A teraz pojawia się moja kolejna część, która znajduje się dokładnie pośrodku między Miłością i Zmysłowością. To moja Dusza, która wychodzi i objawia się w moich sokach.

Miałeś rację, gdy powiedziałeś, że urodziłam się, by się pieprzyć i – jak widzisz – także moja Dusza chciałaby być obiektem pożądania i wydziela swój zapach, zapach samicy. Być może dłonią, która uwolniła moje dusze, jest twoja dłoń, profesorze.

I ośmielam się twierdzić, że tylko twoje powonienie było w stanie wychwycić moje soki, moją Duszę. Profesorze, nie skrzycz mnie za to, że pozwoliłam sobie na te wyznania, czuję, że muszę to zrobić, bo przynajmniej dzięki temu nie będę miała w przyszłości wyrzutów sumienia, że coś straciłam, zanim jeszcze zdołałam to posiąść. Ta sprawa skrzypi we mnie jak nienaoliwione drzwi, jej dźwięk jest ogłuszający. Będąc z tobą, w twoich ramionach, ja i moje majtki jesteśmy wolne od jakichkolwiek zahamowań i więzów. Ale dusze w swym locie napotkały mur, straszny i niesprawiedliwy mur czasu, upływającego wolno dla ciebie i szybko dla mnie, mur cyfr, które trzymają nas na dystans. Mam nadzieję, że twoja matematyczna inteligencja podsunie ci kilka pomysłów na rozwiązanie tego strasznego równania. Ale nie chodzi tylko o to. Ty znasz tylko jedną moją część, choć wyzwoliłeś obie. Ale to nie jest jedyna część, której chciałabym pozwolić żyć. Do ciebie należy decyzja, czy nadać naszemu związkowi inny bieg, uczynić go bardziej… „duchowym", odrobinę głębszym. Zdaję się na ciebie.

Twoja Melissa

23 maja 15.14


Gdzie jest Valerio? Dlaczego odszedł nawet bez pocałunku?

29 maja 2002 2.30

Płaczę, pamiętniku, płaczę z ogromnej radości. Zawsze wiedziałam, że istnieje radość i szczęście. Coś, czego poszukiwałam w wielu łóżkach, u wielu mężczyzn, a nawet u kobiety, czego poszukiwałam w sobie samej i co potem utraciłam z własnej winy. A znalazłam to w najbardziej anonimowym i niepozornym miejscu. I to nie w jednej osobie, ale w spojrzeniu jednej osoby. Ja, Giorgio i inni poszliśmy do nowego lokalu, który został niedawno otwarty dokładnie przy moim domu, 50 metrów od morza. Jest to restauracja arabska, są tam tancerki wykonujące taniec brzucha, które tańczą dookoła stołów i podają posiłki, a do tego poduszki na podłodze, dywany, światło świec i zapach kadzidła. Było pełno ludzi, postanowiliśmy więc poczekać, aż zwolni się jakiś stolik. Opierałam się o latarnię i myślałam o rozmowie telefonicznej z Fabrizio, która się źle skończyła. Powiedziałam mu, że nic od niego nie chcę, że nie chcę go więcej widzieć.

Zaczął płakać i powiedział, że da mi wszystko, uściślając jednak dokładnie, co: pieniądze, pieniądze, pieniądze.

– Jeśli to właśnie pragniesz podarować istocie ludzkiej, nie ja powinnam to otrzymać. Dziękuję ci za tę propozycję! – krzyknęłam ironicznie, a potem rzuciłam bezczelnie słuchawkę i nie odebrałam już od niego żadnego telefonu, i nigdy nie odbiorę, przysięgam. Nienawidzę tego człowieka, jest robakiem, jest plugawcem, nie chcę już więcej mu się oddawać.

