Juliana pokręciła głową.

– Skąd możesz o tym wiedzieć, Martinie? – Łzy napłynęły jej do oczu. – Nienawidziłam Edwina za to, że mnie zostawił – nienawidziłam go! Nigdy mu nie wybaczyłam! Kochałam go tak bardzo, a on mnie opuścił, i myślałam, że sama umrę z rozpaczy. Jak mógł mi to zrobię? Zostawić mnie, kiedy tak go potrzebowałam.

Głos jej się załamał, rozszlochała się i ukryła twarz na ramieniu Martina.

Była tak krucha w jego objęciach, jak motyl ze złamanym skrzydłem. Serce przepełniła mu miłość i współczucie. W końcu, kiedy jej płacz trochę ucichł, odsunął ją nieco od siebie i popatrzył na jej zbolałą twarz.

– To dlatego tak się zachowywałaś? Chodzi mi o to, że trzymałaś wszystkich na dystans.

Juliana spojrzała na niego.

– Częściowo. Po Śmierci Myfleeta myślałam, że uda mi się odnaleźć szczęście z Clive'em Massingliamem Wydawało mi się, że jestem w nim zakochana do szaleństwa, ale teraz widzę, jakie to było fałszywe. A kiedy Massingham pokazał swoją prawdziwą twarz, postanowiłam, że nigdy więcej nie narażę się na taki ból. A więc uprawiałam towarzyskie gry, zawsze trzymając konkurentów na dystans.

– Nie tylko mężczyzn. Ludzi, którzy mogli stać się twymi przyjaciółmi, takich jak Amy i Annis, a nawet własną rodzinę.

Juliana z zakłopotaniem wzruszyła ramionami.

– Byłam zazdrosna o Amy. Joss był jedynym człowiekiem, na którym mi zależało. Jedynym, który okazał się lojalny wobec mnie. Kiedy się ożenił, byłam wściekła – i zazdrościłam mu szczęścia. Ale to prawda, że odrzucałam oferty przyjaźni ze strony Amy i ze strony Annis. – Objęła się ramionami i trochę odsunęła. – Łatwiej było zachowywać dystans. Zapewne mogła – bym nawet pogodzić się z ojcem, gdybym nieco wcześniej trochę się o to postarała. Nie chciałam już nikogo kochać.

– A potem zaczęłaś dopuszczać ludzi do siebie. Juliana smętnie przytaknęła.

– Tak. Najpierw Clarę, Kitty i Brandona, potem ciocię Trix i Amy, i nawet mego ojca, tylko trochę. A potem ciebie. Byłeś najbardziej niebezpieczny ze wszystkich, bo pragnęłam cię od początku, a jak już cię pokochałam – pokręciła głową – byłam zgubiona.

Martin podszedł bliżej.

– Nie odejdę, Juliano, wiesz o tym. Nie pogodzę się potulnie z odmową i nie zostawię cię. Nie teraz, kiedy wiem, że ci na mnie zależy.

Juliana westchnęła. Czuła, jak jej opór słabnie w obliczu takiej pewności. Tak naprawdę wcale nie chciała się opierać.

– Ale, Martin, gdybym miała cię utracić…

– Ciii. Tak się nie stanie. Nigdy.

Juliana znów znalazła się w jego objęciach. Podjęła ostatni wysiłek.

– Nigdy nie zmienię się w słodką szacowną żoneczkę, wiesz o tym. Nawet kiedy się zestarzeję, będę jedną z tych starszych pań, które przepadają za naprzykrzaniem się rodzinie, jak Beatrix.

Martin uśmiechnął się.

– Nie mogę się doczekać, kiedy to zobaczę – powiedział i pochylił się, by ją pocałować.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Juliana Davencourt siedziała przed lustrem i wpatrywała się długo, bacznie w swoje odbicie. Z jakiegoś powodu oczekiwała, że będzie wyglądać inaczej, zupełnie jakby sam fakt zostania żoną Martina miał pociągnąć za sobą zauważalną zmianę. Niezupełnie rozumiała, co się stało tego ranka. Odtworzyła wszystko w myślach, jakby dzięki temu to, co się wydarzyło, mogło wydać się bardziej realne. Była teraz lady Juliana Davencourt. Żoną Martina.

