– Nic, zostałem ułaskawiony, koniec, kropka.

– To znaczy, rozwiń trochę.

– I kto to pyta? Znasz te wszystkie amnestie, które ogłaszają w sprawie płacenia podatków albo przy samowoli budowlanej właśnie wtedy, kiedy zbliżają się wybory? No, to jest właśnie jeden z takich przypadków, wykroczenia takie jak moje zostają wymazane z kartoteki, a zamiast tego pozostaje pamięć o wspaniałomyślnym prezydencie.

Uśmiecha się.

– Wiesz, przez cały ten czas zadaję sobie pytanie, dlaczego właściwie sprałeś tego gościa, który mieszkał naprzeciwko nas.

– I dałeś radę przeżyć, zadręczając się tak bez wytchnienia?

– Tak, miałem jeszcze parę innych rzeczy na głowie.

– W Stanach, stary, ani jednego dnia byś nie przeżył. Tam nie masz czasu na takie rozmyślania.

– Ale ponieważ nie ruszałem się z Rzymu, to między cappuccino a aperitifem znalazłem czas na to, by sobie o tym porozmyślać. I udało mi się także dojść do pewnego wniosku.

– Niesamowite! I co?

– Mianowicie, że nasz sąsiad w jakiś sposób narzucał się mamie, prawił jej siermiężne komplementy i trochę się zagalopował. Ty, nie wiem w jaki sposób, dowiedziałeś się o tym i trzask prask, przyłożyłeś mu tak, że wylądował w szpitalu…

Nie odzywam się ani słowem. Paolo nie spuszcza ze mnie wzroku. Wolałbym, by nasze oczy się nie spotkały.

– Jest jednak coś, czego nie rozumiem, nie potrafię tego rozgryźć… Sorry, przecież mama była na procesie i nic nie powiedziała, nawet nie wspomniała o tym, co się stało, o tym, co jej mógł powiedzieć ten gość, słowem, dlaczego zareagowałeś właśnie w ten sposób. Gdyby tylko zabrała głos, a nuż sędzia okazałby się wyrozumiały.

Paolo. Co takiego naprawdę wie Paolo. Przyglądam mu się przez moment, po chwili znów patrzę na drogę. Białe pasy na jezdni, jeden za drugim, audi A4 w żaden sposób nie mąci ich regularnej linii. Jeden za drugim, niekiedy lekko nadgryzione. Szum jazdy. Tutum, tutum, audi quattro miękko unosi się i opada na każdej najmniejszej wypukłości. Każdorazowo można się zorientować, w którym miejscu stykają się ze sobą krawędzie betonowych płyt, ale to wcale nie przeszkadza. Czy powinno się mówić prawdę? Dać komuś poznać od innej strony znajomą już osobę? Paolo kocha mamę taką, jaka jest. Kocha ją za to, jaka jest według niego. Lub za to, jaką on chce ją widzieć.

– Paolo, ale właściwie dlaczego mnie o to pytasz?

– Tak sobie, żeby wiedzieć…

– Coś ci się tutaj nie zgadza, nieprawdaż?

– No właśnie.

– A dla takiego speca od finansów jak ty to prawdziwy koszmar.

O tym, że nasz sąsiad nazywał się Giovanni Ambrosini, dowiedziałem się dopiero na rozprawie. Chociaż nie, nazwisko poznałem wcześniej. Kiedy zadzwoniłem do niego do mieszkania, nazwisko widniało na tabliczce. Otworzył mi drzwi w bokserkach. Jak tylko mnie zobaczył, od razu je zatrzasnął. Ja zajrzałem do niego jedynie po to, by zamienić z nim kilka słów. By poprosić go grzecznie o ściszenie muzyki. I nagle cios w samo serce. Przez szparę w drzwiach, jakby oprawioną w drewnianą framugę, ujrzałem jej twarz. To spojrzenie na zawsze połączyło nas i rozdzieliło zarazem. Nigdy tego nie zapomnę. Naga, jakiej jej nigdy przedtem nie widziałem, piękna, jaką ją zawsze kochałem… Moja mama. W pościeli obcego faceta. Nie pamiętam nic, poza tym papierosem, który trzymała w ustach. I to jej spojrzenie. Jakby miała ochotę na coś jeszcze po tym facecie, papierosie i wreszcie… na mnie. Patrz, synku… taka jest rzeczywistość, takie jest życie. Wciąż czuję rozpalone do czerwoności serce. Do tego jeszcze ten Giovanni Ambrosmi. Wyciągnąłem go za włosy z domu. Rzuciłem na ziemię. Jeden kopniak w kark wystarczył, by roztrzaskać mu obydwie kości policzkowe. Schował się za poręcz schodów, a ja nie przestawałem zadawać mu ciosy obcasem w prawe ucho, w twarz, między żebra, deptać palców dłoni, póki nie zamieniły się w jedną miazgę. Te same dłonie, które jej dotykały. I… Dosyć. Dosyć. Dosyć, proszę. Dłużej nie wytrzymam. Takie wspomnienia, które nigdy cię nie opuszczają. Nigdy. Patrzę na Paola. Oddycham głęboko. Tylko spokój. Jeszcze głębiej. Spokój i kłamstwa.

