Massingham odszukał mnie we Włoszech kilka miesięcy temu. Minęło ponad dwadzieścia lat, odkąd mnie zostawił, jednak założył, że się ucieszę – może nawet będę szczęśliwa – kiedy odnowimy naszą znajomość. Mylił się. No cóż, zawsze miał wygórowane mniemanie o sobie i swoich wdziękach. To powszechna wada u mężczyzn jego pokroju, tak sądzę. Ale zbaczam z tematu.

Miałam właśnie wyrzucić go z domu, gdy zaczął mówić o Tobie – o tym jak z Tobą uciekł, wzięliście ślub, a wreszcie porzucił cię w Wenecji przed dwoma laty. Wydawał się niezmiernie dumny z tego obrzydliwego postępku.

Z początku nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Przyczynić takiego bólu memu dziecku. Myślę, że mój smutek był tym większy, że sama nigdy niczego dla Ciebie nie zrobiłam, a teraz ten człowiek opowiadał mi z taką dumą o tych wszystkich niewypowiedzianych okrucieństwach, których dopuścił się wobec Ciebie. Sądzę, że ogarnęła mnie wtedy cicha furia, bo gdybym miała pod ręką broń, z pewnością niezwłocznie posłałabym go do Stwórcy. Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło i jak się zachowywałam, lecz kiedy złość we mnie nieco opadła, uświadomiłam sobie, że on wciąż opowiada i nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co ja czuję.

Kiedy zaproponował, żebyśmy wspólnie powrócili do Anglii i przekonali Twego ojca do zapłacenia fortuny za pozbycie się nas, nie musiał mnie zbytnio zachęcać. Naturalnie miałam inne powody, niż to sobie wyobrażał Massingham, ten arogancki głupiec. Wiedziałam, że zamierza przysporzyć Ci kłopotów i że nic mogę na to pozwolić. Cokolwiek było miedzy Twoim ojcem a mną umarło i zostało pogrzebani: dawno temu, a Mannlngham już wyrządził Ci wystarczająco dużo złego, za dużo złego – i nie można było dopuścić, by znów to uczynił.

Najpierw przyjechaliśmy do Londynu, gdzie przeprowadził dyskretny wywiad na twój temat, wypytał, gdzie mieszkasz i jak się przedstawia twoja sytuacja. Był zachwycony odkryciem, że zaleca się do Ciebie Martin Davencourt, bo dostrzegał potencjalne korzyści z tej sytuacji. Sądzę, że z początku planował poprzestać na zwykłym szantażu, kiedy jednak usłyszał, że ojciec zamierza Cię obdarzyć fortuną, natychmiast się do tego zapalił. Zaplanował, że powróci jako Twój mąż, zagarnie pieniądze, a potem podzieli się ze mną. Sądzę, że Ci o tym powiedział, kiedy widział się z Tobą przed dwoma dniami. Naturalnie dostrzegł w tym okazję do zemsty nas obojga na Twoim ojcu – i przy okazji zagarnięcia sporych pieniędzy. Co dziwne, nigdy nie wątpił, że mój cel jest taki sam jak jego, i to był błąd.

Reszta była łatwa. Tej nocy, kiedy miał zobaczyć się z Tobą ponownie, zwabiłam go do sypialni. Tak jak powiedziałam, było to łatwe. Massingham miał niezwykłe pochlebną opinię o swoich wdziękach, a ja jestem jeszcze całkiem atrakcyjną kobietą. Nie podejrzewał niczego do momentu, kiedy wcisnęłam mu knebel w usta z większą silą niż potrzeba w miłosnej grze. Oszczędzę ci nieprzyjemnych szczegółów jego śmierci, obawiam się jednak, że sporo się nacierpiał. Cóż, taki jest los niegodziwca.

Kochana Juliano, nie było mnie przy Tobie, jak byłaś dzieckiem, i bez wątpienia znajdą się tacy, którzy powiedzą, że to co dla Ciebie zrobiłam teraz, jest dość niekonwencjonalne, nawet jak na matkę. Niemniej będę się modlić za Twoje szczęście u boku kochającego męża. Wyjdź za niego jeszcze raz, najszybciej jak się da i nigdy nie pozwól mu odejść. To jedyna rada, jaką Ci daję, lecz płynąca prosto z serca. Życzę Ci wszystkiego co najlepsze…

Twoja matka Marianne

– Juliano? – odezwał się Martin, ale widząc wyraz jej twarzy, przytulił ją do siebie, nie mówiąc słowa więcej.

Później tego dnia, kiedy wszystko zostało omówione, Juliana udała się na strych. Odsunęła tkaninę okrywającą portret markizy Tallant i długo wpatrywała się w ładną twarz na portrecie. Miały niewątpliwie takie same oczy: szmaragdowozielone ze złotymi plamkami, błyszczące i świadczące o niezłomnym charakterze. O, tak, Marianne Tallant była niekonwencjonalna, nawet amoralna. Byli tacy, którzy potępiliby ją, gdyby wiedzieli, co zrobiła. Byli też tacy jak jej mąż markiz, który zachowa milczenie do śmierci, i tacy jak jej córka, która wiedziała, że na swój własny niezwykły sposób matka kochała ją i wyzwoliła.

Juliana uśmiechnęła się z niejakim smutkiem i z powrotem nakryła portret tkaniną. Wiedziała, że żadne z nich już nigdy nie zobaczy Marianne Tallant.

Następnego dnia Juliana i Martin wybrali się na spacer nad rzekę. Przeszli przez podmokłą łąkę, odsunęli zasłonę z wierzbowych gałązek i wśliznęli się w zielony mrok. Dziś rzeka płynęła spokojnie. Tutaj Martin rozkładał swoje książki i papiery, rysował szkice i budował modele. Tutaj Juliana leżała w ciepłej trawie i paplała o balach i przyjęciach podczas sezonu w Londynie, podczas gdy on skrzypiał ołówkiem po papierze i pozwalał jej mówić do woli. Niemal widziała ich cienie, siedzących nad wodą, niemal słyszała echo ich słów sprzed lat.

„Jeśli w wieku trzydziestu lat będziesz jeszcze potrzebowała męża, chętnie się z tobą ożenię”.

„Jeśli w wieku trzydziestu lat będę wolna, z radością przyjmę twoje oświadczyny”.

Juliana uśmiechnęła się lekko. Czas swoim zwyczajem zatoczył koło. Płynął powoli, czasem nieprzewidywalnie, ale w końcu koło się zamknęło. Tego ranka, mając za świadków markiza, Beatrix, Amy i Jossa, pobrali się ponownie, tym razem już na zawsze.

Martin bez słowa wyciągnął rękę i objął żonę. Juliana położyła mu głowę na ramieniu. Jego oddech poruszał jej włosy.

– Wszystko dobrze?

Juliana obróciła się w jego ramionach i przycisnęła policzek do jego policzka. Potarła go delikatnie, po czym objęła rękami za szyję, przyciągnęła jego głowę i pocałowała w usta.

– Dobrze – odparła, uśmiechając się. – Nawet bardzo dobrze.