Myślałam o tym wszystkim i o Valerio, miałam zmarszczone brwi i oczy wlepione w nieokreślony punkt. Potem, odrywając się od mych dręczących myśli, napotkałam jego wzrok delikatny i słodki. Obserwował mnie nie wiadomo od jakiego czasu. Spoglądałam na niego, a on spoglądał na mnie co chwilę, odwracaliśmy wzrok, nie mogąc sobie jednak darować, by ponownie nie wlepić w siebie oczu. Jego spojrzenie było głębokie i szczere, i tym razem nie zaprzątałam sobie głowy absurdalnymi fantazjami, by zrobić sobie krzywdę i ukarać się, tym razem naprawdę w to uwierzyłam, widziałam te jego oczy, były tam, wpatrywały się we mnie i zdawały się mówić, że chcą mnie pokochać, że chcą mnie naprawdę poznać. Zaczęłam przyglądać mu się coraz dokładniej – siedział ze skrzyżowanymi nogami, z papierosem w ręku, mięsiste wargi, nos trochę za wyraźny, ale dostojny, i oczy arabskiego księcia. To, co mi ofiarowywał, było czymś moim, tylko moim. Nie patrzył na żadną inną, patrzył na mnie, i nie tak, jak pierwszy lepszy mężczyzna gapi się na mnie na ulicy, ale szczerze i uczciwie. Nie wiem już z jakiego powodu, ale zaczęłam się głośno śmiać, nie mogłam się pohamować; radość była tak wielka, że nie dała się ograniczyć do jednego uśmiechu. Giorgio patrzył na mnie z rozbawieniem, pytał, co mi jest. Gestem ręki dałam mu do zrozumienia, by się nie przejmował, i objęłam go tak, by móc usprawiedliwić tę nagłą eksplozję. Znów się odwróciłam i zauważyłam, że uśmiechał się do mnie, pokazując mi swe wspaniale, białe zęby; wtedy uspokoiłam się i powiedziałam sobie: No co, Melissa, dasz mu uciec? Pokaż mu, jakim jesteś głupim, nierozgarniętym tłumokiem… ale przede wszystkim daj mu od razu, niech nie czeka!

Gdy o tym myślałam, jakaś dziewczyna przeszła obok niego i pogłaskała go po włosach; patrzył na nią przez krótką chwilę, a potem przesunął się trochę, by lepiej mnie widzieć.

Giorgio mnie rozpraszał.

– Meli, chodźmy gdzie indziej. Skręca mnie z głodu i nie mam już ochoty czekać.

– Giorgino, proszę cię, jeszcze dziesięć minut, zobaczysz, że coś się zwolni – powiedziałam tak, bo nie chciałam oderwać się od tego spojrzenia.

– Skąd ta ochota, by tu sterczeć? Jakiś facet na horyzoncie?

Uśmiechnęłam się lekko i przytaknęłam.

– Tyle o tym rozmawialiśmy – westchnął. – Melissa, pożyj spokojnie przez jakiś czas, piękne rzeczy przyjdą same.

– Tym razem jest inaczej. No proszę… – mówiłam do niego jak mała, rozpuszczona dziewczynka.

Znów westchnął i powiedział, że obejdą pobliskie lokale, a jeśli w którymś z nich jest miejsce, to koniec dyskusji, muszę iść z nimi.

– OK – odpowiedziałam, pewna, że o tej godzinie za cholerę nie znajdą żadnego miejsca. Zobaczyłam, jak wchodzą do lodziarni z japońskimi parasolami na każdym stole i ponownie oparłam się o latarnię, starając się w miarę możliwości nie patrzeć na niego. W pewnym momencie zobaczyłam, że wstaje, i chyba od razu zrobiłam się fioletowa na twarzy, nie wiedziałam, co robić, byłam kompletnie zmieszana; odwróciłam się więc w kierunku ulicy i udawałam, że czekam na kogoś, obserwując wszystkie przejeżdżające samochody; moje spodnie z indyjskiego jedwabiu podrywał lekki wiatr od morza.

Za plecami usłyszałam jego ciepły, głęboki głos, który mówił:

– Na co czekasz?

Nagle przyszła mi do głowy stara rymowanka, przeczytana w dzieciństwie w bajce, którą ojciec przywiózł mi z jakiejś podróży. W spontaniczny i nieoczekiwany sposób wyrecytowałam ją, odwracając się do niego:

– Czekam ja, czekam ciemną nocą, otwieram wrota, gdy załomocą. Troski przeminą, radość smutki leczy, przyjdzie ktoś taki, kto zna się na rzeczy.