– Przykro mi, Paolo, ale czasami bywa tak, że nie wszystko się zgadza. Tamten koleś mnie wkurwiał, to wszystko. Mama nie ma tu nic do rzeczy, no co ty.

Wygląda na zadowolonego. Odpowiada mu taka wersja zdarzeń. Spogląda przez szybę.

– Aha, nie powiedziałem ci jednej rzeczy. Patrzę na niego zaniepokojony.

– Co takiego?

– Przeprowadziłem się. Nie wyniosłem się wprawdzie z Farnesiny, ale kupiłem mieszkanie na poddaszu.

Nareszcie jakaś normalna wiadomość. – Ładne?

– Genialne. Musisz je zobaczyć. Dziś wieczór i tak śpisz u mnie, nie? Numer telefonu mam ten sam. Udało mi się go przenieść dzięki przyjacielowi z Telecomu.

Uśmiecha się zadowolony z tej swojej namiastki władzy. Cholera, ogóle o tym nie pomyślałem! Dobrze chociaż, że zachował numer telefonu. Właśnie ten numer umieściłem na mojej wizytówce. Tej samej, którą dałem stewardesie. Evie, superlasce. Uśmiecham się sam do siebie. Mijam Corso Francia, Vigna Stelluti, jadę dalej w stronę piazza Giochi Dellfici. Przejeżdżam przed via Colajanni – przecznicą, która prowadzi do piazza Jacini. Nieoczekiwanie jakiś skuter zatrzymuje się przy znaku stop. Dziewczyna. O Boże. Ona. Włosy blond o odcieniu popielatym, długie, na głowie kask. Do tego czapeczka z daszkiem. Ma niebieskiego i-poda i błękitną kurteczkę, dokładnie pod kolor oczu. Tak, wygląda zupełnie jak ona… Zwalniam. Kiwa głową w rytm muzyki i się uśmiecha. Staję. Ona rusza. Puszczam ją przed sobą. Skręca z wdziękiem przed naszym samochodem. Z ruchu warg poznaję, że mi dziękuje… Serce przestaje mi walić jak szalone. Nie, to nie ona. Ale ogarnia mnie wspomnienie. To tak jakbyś był w wodzie, w morzu, z samego rana, kiedy jest zimno. Ktoś cię woła. Oglądasz się i z nim witasz… Ale właśnie gdy się odwracasz, by iść dalej przed siebie, nagle napotykasz falę. Tak samo teraz, wbrew własnej woli, znów trafiam w to samo miejsce, jak rozbitek, wyrzucony na brzeg jednego z tych dni, sprzed bez mała dwóch lat. Jest noc. Jej starzy są poza domem. Dzwoniła do mnie. Powiedziała, żebym przyszedł. Wchodzę po schodach na górę. Drzwi są otwarte. Przymknęła je. Powoli otwieram je na oścież.

