– Niebezpieczna rozrywka? – W jego oczach dostrzegła psotne rozbawienie. – Sądzę, że jakoś bym to przeżył.

Wciąż obejmował ją jedną ręką, a teraz przyciągnął ją do siebie, dotykając ustami jej warg. Juliana wydała stłumiony okrzyk zaskoczenia, który zdusił pocałunkiem. Aż do tej chwili nie wierzyła, że on naprawdę to zrobi. To była jej pierwsza omyłka. Drugą było to, że uważała, iż całowanie Martina Davencourta może być nieciekawym doświadczeniem.

Juliana, która przez ostatnie trzy lata nie pocałowała żadnego mężczyzny, odkryła że nie jest to wcale takie trudne. Westchnąwszy cichutko, pocałowała go w odpowiedzi i zarzuciła mu ramiona na szyję. Na długą chwilę znieruchomieli w namiętnym uścisku, aż odgłos ciężkich kroków Segsbury'ego na marmurowej posadzce obwieścił jego powrót i Martin wypuścił ją z objęć. Niebezpieczna – powtórzył Martin. – Może mimo wszystko ma pani rację, lady Juliano. – Ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. – Dobranoc.

Juliana patrzyła za odchodzącym Martinem, podczas gdy Segsbury zamykał za nim drzwi. Widziała swoje odbicie w podłużnym lustrze w pozłacanych ramach, wiszącym na ścianie; włosy potargane, zielone oczy wciąż zamglone namiętnością, usta spuchnięte od pocałunków. Do diabła! Nie zamierzała posunąć się tak daleko. To było zbyt intymne. Miała wrażenie, że za bardzo się odsłoniła. Nie chciała nikogo dopuszczać tak blisko.

Jedno było pewne. Sposób, w jaki Martin całował, nie miał nic wspólnego z dżentelmenerią. Już nigdy nie pomyśli o nim jako o nudziarzu.

Segsbury przyglądał się jej z niepokojem.

– Dobrze się pani czuje? Czy mam pani coś podać?

– Tak, dziękuję ci, Segsbury – powiedziała powoli. – Napiję się porto w sypialni. Porto to lekarstwo na wszystko, tak sądzę. Zwłaszcza jeśli wypije się go na tyle dużo, by zdusić problem w zarodku.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Martin przyglądał się, jak pani Lane sadowi Kitty i Clarę na krzesełkach z wyplatanymi siedzeniami, ustawionych na widoku tuż przy parkiecie. Lekko zmarszczył brwi. Obie dziewczyny miały ponure miny; nie miał pojęcia dlaczego. Przecież znalazły się na jednym z najznakomitszych balów kostiumowych sezonu. Martin, w konserwatywnym czarnym dominie i masce, zachodził w głowę, czemu, u licha, jego siostry wyglądają, jakby im wyrywano zęby, skoro biorąc na zdrowy rozum, powinny być najszczęśliwszymi młodymi damami na tej sali.

Odwrócił się i zaczął sobie torować drogę przez tłum do pokoju, w którym zorganizowano bufet. Pomyślał, że rozsądnie będzie pojawić się na balu wydawanym przez panią Selwood i tym samym uciszyć wszelkie plotki o wyczynach Kitty i Clary. Liczył na to, że w jego obecności siostry będą się zachowywać jak należy i nie dojdzie do skandalu. Niemniej czekał go nudny wieczór. Większość gości to były debiutantki i ich wielbiciele, bo lady Selwood, jako matka dwóch córek na wydaniu, była zdecydowana pozbyć się z domu przynajmniej jednej w tym sezonie. Martin nie przepadał za balami debiutantek; nie miał ochoty na tańce z mizdrzącymi się niewiniątkami, a po tylu latach pobytu za granicą nie znał w Londynie zbyt wielu osób.

