Patrzyli na siebie przez długą chwilę, ale zanim Martin zdołał odpowiedzieć, dobiegły do nich czyjeś głosy i odgłos kroków na wyłożonej marmurowymi płytkami posadzce holu. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do salonu wtargnął jakiś dżentelmen.

– Martinie, byłem… – Raptownie przerwał. – Bardzo przepraszam. Myślałem, że będziesz na ślubie, a kiedy Liddington powiedział, że jesteś w domu, nie przyszło mi do głowy, że masz gościa.

– Byłem na ślubie i mam gościa. – Martin uśmiechnął się lekko. – Lady Juliano, pozwoli pani sobie przedstawić mego brata Brandona? Brandonie, oto lady Juliana Myfleet.

Brandon spojrzał na starszego brata z niebotycznym zdziwieniem, które przeszło w szelmowskie rozbawienie, kiedy podszedł bliżej, by ucałować dłoń Juliany.

– Bardzo mi miło panią poznać, lady Juliano – powiedział.

Juliana zauważyła, że Martin zmarszczył czoło, toteż rozmyślnie powitała Brandona znacznie serdeczniej, niż z początku zamierzała. Przypuszczała, że przyrodni brat Martina nie ma więcej niż dwadzieścia dwa lata, a na dodatek cechowała go werwa i wdzięk, których brakło Martinowi. Brandonowi Davencourtowi bardzo trudno byłoby się oprzeć i większość dam prawdopodobnie nawet tego nie próbowała. Temperament Martina sprawiał wrażenie celowo wziętego w ryzy i trzymanego pod kontrolą, za to Brandona lśnił pełnym blaskiem.

Młodzieniec skłonił się z niewymuszonym wdziękiem i wpatrzył się w nią ze szczerym podziwem w błękitnych oczach. Nie miałem pojęcia, że zna pani Martina, lady Juliano. Miana spojrzała kpiąco na Martina, co skwitował szczególnie drętwą miną, nawet jak na niego.

– Nie znamy się zbyt dobrze, panie Davencourt. Zawarliśmy znajomość jako dzieci, a wczoraj widzieliśmy się po raz pierwszy po szesnastu latach.

– To wspaniale, że się znacie – ucieszył się Brandon, patrząc na nią roześmianymi oczami. – Od wielu miesięcy chciałem panią poznać, lady Juliano.

– Powinien pan po prostu podejść i przedstawić się – odparła słodko. Kątem oka obserwowała Martina, toteż nie uszło jej uwagi pełne dezaprobaty spojrzenie, którym ją obrzucił. – Uwielbiam poznawać przystojnych młodych mężczyzn.

Brandon roześmiał się, a Martin znacząco odchrząknął.

– Lady Miana właśnie wychodziła.

Drzwi się otworzyły i wszedł kamerdyner w liberii.

– Jest tu pastor Edward Ashwick, panie Davencourt. Mówi, że przybył odprowadzić lady Julianę Myfleet do domu.

Juliana pozwoliła sobie na uśmieszek zadowolenia.

– Kochany Edward. Jakiż on szarmancki. Bardzo pożytecznie mieć kilku wielbicieli na podorędziu.

Martin ujął jej dłoń.

– Do widzenia, lady Juliano. Jeszcze raz przepraszam za pomyłkę.

– Do zobaczenia, panie Davencourt – odparła szelmowsko Juliana. – Proszę nie próbować znów mnie porywać.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Co to, do diabła, było, Juliano? – spytał Edward Ashwick z bezpośredniością, na jaką pozwalała mu długoletnia znajomość. – Trzeba przyznać, że wywołałaś całkiem spore zamieszanie, opuszczając kościół w towarzystwie Davencourta tuż po rozpoczęciu mszy. Czasami się zastanawiam, czy potrafisz zrobić cokolwiek bez zwracania uwagi na siebie!

– Prawdopodobnie nie. – Juliana westchnęła. Poczuła się nagle bardzo zmęczona, zupełnie jakby laudanum, które wzięła poprzedniego dnia, znów zaczęło działać. Ale przecież nie mogła tak po prostu udać się do domu i położyć do łóżka. Ledwie minęło południe i w domu nie było nikogo, musiałaby więc zadowolić się własnym towarzystwem, a tego by nie zniosła. Pod wpływem impulsu zwróciła się do swego towarzysza:

– Możemy teraz wrócić na weselne śniadanie, Eddie? Proszę! To byłoby takie zabawne!