Przysięgała, że już nigdy nie wyjdzie za mąż. Kochała Edwina Myfleeta z całego serca, a Clive'a Massinghama z namiętnością zrodzoną z rozpaczy. Z Martinem połączyły ją miłość, namiętność, czułość i przywiązanie, a wszystko razem tworzyło najniezwyklejszy prezent od losu. Nawet gniew na ojca nie zdołał oprzeć się temu wybuchowi szczęścia. Kiedy Martin delikatnie zasugerował, że mogliby wziąć ślub w Ashby Tallant, Juliana niechętnie wyraziła zgodę. Tego ranka, kiedy ojciec wprowadził ją do kaplicy, gdzie miała poślubić Martina w obecności świadków, którymi byli Beatrix, Joss i Amy, miała wrażenie, że serce rozsadzi jej piersi.

Wstała, podeszła niespokojnie do okna, odsunęła ciężkie zasłony i wyjrzała. Łąka za parkiem rozciągała się aż do rzeki, ciemnej i mrocznej mimo gwiazd opromieniających różowawy lipcowy zmierzch. Rzadko widywała Ashby Tallant w takiej krasie. Przez otwarte okno wpadł lekki wietrzyk, który poruszył kotarę przy łóżku, a płomienie świec zamigotały.

Wkrótce w przyległym pokoju rozległy się głosy; Martin odprawiał pokojowca. Julianie nagle zaschło w ustach. Teraz…

Drzwi się otworzyły i wszedł Martin, cicho zamykając je za sobą. Zatrzymał się i popatrzył na nią, stojącą w nogach łóżka w prostej, białej nocnej koszuli. Włosy miała zaplecione w ciężki miedziany warkocz i Martin uśmiechnął się do niej czule, gdy jego wzrok na nim spoczął.

– Wyglądasz najwyżej na osiemnaście lat z tymi włosami, najdroższa. – Postawił świecę na nocnym stoliku. – Chodź tutaj.

Juliana powoli podeszła do Martina i położyła mu dłoń na piersi, wyczuwając pod palcami gładki jedwab koszuli nocnej.

– Martin, ja… trochę się boję. Uśmiechnął się i spojrzał jej w oczy.

– Tak, wyglądasz na przerażoną. Nie ma potrzeby się bać, moje kochanie.

Pocałował ją bardzo ostrożnie, ledwie muskając wargami jej usta, najdelikatniej jak potrafił. Westchnęła cichutko.

– Mmm… To bardzo miłe.

– Widzisz – czuła, jak Martin się uśmiecha – nie ma najmniejszego powodu do obaw.

Tym razem pocałował ją mocniej, dotykając językiem jej dolnej wargi, wsuwając go jej do ust. Ścisnął ją lekko w talii, czuła ciepło jego dłoni przez cienki materiał koszuli. Od tych słodkich doznań zakręciło jej się w głowie. Przytrzymała się klap jego nocnego stroju i przyciągnęła go bliżej, aż piersiami naparła na jego tors. Kolana się pod nią uginały.

– Martinie. – Odsunęła się nieco. – Nie jestem pewna, czy wytrzymam dłużej.

– To dobrze – przemówił Martin, lekko ochrypłym głosem. Wziął ją na ręce i ułożył delikatnie pośrodku wielkiego łoża, a następnie usiadł przy niej. Jego dłonie powędrowały do jej warkocza i zaczął delikatnie go rozplatać. Juliana zawisła wzrokiem na jego twarzy. Widać było malujące się na niej napięcie. Powoli, niesłychanie powoli pochylił się nad nią i pocałował ją ponownie, wsuwając palce w jej włosy. Juliana wsunęła dłonie pod jego koszulę, po czym przejechała dłońmi po jego piersi, 'wbijając palce w gładką, nagą skórę ramion.

Martin z wielką ostrożnością pociągnął za tasiemki i ściągnął jej koszulę, znacząc przy tym lekkimi pocałunkami szlak od obojczyka w dół przez krzywiznę piersi. Juliana miała wrażenie, że tonie, trawiona nieugaszonym pożądaniem. Dotyk jego warg między piersiami odebrała jak wyrafinowaną torturę.