Zaraz po jego powrocie Araminta zaproponowała, że wyda dla niego kilka przyjęć, ale Martin niezbyt zapalił się do tego pomysłu. Wolał skromne kolacje w gronie przyjaciół, gdzie mógł odpocząć i porozmawiać na interesujące tematy. Nie znosił salonowych rozmów o niczym, aczkolwiek był w tym naprawdę biegły. Lata misji dyplomatycznych sprawiły, że potrafił rozmawiać o wszystkim i z każdym. Z wyjątkiem swego rodzeństwa. Zmarszczył brwi na myśl o trudnościach, jakie napotykał w porozumiewaniu się z przyrodnimi braćmi i siostrami. W porównaniu z tym jego zadanie na Kongresie Wiedeńskim było kaszką z mlekiem.

Wziął kieliszek szampana od lokaja i potoczył wzrokiem po sali. Adam Ashwick, jego żona Annis, Joss i Amy Tallantowie stali w niewielkiej odległości od niego, zatopieni w rozmowie. Adam widząc go, uniósł dłoń na powitanie i Martin odpowiedział szerokim uśmiechem. Miał właśnie podejść i dołączyć do grupki, gdy spostrzegł lady Julianę Myfleet.

Przynajmniej zakładał, że to ona. Otulona w srebrzystą gazę dama, która znalazła się na linii jego wzroku, wyglądała niczym zjawisko. Jej wspaniałe kasztanowe włosy były zaczesane do góry, a fryzurę wieńczył księżyc i gwiazdy. Oczy przysłaniała srebrna maseczka, z ramion spływała cieniutka jedwabna peleryna.

Instynkt podpowiedział mu, że to Juliana, co samo w sobie było powodem do niepokoju. Nie potrafił wytłumaczyć, jak to się stało, że rozpoznał ją z daleka, nie widząc twarzy, zaledwie po paru spotkaniach. Musiało to mieć coś wspólnego z faktem, że ją pocałował. Niebezpieczna rozrywka, tak to określiła, a on uznał to wówczas za zabawne. Nie miał pojęcia, na jakie niebezpieczeństwo się naraża. Całowanie, pomyślał ze smutkiem, nie było spokojnym zajęciem, a teraz, skoro już raz pocałował Julianę, ogarnęła go nieodparta chęć powtórzenia tego doświadczenia.

Wbrew sobie Martin nie potrafił się powstrzymać od obserwowania Juliany, która właśnie przemknęła tuż obok, obdarzając go jedynie zdawkowym spojrzeniem. Wyglądała niewinnie, ślicznie i o wiele za młodo jak na rozwiązłą wdowę będącą tematem tych wszystkich plotek. Juliana Myfleet miała w sobie coś tajemniczego, coś, co nie pasowało do tego obrazu. W jej pocałunkach tamtej nocy było stanowczo za dużo skrępowania. Zachowywała się z rezerwą, niemal nieśmiało. Miała w sobie niewinność, która stała w jawnej sprzeczności z jej postępowaniem i reputacją. Przypomniał sobie jej szokujące zachowanie na kolacji u Emmy Wren, kiedy to wyraz jej oczu pozostawał w całkowitej sprzeczności z bezwstydem zachowania. Miała w sobie pewną bezbronność, która przemawiała do jego opiekuńczych instynktów. Skrzywił się. Mówiąc szczerze, wzbudzała w nim nie tylko to uczucie. Odkrywał właśnie, że opiekuńczość w połączeniu z silnym pożądaniem to niebezpieczna mieszanina.

Wiedział, że nie może sobie pozwolić na uwikłanie w gierki Juliany. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to kolejne komplikacje. Dość, że Kitty i Clara zachowywały się, jakby były na publicznej egzekucji, a nie na balu kostiumowym. Brandon nie chciał wyjaśnić, dlaczego tak pochopnie przerwał studia w Cambridge i znikał na długie godziny w ciągu dnia i nocą, a Daisy wciąż miewała koszmary senne.

Juliana Myfleet zniknęła i Martin odwrócił się, stając twarzą w twarz z siostrą. Przed paroma dniami wygadał się, że szuka żony, i od tej pory Araminta zaangażowała się w tę sprawę z gorliwością, którą uznał za niepokojącą. W ciągu trzech dni zdążyła przedstawić go tak wielu szanowanym damom, że Martin nie był w stanie zapamiętać ich imion.

