– Dziękuję ci za taniec, Brandonie. – Przysunęła się bliżej, tak że niemal dotykali się głowami. Była pewna, że Martin uzna to za niedopuszczalną zażyłość. Zniżyła głos.

– Nalegam, żebyś powiedział bratu o wszystkim. Cokolwiek zrobiłeś, jestem przekonana, że on zdoła ci pomóc.

Brandon uśmiechnął się do niej blado. Wyglądał na zmęczonego.

– Obiecuję, że spróbuję znaleźć odpowiednią chwilę, lady Juliano i… – lekko dotknął jej nadgarstka – bardzo pani dziękuję.

Patrzyła, jak Brandon podchodzi do brata i podaje mu jeden z kieliszków. Martin wziął wino, podziękował, ale chłodnego spojrzenia ani na moment nie oderwał od Juliany i, choć nie mogła odczytać wyrazu jego twarzy, wiedziała, że wciąż jest zły. Na tę myśl po jej skórze przebiegł lekki dreszcz. Wolno podeszła do Jaspera Collinga, świadoma, że Martin obserwuje ją przez całą drogę. Nie musiała odwracać głowy, żeby to wiedzieć. Czuła na sobie jego spojrzenie i to ją niepokoiło.

Colling odwrócił jej uwagę. Pociągnął ją za jedwabny rękaw i szepnął:

– Juliano, moja droga, mam dla ciebie pewną propozycję. Na pewno bardzo ci się spodoba.

Spojrzała na Martina po raz ostatni, po czym uśmiechnęła się zniewalająco do Collinga.

– W takim razie baw mnie, Jasper.

ROZDZIAŁ PIĄTY

W Hyde Parku o dziesiątej wieczorem było bardzo zimno. Juliana, ukryta w buczynowym lasku, gdzie nie dochodził blask księżyca, doszła do wniosku, że być może jest to najgłupszy czyn w jej życiu. Zadrżała na myśl o tym, co ojciec albo Joss, a nawet Martin Davencourt mogliby powiedzieć, gdyby cała sprawa wyszła na jaw. Naturalnie kiwaliby głowami nad jej najnowszym wyskokiem, ale ta dezaprobata, która w przeszłości zawsze pobudzała ją do złego, teraz wydawała się aż nadto słuszna. Po raz pierwszy w życiu miała wątpliwości.

Z początku wszystko wyglądało na wspaniały żart. Ona, Jasper Colling i Emma Wren ułożyli cały plan przed tygodniem, w pokoju karcianym na balu u lady Selwood – ona i Colling mieli zatrzymać powóz Andrew Brookesa i upozorować napad. Juliana zawsze chciała zabawić się w rozbójnika, toteż pomysł wydał się jej wart zachodu. Teraz zmieniła zdanie, tyle że było za późno, by się wycofać. Chociaż zęby jej dzwoniły, a palce u nóg zmarzły na kość w cienkich butach do konnej jazdy, nie mogła zrezygnować i wrócić do domu. Pociągnęłoby to za sobą utratę twarzy przed przyjaciółmi.

– Ten kapelusz jest tak potwornie brzydki – powiedziała, poprawiając się w siodle i licząc na to, że Colling nie zauważy drżenia jej głosu – a spodnie wprost obrzydliwe. Nie mogłeś znaleźć dla mnie bardziej twarzowego przebrania, Jasper? Słowo daję, jeśli nas złapią, zostanę oskarżona nie o rabunek na gościńcu, tylko o przestępstwo przeciwko modzie!

Jasper Colling roześmiał się.

– Juliano, moja droga, nikt nas nie złapie, toteż nie musisz martwić się o to, że ktokolwiek oskarży cię o brak gustu. Poza tym to przecież żart. Zgotujemy Brookesowi i jego żonie powitanie, o którym nigdy nie zapomną!

