Bernadette nie spodziewała się, że przyjedzie, ale się zjawił.

– Czy chciałabyś zmienić szkołę? – zapytał.

– Nie bardzo wiem, po co – opowiedziała pogardliwie. – Ciebie znają wszędzie.

– Mógłbym cię zabrać do Anglii, jeżeliby ci było lepiej w innym kraju.

– Nie, dziękuję. – Podniosła podbródek dumnie i wyzywająco. – Nikt nie zmusi mnie do ucieczki.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem coś na kształt uśmiechu przemknęło mu przez twarz.

Na koniec tego roku zabrał ją ze sobą za granicę na cały styczeń. Odwiedzili Francję i Włochy. Wtedy po raz pierwszy spędził z nią więcej czasu niż tylko kilka godzin i o ile Bernadette nie pozwoliła sobie, by go za to polubić, nauczyła się go szanować, bo był niezwykłym człowiekiem.

Od tego czasu zawsze w styczniu gdzieś ją zabierał: do Kanady i Stanów Zjednoczonych, do Szwajcarii i Austrii, do Grecji, Izraela i Egiptu, do Wielkiej Brytanii i Irlandii, do Japonii i Hong Kongu; aż skończyła osiemnaście lat i oznajmiła, że zamierza studiować medycynę i nie będzie miała więcej czasu mu towarzyszyć.

Oświadczenie to przyjął z tym samym dziwnym uśmiechem.

Bernadette chciałaby bardzo wiedzieć, jak działał jego umysł. Zdradzał tak niewiele. Tak mało dających punkt zaczepienia konkretów.

– Czym się ostatnio zajmujesz? – zapytała, starając się, aby pytanie brzmiało jak najbardziej obojętnie.

– Próbuję kupić wyspę – opowiedział sucho.

– Twoje własne małe imperium? – zakpiła.

Kiedy zaśmiał się miękko, zorientowała się, że go źle zrozumiała.

– Nie. Jeżeli Marlon Brando może mieć wyspę, ja też mogę. Zamierzam zrobić to samo co on i stworzyć na niej miejscowość wypoczynkową.

Bernadette pomyślała, że wyspa Marlona Brando położona jest niedaleko Tahiti, ale ojciec nie planował chyba niczego tak daleko. Wiedziała, że był zaangażowany finansowo w przemysł turystyczny na Złotym Wybrzeżu w Queensland.

– Gdzieś w okolicy Wielkiej Rafy Koralowej? – zapytała, chcąc raczej potwierdzić swoje przypuszczenia, niż zaspokoić ciekawość.

Uśmiechnął się, zadowolony, że może ją zaskoczyć.


– Nie. To jedna z mniejszych Wysp Towarzyskich. Nazywa się Te Enata – ziemia mężczyzn.

Bernadette z szyderstwem uniosła brwi.

– I nie mają oni nic przeciwko temu, że ją im zabierasz?

– W rachubę wchodzi tylko jeden mężczyzna. Wyspa jest już własnością prywatną. Należy do Dantona Fayette.

Bernadette musiała wziąć głęboki oddech, bo jej serce uderzyło mocniej. Danton Fayette!

To nazwisko natychmiast wywołało wspomnienie człowieka, tak ostre i żywe, że wymazało z jej umysłu wszystkie inne: jego wysoka, szczupła, pełna wdzięku sylwetka, pełne ekspresji ruchy rąk, fascynująca – raczej dzięki inteligencji niż urodzie Don Juana – twarz i te niegodziwe, niegodziwe czarne oczy śledzące, dręczące, zalotne, które by ją usidliły, gdyby tylko poddała się jego zniewalającemu urokowi.

– Spotkałaś go kiedyś w Hong Kongu – powiedział jej ojciec, a potem dodał, jakby to nie miało znaczenia – ale to było dawno temu. Możesz już nie pamiętać.

Pamiętam go – wymruczała niewyraźnie, czyniąc gwałtowne wysiłki, by nie ujawnić swoich gwałtownych emocji.