U boku Araminty stała drobna blondynka, którą jego siostra popychała do przodu. Lekko zmarszczył brwi, ale pochwycił znaczące spojrzenie siostry i zmusił się do uśmiechu.

– Martinie, pozwolisz, że ci przedstawię panią Serenę Alcott? – spytała Araminta znacząco. – Sereno, oto mój brat, Martin Davencourt.

Martin skłonił się. Pani Alcott odwzajemniła jego pozdrowienie nieśmiałym skinieniem głowy. Jej policzki zabarwił delikatny rumieniec. Była wyjątkowo ładna i delikatna. Martin zauważył to wszystko i po sekundzie skonstatował ze zdziwieniem, że nie czuje absolutnie nic. Żadnego zainteresowania oczekiwania i z pewnością żadnego niepokoju, choć stał przed potencjalną towarzyszką życia. Ale może było to całkiem normalne – a nawet pożądane – skoro w grę wchodził wybór żony. Taką decyzję należało podjąć z zimną krwią On w każdym razie wybierze żonę, kierując się racjonalnymi względami. Z pewnością nie będzie to uwieńczeniem romansu, kiedy to angażuje się emocje kosztem intelektu. Przez ułamek sekundy między Martinem a Sereną Alcott pojawił się obraz Juliany Myfleet – takiej jaką zostawił tamtego wieczoru, o zaróżowionej, rozpromienionej twarzy, o wargach obrzmiałych od jego pocałunków. Odchrząknął.

– Hm… jak się pani ma, pani Alcott?

Serena Alcott zatrzepotała rzęsami. Kącik jej ust uniósł się w uśmiechu sugerującym, że spodobało jej się to, co zobaczyła. Oczywiście była to niezwykle subtelna sugestia. Nie sposób było sobie wyobrazić pani Alcott miotanej emocjami, pomyślał Martin. Przypomniał sobie ustawiczne przedstawienia w swoim domu i doszedł do wniosku, że powinien poczuć ulgę.

Araminta znacząco odchrząknęła i Martin podskoczył na widok jej piorunującego wzroku.

– Och! Tak… pani Alcott, czy uczyni mi pani ten zaszczyt i zatańczy ze mną?

Serena Alcott zajrzała do karnetu. Był zapisany po brzegi.

– Mogłabym pana wcisnąć do kotyliona pod koniec balu, panie Davencourt. – Jej słowom towarzyszył uroczy uśmiech. – Będzie mi bardzo miło.

Martin znów się skłonił, tym razem nieco sztywno. Odniósł nawet wrażenie, że potraktowano go protekcjonalnie, choć nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tak to odebrał. Przecież nie powinien oczekiwać, że pani Alcott zatrzyma dla niego wszystkie tańce. W końcu poznali się dopiero przed chwilą. Araminta i jej protegowana odeszły, a Martin odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na salę. Kitty siedziała obok pani Lane jak ofiara losu. Clara tańczyła, ale z miną młodej damy, dla której jest to stanowczo zbyt kłopotliwe. Była przynajmniej o pięć taktów opóźniona w stosunku do wszystkich pozostałych, co wprowadziło zamęt wśród tańczących. Jej partner, młody earl Ercol, sprawiał wrażenie nieco urażonego tym brakiem entuzjazmu. Martin westchnął. Ercol był wyjątkowo dobrą partią, ale nie ma co liczyć na to, że oświadczy się Clarze, skoro ta wyglądała, jakby miała za chwilę ziewnąć mu prosto w twarz.

– I cóż – rzuciła wyczekująco Araminta, znów materializując się u jego boku – co niej myślisz?

Martin zamrugał. Przez moment myślał, że siostra mówi o Julianie, ale uświadomił sobie, że pyta go o Serenę Alcott.

– O kim? Ach. Chodzi ci o panią Alcott! Cóż… sądzę, że spełnia moje kryteria. Robi wrażenie spokojnej i rozsądnej. Araminta nie wyglądała na usatysfakcjonowaną.