Księżyc świecił pełnym blaskiem. Noc była chłodna, jasna. Juliana wybrała długą czarną pelerynę, a kasztanowe włosy związała z tyłu i ułożyła tak, by nie rzucały się w oczy. Colling dostarczył jej starego trójgraniastego kapelusza należącego do jego stangreta. Dał jej też niewielki srebrny pistolet, ale nie miała pojęcia, jak go użyć. Zaledwie przed kwadransem wszystko wydawało się zabawne. Teraz nagle eskapada nabrała dla niej takiego samego powabu jak pobyt we Fleet [3], gdzie przypuszczalnie trafi, jeśli ich złapią.

Colling dotknął jej ramienia. Wyczuwała jego podekscytowanie i sama zareagowała na to podnieceniem połączonym z niepokojem.

– Jadą!

Drogą w ich kierunku toczył się powóz, przysadzisty i ciemny w świetle księżyca. Juliana wstrzymała oddech.

– Nie wydaje mi się… – zaczęła, ale jej towarzysz już po pędzał konia. Płochliwy gniadosz stanął dęba i omal nie zrzucił go z siodła, wkrótce jednak Colling galopował za powozem. Po chwili wahania Juliana ruszyła za nim.

Po mniej więcej minucie uświadomiła sobie, że to nie ten powóz, ale wówczas było już za późno. Colling strzelił w pudło pojazdu, na co stangret omal nie spadł z kozła. Skulił się ze strachu, pochylając twarz ku końskim szyjom i zawołał drżącym głosem:

– Kim jesteście? Czego chcecie?

Juliana zobaczyła, że Colling dusi się ze śmiechu.

– Pieniądze albo życie!

Szarpnął drzwiczki powozu i w tym momencie złapała go za ramię.

– Co ty wyprawiasz? To nie jest powóz Brookesa.

– Co to, u diabła, za różnica? – burknął Colling bez zastanowienia. – To przecież tylko żart.

Na poduszkach w rogu powozu siedziała skulona drobna staruszka. Z jej oczu wyzierało przerażenie, kącik ust drżał żałośnie. Trzęsące się dłonie już zdążyły powędrować do brylantowej kolii na szyi, ale nie mogła jej rozpiąć. Juliana chwyciła Collinga za ramię, tym razem mocniej.

– Nie! Zostawmy ją!

– Sto gwinei albo twoja cnota! – zawołał Colling, usiłując się nie śmiać.

Starsza dama, która zdaniem Juliany musiała mieć przynajmniej siedemdziesiątkę, wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć na samą myśl o tym, jak ten młody rozbójnik wrzucają do rowu.

– Weźcie moją torebkę, ale mnie oszczędźcie. Jestem taka stara i taka zmęczona… – Głos jej się załamał i nie dokończyła.

– Na litość boską! – Julianie zrobiło się niedobrze. Puściła ramię Collinga i zawróciła koniem. – Zostaw ją! To zbyt niebezpieczne. Ja wracam.

Przy uchu usłyszała świst kuli. Colling zaklął. Teraz się nie śmiał. Nie mówiąc nic więcej, uderzył konia szpicrutą i pogalopował w kierunku, z którego przybyli, zostawiając Julianę przy otwartych drzwiczkach powozu. Na ziemi leżała torebka starej damy. Lada chwila mogła być stratowana przez końskie kopyta.

Juliana obejrzała się. Drogą nadjeżdżał inny powóz, którego stangret i pasażer strzelali do nich. Szybko zeskoczyła z konia, podniosła torebkę, wsunęła głowę do powozu i wcisnęła torebkę do rąk staruszki.

– Proszę ją wziąć. Przepraszam. To był tylko żart. Wdrapała się na siodło i popędziła konia w kierunku domu.

Colling wyjechał spod osłony buków i dołączył do niej, ale nie zdołał dotrzymać jej szaleńczego tempa, więc zmuszony zamykać tyły, wyrzucał z siebie na przemian błagania, żeby zwolniła, i nerwowe pytania, co w nią, u diabła, wstąpiło. Juliana nie odpowiadała. Parę razy zamaszyście otarła łzy z policzków, pilnowała się jednak, żeby Colling niczego nie spostrzegł, a kiedy wyjechali na oświetlone ulice miasta, przeszła w spokojny kłus i podziękowała swemu towarzyszowi za udział w przygodzie. Colling wciąż kipiał podnieceniem.