Rumiana twarz Edwarda poczerwieniała jeszcze bardziej jak zawsze, kiedy zwracała się do niego zdrobniałym imieniem. Juliana zorientowała się, że przyjaciel rozważa ten pomysł, i nabrała pewności, że może go sobie owinąć dookoła małego palca.

– Proszę, Eddie.

– Nie sądzę, Juliano. – Edward mówił szorstko, chcąc ukryć zakłopotanie. – Spowodowałaś już dość zamieszania. Dajmy temu spokój. Odwiozę cię do domu.

– Nie! – Za żadne skarby nie chciała przyznać, że czuje się samotna. Znacznie łatwiej było udawać znudzenie i tym samym potęgować wrażenie, że jej płochy umysł potrzebuje rozrywki.

– Czy w takim razie nie moglibyśmy odwiedzić Jossa i Amy? Albo Adama.

– Wszyscy oni przez dobre parę godzin będą na przyjęciu – zauważył Edward. – Powinnaś o tym pomyśleć, zanim wywołałaś kolejne plotki. Poza tym w towarzystwie mówi się tylko o tym, czego dopuściłaś się ubiegłej nocy. Czy to prawda, że pozwoliłaś się podać Brookesowi na srebrnej tacy? – Edward wyglądał, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji.

– Obawiam się, że tak – potwierdziła z westchnieniem. – To był tylko żart, Eddie.

– Żart! Boże, miej nas w opiece, Juliano! Twoje poczucie humoru staje się coraz dziwniejsze.

– Zaczynasz mówić jak mój ojciec – burknęła ze złością. – Albo pan Davencourt. Co ja takiego zrobiłam, że otaczają mnie tacy nudziarze?

Edward zmarszczył brwi.

– Naprawdę się dziwisz, że nas to zbulwersowało? Joss jest na ciebie wściekły.

Juliana poczuła, że serce jej zamiera. Joss był jedyną osobą, której opinia miała dla niej znaczenie. Gdyby straciła również jego, byłoby fatalnie. I tak źle się stało, że odkąd się ożenił, nie poświęcał jej tyle uwagi co dawniej.

– Ty, Joss, mój ojciec. Wszyscy jesteście tacy sami – powiedziała z goryczą – Nie znoszę, kiedy mówicie mi, co mam robić! Kiedyś nie byłeś takim nudnym starym zrzędą, Eddie.

– Mówię o tym tylko dlatego, że zależy mi na tobie, Juliano. Przecież wiesz. Żaden z nas nie chce twojej zguby.

Wiedziała, że to prawda. Edwardowi naprawdę na niej zależało. Był jednym z jej najwierniejszych wielbicieli i przyjmowała jego troskę za pewnik. Drogi, solidny Edward. Był bardzo miły, ale nie wywoływał w niej ani odrobiny podniecenia.

– Powinnaś znów wyjść za maż, Juliano – odezwał się Edward. Patrzył teraz wprost na nią, z nadzieją w ciemnych oczach. – Byłaś bardzo szczęśliwa z Myfleetem i mogłabyś spróbować jeszcze raz.

Wiedziała, co miał na myśli. Nie mogła znieść błagania w jego oczach. Oświadczył jej się kiedyś, delikatnie dała mu kosza i już nigdy nie wracali do tej sprawy.

– Tak się składa, że ostatnio nikt mi się nie oświadcza, Eddie – rzuciła lekko. – Moja reputacja zapewne odstrasza wszystkich uczciwych mężczyzn. – Choć mówiąc te słowa, czuła, jak serce jej zamiera, wiedziała, że tak jest.

Edward patrzył na nią z uporem i oddaniem.

– Najdroższa Juliano, wiesz, że to nie do końca prawda. Ja po czytałbym sobie za honor, gdybyś rozważyła moją propozycję.

