta!

– Chciałem powiedzieć, że z tobą to nigdy nic nie wiadomo!

– Okay… – Przyspieszam, biorę zakręt i dla zabawy manewruję kierownicą tak, że niemal ocieram się o bandę.

– Tak lepiej?

Paolo poprawia się na siedzeniu, obciągając sobie marynarkę.

– Trudno, z tobą nie ma ani chwili spokoju.

– No weź… przecież doskonale wiesz, że to tylko tak dla żartu. Tylko się nie zamartwiaj, zmieniłem się.

– Jeszcze? Na ile się zmieniłeś?

– Tego nie wiem, wróciłem do Rzymu, żeby się przekonać.

Siedzimy w milczeniu.

– Można tu zajarać?

– Wolałbym nie.

Wkładam sobie papierosa do ust i wciskam zapalniczkę.

– Co ty wyprawiasz, palisz i tak?

– To twoje „wolałbym" cię załatwiło.

– Widzisz… Zmieniłeś się. Na gorsze.

Z uśmiechem patrzę na niego. Kocham go. Być może rzeczywiście się zmienił, jakby dojrzał, zmężniał. Zaciągam się marlboro medium, po czym proponuję mu macha.

– Nie, dzięki.

W ramach odpowiedzi opuszcza lekko szybę. Po chwili pogodnieje.

– Wiesz co? Jestem z taką jedną.

Mój brat jest ode mnie siedem lat starszy. To niesamowite, czasami zachowuje się jak sztubak, zbiera mu się na opowiadanie mi różnych rzeczy, że aż miło słuchać. Postanawiam dać mu tę satysfakcję.

– A jaka ona jest, ładna?

– Ładna? Jest piękna! Wysoka, jasna blondynka, musisz ją poznać. Nazywa się Fabiola, zajmuje się projektowaniem wnętrz, lubi bywać tylko w określonych miejscach, ma świetny gust…

– Ee… Jasne, jasne, oczywiście…

– Okay, okay. Podśmiewasz się, gorzej, podśmiechujki sobie robisz, niezłe, co? Fabiola ciągle to powtarza!

– Trochę dwuznaczne, nie sądzisz? Powinna uważać, kiedy mówi coś takiego. W każdym razie dla mnie to już jasne, dlaczego wam tak razem dobrze.

– Zresztą, tak czy owak, jesteśmy bardzo zgodni.

Bardzo zgodni. Ale co to ma właściwie znaczyć? Zgodność jest wtedy, kiedy wiersz jest do rymu. Albo, co brzmi gorzej, kiedy w umowie wszystko się zgadza. A o miłości to można mówić wtedy, kiedy brak ci tchu, kiedy jest bezrozumna, kiedy odczuwasz brak, kiedy jest pięknie, chociaż nic się nie rymuje, kiedy jest szał… Kiedy już, na samą myśl o tym, że mógłbyś ją ujrzeć u boku innego, przesadziłbyś cały ocean, rozszarpując po drodze wszystko, co popadnie.

– No, skoro jesteście zgodni, to bardzo ważne. Poza tym… – Staram się jak najzręczniej spuentować. – Piękne imię: Fabiola.

Ale banał. Lecz nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Właściwie mi to wisi, ale gdybym mu powiedział, że panna ma imię do dupy, to znając go, nie byłby najszczęśliwszy. Paolo jest zawsze spragniony opinii wszystkich wokół. To największa bzdura, jaką można sobie zafundować. Bo niby kim są ci wszyscy? Nawet nasi starzy nie byli dla nas wszystkim.

Jakby czytał mi w myślach. – Tata też jest z taką jedną, wiesz?

– Niby skąd mam wiedzieć, skoro nikt mi nic nie mówi.

– Monica, piękna kobieta. Pięćdziesięciolatka, ale świetnie się trzyma. Zrewolucjonizowała mu dom. Wywaliła część staroci, wszystko jest jak nowe.

– Tata też?