– Strzelali do nas! Daję słowo, co za wspaniała ucieczka! Widziałaś, kto był w tamtym powozie, Juliano? Davencourt, masz pojęcie! Davencourt strzelał do nas!

Julianę przejął nagły lęk, któremu towarzyszyło uczucie nudności.

– Martin Davencourt? Jesteś pewny? Nie widział cię, prawda, Jasper?

– Wątpię – odparł Colling niefrasobliwie. – Zresztą i tak nie mógłby nam niczego udowodnić. – Niczego nie ukradliśmy i nie wyrządziliśmy krzywdy. – Położył dłoń na jej dłoni trzymającej wodze. – Noc dopiero się zaczęła. Może się przebierzemy i pojedziemy na wieczór do lady Babbacombe? A może…

– sugestywnie zniżył głos – moglibyśmy uczcić nasze wstąpię nie na drogę przestępstwa razem, tylko we dwoje.

Juliana wyszarpnęła dłonie. Wzbudzał w niej odrazę.

– Raczej nie, Jasper. Było miło, ale na tym koniec.

– Z wyjątkiem tego, że teraz mamy wspólny sekret, prawda?

– Colling spojrzał na nią pożądliwie – Będę cię jeszcze miał, Juliano. Przekonasz się.

Julianę myśl o tym, że jest zdana na łaskę Collinga, napełniła niesmakiem. Poza tym była jeszcze Emma Wren, również wtajemniczona w plan zatrzymania powozu Andrew Brookesa. Emma uważała to za doskonały żart, a jak tylko usłyszy, co stało się tej nocy, doda dwa do dwóch i uświadomi sobie, kto się za tym kryje.

Rozstała się z Collingiem na Portman Square i do domu weszła sama. W holu jak zwykle płonęło dwanaście świec, bez specjalnego powodu. Juliana tak sobie życzyła. Dzięki temu dom nie wydawał się taki pusty. Jednakże nic nie mogła poradzić na ciszę, którą należało czymś wypełnić. Nie była w stanie wysiedzieć w domu sama.

Drzwi do pomieszczeń dla służby otworzyły się i pojawiła się w nich pokojówka Juliany, Hattie. Na widok swojej pani w spodniach pisnęła:

– Boże miłosierny, jak pani wygląda? Chyba nie jeździła pa ni po Londynie w męskim stroju?

Juliana natychmiast poweselała.

– Obawiam się, że tak, Hattie. A teraz potrzebuję twojej po mocy. Muszę zdjąć te łachy i przeistoczyć się w damę w ciągu pół godziny. I błagam, powiedz Jeffersowi, żeby kazał zaprząc powóz. Wybieram się na przyjęcie do lady Babbacombe.

Dopiero kiedy ściągnęła spodnie i lnianą koszulę, odkryła, że jej srebrny naszyjnik z półksiężycem, podarunek od męża, zniknął. Szukała gorączkowo, sprawdzała, czy nie zaczepił się o materiał koszuli. Na próżno. Nie było go na podłodze ani w fałdach peleryny. Zgubiła go.

– Słyszałaś? – Emma Wren rozdała karty, po czym usiadła wygodniej aby, sprawdzając, co jej się trafiło, podzielić się najnowszą plotką. – W Hyde Parku niespełna dwie godziny temu napadnięto powóz hrabiny Lyon! Rozbójnicy w Hyde Parku! Myślałam, że takie napaści wyszły z mody wiele lat temu.

Juliana pewną dłonią pozbyła się jednej karty, biorąc w zamian inną. Grały w wista we czwórkę, a jej partnerką była stara lady Bestable, która nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach zachowywała się nieobliczalnie. Teraz, mając świadomość, że w drodze do domu może zostać napadnięta i obrabowana, stara dama trzęsła się tak bardzo, że ledwie widziała, co trzyma w ręku. Przegrana wydawała się oczywista.

Juliana poczuła na sobie spojrzenie Emmy, bystre i złośliwe, i zmusiła się do uśmiechu.