Staliśmy tak w ciszy, z poważnym wyrazem twarzy; potem wybuchnęliśmy śmiechem. Podał mi swą miękką dłoń i uścisnęłam ją lekko, ale zdecydowanie.

– Claudio – powiedział, patrząc mi ciągle w oczy. Zdołałam – nie wiem jak – wykrztusić swe imię.

– Co to było, to co wcześniej powiedziałaś?

– Co…? Ach tak, wcześniej! To rymowanka z bajki, znam ją na pamięć od siódmego roku życia.

Poruszył głową, jakby chciał powiedzieć, że rozumie. Znów cisza, paniczna cisza. Cisza przerwana przez mego sympatycznego i nieokrzesanego kolegę, który nadbiegł szybko, mówiąc:

– Głuptasku, znaleźliśmy miejsce, chodź, czekamy na ciebie.

– Muszę iść – szepnęłam.

– Czy mogę zapukać do twoich wrót? – zapytał równie cicho.

Popatrzyłam na niego zaszokowana jego śmiałością, która nie była jednak oznaką zarozumialstwa, tylko pragnieniem, by nie skończyło się to w tym momencie.

Przytaknęłam oczami, nieco wilgotnymi, mówiąc:

– Znajdziesz mnie często w tej okolicy, mieszkam tu na górze. – Pokazałam mu swój balkon.

– A więc zadedykuję ci serenadę – zażartował, puszczając oczko.

Pożegnaliśmy się i nie odwróciłam się, by spojrzeć na niego jeszcze raz, mimo iż miałam na to ochotę; bałam się, że wszystko zepsuję.

Potem Giorgio spytał mnie:

– Kto to był?

– To ten, kto przybywa i zna się na rzeczy.

– Co?! – krzyknął.

Uszczypnęłam go w policzki i powiedziałam:

– Wkrótce się dowiesz, spokojnie.

4 czerwca 2002 18.20

To nie żarty, pamiętniku! Naprawdę zadedykował mi serenadę! Ludzie szli i patrzyli z zaciekawieniem, a ja na balkonie śmiałam się jak głupia, gdy tłuściutki, rumiany mężczyzna grał na nieco zniszczonej gitarze, a on śpiewał, fałszując, jakby mu słoń na ucho nadepnął, ale niesamowicie. Tak jak niesamowita była też pieśń, która wypełniła moje oczy i serce. Jest to historia człowieka, który myśląc o ukochanej, nie może zasnąć, a melodia jest przejmująca i łagodna. Idzie mniej więcej tak:

Kręcę i kręcę się, wciąż wzdychając,

Nocne westchnienia spać mi nie dają,

W głowie mam ciągle obraz twój uroczy,

Myślę o tobie dniami, myślę także w nocy.

Bez ciebie nie odpocznę ani jednej chwili,

Ani me zranione serce, które ciągle kwili.

A czy chcesz wiedzieć, kiedy cię opuszczę?

Kiedy me życie zgaśnie i na wieki usnę.


Był to niezwykły gest, takie subtelne zaloty, tradycyjne, może banalne, ale czarujące.

Kiedy skończył, krzyknęłam z balkonu z uśmiechem:

– A co teraz powinno się zrobić? Jeśli się nie mylę, by przyjąć zaloty, musiałabym zapalić światło w pokoju, a w przeciwnym wypadku muszę wrócić i je zgasić.

Nie odpowiedział, a ja wiedziałam, co mam zrobić. Na korytarzu wpadłam na ojca (o mało go nie stratowałam!), który spytał z zaciekawieniem, kto to śpiewa pod domem. Śmiejąc się głośno, odpowiedziałam, że ja też nie wiem.

Zbiegłam pędem po schodach, tak jak stałam, w krótkich spodenkach i koszulce, otworzyłam drzwi wyjściowe i przystopowało mnie. Wybiec mu naprzeciw i mocno się przytulić czy też uśmiechnąć się z radością i podziękować uściskiem dłoni? Stanęłam nieruchomo w bramie, a on zrozumiał, że nigdy nie podejdę, jeśli nie dostanę jakiegoś znaku.