– Babi… Jesteś tu? Babi…

Nic nie słyszę. Zamykam drzwi. Idę korytarzem. Na palcach, w stronę sypialni. Cicha muzyka dobiega z pokoju jej rodziców. Dziwne, powiedziała, że pojechali do Circeo. Zza przymkniętych drzwi sączy się wątłe światło. Podchodzę bliżej. Otwieram drzwi. Ona pojawia się nagle koło okna. Babi. Ma na sobie rzeczy matki, cienką, jedwabną beżową bluzkę, rozpiętą i przezroczystą. Spod spodu wystaje kremowy stanik. Do tego długa kaszmirowa spódnica we wzory. Włosy zebrane do góry, upięte w niedbały kok. Wydaje się starsza, chce tak wyglądać. Uśmiecha się. W ręku ma kieliszek szampana. Właśnie nalewa także i dla mnie. Wkłada butelkę do stojącego na komodzie kubełka pełnego lodu. Wokół palą się świece i unosi się woń dzikich róż, która stopniowo odurza nas coraz bardziej. Opiera jedną stopę na krześle. Spódnica rozszerza się, odsłaniając rozcięcie, opada na bok, ukazując najpierw kozak, potem nogę. Ma na sobie pończochy, kabaretki, w cielistym kolorze. Babi czeka na mnie z dwoma kieliszkami szampana w ręku, a jej oczy nagle zmieniają swój wyraz. Zupełnie jakby nieoczekiwanie stała się dorosła.

– Weź mnie, jakbym była nią… Nią, która cię nie chce, nią, która każdego dnia wykańcza mnie, chcąc nas rozdzielić… – Podaje mi kieliszek. Wypijam szampana jednym haustem. Jest zimny, jest dobry, jest doskonały. Po chwili całuję ją namiętnie i mocno, bo tak też jej pragnę. Nasze języki mają smak szampana, są senne, zagubione, pijane, znieczulone… Nagle się budzą. Przejeżdżam jej dłonią po włosach i wpadam w sidła ciasnych splotów kunsztownej fryzury. Trzymam jej głowę w swoich dłoniach, należy tylko do mnie, całkowicie i nieodwołalnie… tymczasem jej pocałunek staje się coraz bardziej nienasycony. Jest absolutną panią moich ust, sprawia wrażenie, jakby chciała wedrzeć mi się do środka, pożreć mnie, przeniknąć aż do samego serca. Co ty robisz? Stój. Przecież ono i tak jest już twoje. Po chwili Babi przerywa i patrzy na mnie. Naprawdę wygląda jak swoja matka. I przeraża mnie intensywność, którą wyczuwam i której nigdy dotąd nie widziałem. Bierze mnie za rękę, unosi sukienkę z boku i wsuwa tam moją dłoń. Przesuwa nią w górę, jeszcze wyżej… wzdłuż nogi, prowadzi mnie coraz wyżej. Odrzuca głowę do tyłu. Ma zamknięte oczy. Uśmiecha się. Leciuteńko. Wzdycha, głęboko i wyraźnie. Moja dłoń dociera jeszcze wyżej. Niespiesznie przykłada ją sobie do majtek. O tak. Delikatnie je przesuwa i palcami zanurzam się w nią, rozpływam w jej rozkoszy. Babi wzdycha teraz głośniej. Rozpina mi spodnie i szybko je ze mnie ściąga, znów nienasycona, jak nigdy wcześniej. I delikatnie go odnajduje. Zastyga. Patrzy mi w oczy. Uśmiecha się. Oblizuje mi wargi. Kąsa mnie. Jest głodna. Ma na mnie ochotę. Opiera się, popycha mnie, przywiera swoim czołem do mojego, uśmiecha się, wzdycha, przesuwa dłoń w górę i w dół i zatraca się, wygłodniała, w moim spojrzeniu, a ja w jej… Po czym | pozbywa się majtek, delikatnie całuje mnie po raz ostatni i ręką pieszczotliwie muska mnie pod brodą. Wchodzi na łóżko, jest na czworakach, podnosi spódnicę i odkrywa się z tyłu. Zarzuca ją sobie na plecy i odwraca się w moją stronę.

– Step, proszę cię, weź mnie z całej siły, tak jakbym była moją matką, zadaj mi ból… Proszę cię, przysięgam, chcę tego.

Sam nie mogę w to uwierzyć. Ale to robię. Ulegam jej, a ona zaczyna krzyczeć, tak jak jeszcze nigdy dotąd, prawie mdleję z rozkoszy, z pożądania, z niewiarygodności tej sytuacji, z miłości do tego, co wydawało mi się niemożliwe. We wspomnieniu wciąż dyszę z rozkoszy i prawie brak mi tchu…

– Ej, Step!

– Tak?

Nagle znów jestem tu i teraz. To Paolo.

– Co się dzieje? Zatrzymałeś się na środku ulicy.