Paolo zanosi się dzikim śmiechem. – A to ci się udało.

Mój brat i jego nieodłączny entuzjazm przygłupa. Wcześniej też taki był? Kiedy wracasz z podróży, wszystko wydaje ci się jakieś inne.

– Mieszkają razem, musisz ją poznać.

Musisz. Co znaczy musisz? Raz a dobrze naciskam klakson, by przepłoszyć gościa, który nie chce usunąć się z drogi. Już, zjeżdżaj! Migam światłami, nic z tego. Dodaję gazu, przyspieszam. Samochód, żeby wyprzedzić, wyrywa na prawy pas.

Paolo nogami zapiera się do przodu i przytrzymuje podpórki, która znajduje się między nami. Zjeżdżam na lewy pas i uspokajam brata.

– Wszystko w porządku. W Stanach nigdy nie mogłem tego zrobić, kontrolują cię co do milimetra.

– Wobec tego wróciłeś specjalnie po to, żeby się wyżyć i porozbijać moim samochodem, czy tak?

– Mama jak się miewa?

– Dobrze.

– Co znaczy dobrze?

– Co w takim razie znaczy: jak się miewa?

– Ale ty kombinujesz. Czy jest spokojna? Ma kogoś? Dzwonicie do siebie? Spotykają się, rozmawiają z ojcem?

Pytała o mnie? – tego ostatniego pytania jakoś nie jestem w stanie mu zadać.

– Często o ciebie pytała. – W końcu tylko na nie udziela mi odpowiedzi. – Chciała wiedzieć, czy rozmawiałem z tobą, kiedy siedziałeś w Nowym Jorku, jak ci szło na kursie itede, itepe.

– A ty co?

– A ja mówiłem jej to wszystko, co wiedziałem, niewiele. Że kurs jest w porządku, że o dziwo, z nikim się jeszcze nie pobiłeś, no i poza tym trochę pozmyślałem.

– W stylu?

– Że od dwóch miesięcy spotykasz się z dziewczyną, ale z Włoszką. Gdybym powiedział, że z Amerykanką, od razu stałoby się jasne, że to kit, przecież byście się nie dogadali.

– Cha, cha, cha. Daj znać, kiedy mam się śmiać. Czy to aby nie osławione podśmiechujki?

– Powiedziałem jej jeszcze, że dobrze się bawisz, że wieczorami co raz wychodzisz się rozerwać, żadnych drągów, za to kupa przyjaciół. Słowem, że nie masz zamiaru wracać i że w sumie to dobrze ci tam. Jak mi poszło?

– Jako tako.

– Znaczy?

– Byłem związany z dwiema Amerykankami i rozumieliśmy się w lot. Nie zdąża się roześmiać, przyspieszam i zjeżdżam, zmieniając pas na prawy.

Zostawiam za sobą obwodnicę, na zakręcie dodaję gazu, opony wydają ostry pisk, jakieś stare auto trąbi na mnie z tyłu, ja skręcam dalej, jakby nigdy nic i wjeżdżam na rozjazd. Paolo poprawia się na siedzeniu. Obciąga marynarkę. Potem wtrąca swoje trzy grosze.

– Nie włączyłeś kierunkowskazu.

– Właśnie. – Przez chwilę jadę w milczeniu. Paolo wygląda przez okno, ale raz po raz spogląda też na mnie, starając się przyciągnąć uwagę.

– Co jest?

– Jak się skończyła sprawa z procesem?

– Zostałem ułaskawiony.

– To znaczy? – Patrzy na mnie zaciekawiony. Odwracam się i przez jakiś czas wytrzymuję jego spojrzenie. Siedzi w milczeniu. Przygląda mi się spokojny. Pogodny. Nie sądzę, żeby kłamał. A może jest wytrawnym aktorem. Dobry brat z Paola, ale wśród jego potencjalnych zalet trudno byłoby mi wskazać akurat kunszt aktorski. Znów patrzę na drogę.