Nienawidziła Dantona Fayette… i była nim zafascynowana. Nigdy przedtem ani potem żaden mężczyzna nie zrobił na niej tak silnego wrażenia. On zaś bawił się, kpiąc sobie ze wszystkich jej ambicji i ideałów i zmuszając ją do zaciekłej obrony. Wyrażał się lekceważąco o tym, w co wierzyła, więc walczyła wszelkimi dostępnymi jej środkami. I była pewna, że parokrotnie zdobyła nad nim przewagę. Przynajmniej parę razy udało jej się zgasić tę iskrę cynizmu w jego oczach.

– On cię pamięta. Dzisiaj pytał o ciebie – powiedział zdawkowo jej ojciec.

– Dałam mu się pewnie we znaki – powiedziała z gorącą dumą.

Gerard Hamilton spojrzał na nią ostro, ale Bernadette nie wdawała się w dalsze wyjaśnienia. Wyraz jej twarzy wskazywał, że zamknęła się w sobie, i to skutecznie pozbawiło go chęci do dalszej rozmowy na ten temat. Zastanawiał się, czy za znajomością z Dantonem Fayette kryło się coś więcej, niż dało się wtedy zobaczyć.

Nie był zadowolony z tego, że Danton Fayette poświęcił wtedy Bernadette tyle uwagi. Ani ze sposobu, w jaki na nią patrzył i z nią tańczył. Była taka młoda

– właśnie skończyła szkołę. Jakim mogła być przeciwnikiem dla człowieka tak doświadczonego i światowego jak Danton Fayette, zawziętego uwodziciela, który był niebezpiecznie przystojny i który potrafił obrócić wszystko na swoją korzyść?!

Z pewnością nic się nie zdarzyło tamtej nocy. Ale czy na pewno nic nie wydarzyło się potem? Zachowanie Bernadette nie uległo zmianie, a gdyby Danton próbował czegokolwiek, zmiany byłyby widoczne. Danton chyba nie starał się jej uwieść. Albo może spotkał się z druzgocącą odmową.

Uśmiechnął się sam do siebie. To było możliwe – kto lepiej od niego znał siłę jej postanowień? Myśl o swej bezkompromisowej córce odrzucającej wymyślne zaloty Dantona Fayette rozbawiła Gerarda.

Myśli Bernadette pomknęły nagłe zupełnie innym torem, choć ciągle dotyczyły Dantona Fayette. Hong Kong – to było sześć lat temu.

– Jak mało wie pani o życiu – wyrzucał jej, gdy oskarżała go, że jego działania zmierzają tylko do powiększania własnego bogactwa… Pieniądze i potęga po to tylko, aby je mieć… no, i kobiety oczywiście.

Bernadette natychmiast rozpoznała ten typ człowieka. Danton Fayette był dokładnie taki sam jak jej ojciec.


– Zastanawiam się, czy pani ideały wytrzymają próbę czasu. Mam chęć odegrać rolę adwokata diabła… – zatrzymał się, a potem zaprzeczył ruchem głowy.

– Z panią jednak, co mnie samego dziwi, raczej nie będę próbował.

Danton Fayette ma szatański umysł, który mógł uknuć tę grę z wysyłaniem róż i kartek. Ale interesował się nią tylko przez jeden wieczór – przypomniała sobie z goryczą. Widziała go następnego dnia, gdy szedł pod ramię ze wspaniałą kobietą, a ją w przelocie pozdrowił szyderczo.

Prowadzi już nową grę, z bardziej uległą ofiarą, pomyślała Bernadette i szybko i spokojnie ukryła ból. Pochlebiało jej jego zainteresowanie – nie była nieczuła na jego zniewalający urok – ale on wolał kobiety, które nie krytykowały jego drogi życiowej – to było zupełnie jasne.

Albo może ona nie była dość atrakcyjna, aby utrzymać jego zainteresowanie. Taki mężczyzna…

To wspomnienie wzbudziło nieprzyjemne uczucia i Bernadette potrzebowała paru dobrych chwil, aby wziąć się w garść i spróbować na zimno zastanowić się nad swoimi poprzednimi podejrzeniami.