– Kocham cię, Juliano.

Usłyszawszy te słowa, otworzyła oczy i spojrzała w twarz Martina z zachwytem i uległością. Kiedy położył się na niej całym ciężarem, nie czuła nic poza radością. Otworzyła się dla niego z jękiem ulgi połączonej z desperacją i poczuła, jak się w niej porusza, delikatny i natarczywy, żarliwy i słodki, źródło niewyczerpanej rozkoszy. Krzyknęła i wydało jej się, że on też, a kiedy ostatnie drżenia ustały, zamknął ją w ciasnym uścisku, tuląc do siebie.

Wówczas znikły koszmary; Edwin umierający i łamiący jej serce, Massingham porzucający ją na pastwę lęków. Czuła się wyjątkowo bezpieczna i wyjątkowo kochana. Odwróciła głowę do Martina i niezgrabnie pocałowała go w zagłębienie między obojczykami.

– Ja też cię kocham – szepnęła, wtulając się w niego jeszcze bardziej.

Mruknął coś z sennym zadowoleniem i ułożył ją sobie w zgięciu łokcia. Po chwili poruszył się lekko i wtulił wargi w jej włosy.

– Dlaczego się śmiejesz? Juliana musnęła dłonią jego pierś.

– Śmieję się z ciebie, najdroższy. Myślałam, że jesteś taki poważny, taki opanowany.

Jęknęła, kiedy Martin zagarnął ją pod siebie. W jego oczach płonął ogień.

– A teraz?

Śmiech Juliany ucichł.

– Teraz wiem, jak bardzo się myliłam – szepnęła, kiedy po chylił się, by pocałować ją jeszcze raz.

Po kolacji następnego wieczoru Juliana przeprosiła rodzinę i udała się na samotny spacer po ogrodzie. Pozwolili jej odejść bez komentarza, wymieniając uśmiechy na widok spokojnego szczęścia w jej oczach. Martin pocałował ją lekko i powiedział, że jeśli nie wróci za pół godziny, pójdzie jej szukać.

Juliana krążyła bez celu w półmroku, wdychając mocny zapach cisów i rozkoszując się pieszczotą wiatru na twarzy. Jej kroki były lekkie, a umysłu nie zaprzątały żadne troski. Wszystkie jej zmysły ożyły. Po raz pierwszy w Ashby Tallant była szczęśliwa – szczęśliwa bez zastrzeżeń. Ale nawet teraz nie miała za wiele czasu, bo za parę dni planowali wracać do Londynu i już nie mogła się doczekać, kiedy znów zobaczy Kitty i Clarę i pogłębi znajomość z nową rodziną. Nawet chciała, żeby byli na ślubie, ale wszystko zostało załatwione tak szybko i dyskretnie, że nie było na to czasu. Miała nadzieję, że jej wybaczą, i będą się cieszyć, że zyskali nową siostrę.

Minęła jezioro i zawróciła ku tarasowi. Przez otwarte okna wlatywały dźwięki fortepianu, śmiech i głosy. Przyspieszyła kroku na myśl o tym, że wkrótce dołączy do Martina. Myślami już wybiegła w czekającą ich noc i przechodził ją dreszcz niecierpliwego wyczekiwania, kiedy poczuła inny dreszcz, nie tyle podniecenia, co lęku. Rozejrzała się wokół. Przez sekundę miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje.

Na prawo od tarasu rósł stary dąb o potężnym grubym pniu i gałęziach sięgających ziemi. Za nim szeleściły cicho krzewy wawrzynu poruszane wiatrem. Juliana przyśpieszyła kroku, nagle zapragnęła znaleźć się w środku. Było bardzo ciemno. Ciemno i zimno.

Ktoś wyszedł na ścieżkę przed nią. Wyszedł i przemówił. Rozpoznała ten głos. Nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek go usłyszy.

– Dobry wieczór, Juliano – powiedział Clive Massingham. – Czekałem na ciebie.