Miana rozejrzała się desperacko w poszukiwaniu możliwości ucieczki, a kiedy ją dostrzegła, uchwyciła się jej niczym tonący brzytwy. Chodnikiem nieopodal powozu szła Emma Wren wraz ze swoją przyjaciółką lady Neasden, która wisiała jej na ramieniu. Nieważne, że ubiegłego wieczoru rozstały się w gniewie. Emma była tak pijana, że może nie będzie o tym pamiętać. Miana postukała w dach powozu, dając stangretowi znak, by się zatrzymał, i opuściła okienko, przerywając Edwardowi ponowne oświadczyny.

– Emma! Mary! Zaczekajcie na mnie!

Widząc, że Edward kuli się w rogu powozu, uśmiechnęła się do niego pocieszająco.

– Eddie, najdroższy, wiesz, że nie pasujemy do siebie. Nie mniej bardzo ci dziękuję, że wyzwoliłeś mnie z łap pana Davencourta. Naprawdę się bałam, że umrę z nudów. A teraz muszę uciekać. – Pochyliła się i ucałowała go leciutko w policzek, po czym otworzyła drzwiczki powozu i szybko dała znak lokajowi, żeby opuścił schodki.

– Wybieracie się po zakupy, Emmo? Zaczekajcie, idę z wami!

– Co ty, do diabła, sobie wyobrażasz, Juliano? – spytał Joss Tallant pewnego wieczoru w następnym tygodniu, powtarzając niemal dosłownie pytanie Edwarda Ashwicka. Mówił znacznie łagodniejszym tonem, niż zamierzał, a to za przyczyną wspaniałej kolacji, którą przyjęła go siostra, i butelki wybornej słodowej whisky, stojącej w zasięgu jego ręki. Wieczór był ciepły, toteż siedzieli na tarasie domu Juliany, aż księżyc wzeszedł nad koronami drzew i ćmy zaczęły krążyć wokół płomieni świec. Od czasu do czasu Juliana i Joss jadali kolacje tylko we dwoje – Juliana w myślach określała je jako czas, kiedy Amy spuszczała Jossa ze smyczy – i zazwyczaj te spotkania sam na sam sprawiały jej przyjemność, ale dzisiejszego wieczoru było inaczej. Joss dołączył do długiej listy denerwujących osób, wypytujących ją o powody jej zachowania.

– Przede wszystkim ta skandaliczna historia, jakobyś została podana Brookesowi na srebrnej tacy – ciągnął brat – a potem…

– Proszę, nie przypominaj mi o tym, Joss! – przerwała Juliana gwałtownie. Miała serdecznie dosyć tego, że mieszano ją z błotem za figiel na przyjęciu u Emmy Wren. – Wciąż powtarzam, że to był tylko żart, ale wy wszyscy uparliście się mnie za to potępić.

– Może nie dostrzegamy zabawnej strony tej sceny. – Brat popatrzył na nią przeciągle. – Jakby tego było mało, jeszcze ta historia na ślubie Brookesa. Słyszałem jakąś absurdalną plotkę, jakoby Martin Davencourt cię z niego porwał.

– Absurdalna to właściwe słowo – powiedziała zrzędliwie Juliana, nalewając sobie kolejny kieliszek porto. – Martin Davencourt nie ma pojęcia, jak należy porywać kogoś właściwie!

– Chcesz powiedzieć niewłaściwie?

– Nieważne. Ten człowiek jest nadęty jak wypchany eksponat w muzeum. Nie wiem, co się stanie z polityką, kiedy będzie my mieć takich nudnych parlamentarzystów.

Brat roześmiał się.

– Zakładam więc, że celem Davencourta nie było uwiedzenie?

– Naturalnie, że nie. Myślałam, że go znasz. W takim razie musisz sobie zdawać sprawę z tego, jakie to mało prawdopodobne – odparła Juliana. – To znaczy rzeczywiście mnie porwał, ale nie z powodu, o którym wszyscy myślą. Sądził, że zamierzam rzucić się na posadzkę przed ołtarzem i błagać Andrew Brookesa, żeby do mnie wrócił, czy coś równie idiotycznego. Zupełnie jakby kiedykolwiek zależało mi na Brookesie!