Danton Fayette nie może kryć się za tymi różami i kartkami. Człowiek, któremu po jednym wieczorze przeszło zainteresowanie jej osobą, nie mógłby osaczać jej przez sześć lat.

Zastanawiała się, czy był ciągle tak nieznośnie przystojny… tak niebezpiecznie pociągający… czy też lata zepsucia ujęły mu jego magnetycznego uroku. To by było ciekawe… tylko zobaczyć.

ROZDZIAŁ TRZECI

Bernadette otrząsnęła się z zamyślenia, podczas gdy jej ojciec skierował Mercedesa do garażu hotelu Inter-Continental. Był to jeden z najnowszych hoteli w Sydney, którego charakterystyczną cechą było włączenie jednego z historycznych zabytków miasta – budynku starego Skarbca – w jego strukturę. Bernadette lubiła atmosferę minionej epoki w obrębie bardzo nowoczesnego hotelu i nie potrafiła nie cieszyć się z tego, że tu będą jedli dziś kolację.

Samochód przejęła obsługa. Bernadette i ojciec pojechali windą na parter. Przeszli wzdłuż ozdobionego kolumnami głównego pomieszczenia zbudowanego w kształcie czworokąta. Ponad nim – na wysokości trzech pięter budynku Skarbca – wznosił się szklany dach, przez który w ciągu dnia wlewało się światło słoneczne. Wielka skrzynia obsadzona okazami australijskiej flory zdobiła środek wewnętrznego dziedzińca starego budynku. Wokół niej ustawione były stoły z wygodnymi bambusowymi fotelami, przy których goście mogli odpocząć, zjeść lekką przekąskę i pić koktajle.

Gerard Hamilton nie zatrzymał się tu. Przeprowadził Bernadette wokół wewnętrznego dziedzińca do restauracji w budynku skarbca, wspaniałej wysokiej sali umeblowanej ze staranną elegancją wiktoriańskiej rezydencji. Wszyscy kelnerzy byli we frakach, stoły przykryte były pięknymi białymi obrusami i zastawione najlepszą porcelaną; fotele wokół nich obite były wspaniałą, wzorzystą tkaniną.

Bernadette uśmiechnęła się z uznaniem, gdy główny kelner z wyszukaną uprzejmością pomagał jej usiąść za stołem.

– Lepiej ci teraz? – zapytał ojciec, przyglądając jej się uważnie poprzez stół.

– Świetnie, dziękuję.

Nalano im szampana do kieliszków. Gerard Hamilton wzniósł toast.

– Za ciebie, moja droga. Ciesz się każdym rokiem, jaki jest przed tobą.

– Dziękuję, ojcze – odpowiedziała gładko. – Zamierzam to robić, na swój własny sposób.

Uśmiechnął się.

– Co chcesz teraz robić, po skończonej praktyce w szpitalu?

– Wezmę zastępstwo na jakiś czas… chcę zdobyć trochę doświadczenia w medycynie ogólnej.

Pokiwał głową z aprobatą.

Bernadette wahała się, czy powiedzieć mu całą prawdę, i po chwili zdecydowała, że ojciec może w końcu dowiedzieć się teraz.

– Mam zamiar starać się o pracę w misji.

– To może być niebezpieczne – zauważył łagodnie, świadom, że każdy objaw niezadowolenia może stać się bodźcem do wzmocnienia jej postanowienia, choćby tylko po to, by sprzeciwić się jego życzeniom.

Bernadette wzruszyła ramionami, ale odpowiadając patrzyła mu prosto w oczy.

– Chciałabym opiekować się ludźmi, którzy nie mogą płacić, za to, czego potrzebują, którzy nie mają do kogo zwrócić się o pomoc w cierpieniu. Jestem pewna, że potrafisz to zrozumieć, ojcze.

– To piękna ambicja, Bernadette – odrzekł, rozumiejąc aż za dobrze, co chciała przez to powiedzieć. Będzie dawała to, czego on jej nie dał. Ale musi być jakiś sposób, żeby temu zapobiec.