– Odniosłem wrażenie, że nie widziałaś nikogo poza Rossem – rzucił, nie odwracając od niej spojrzenia.

No cóż, tamtego wieczoru czuła się tak niewyobrażalnie szczęśliwa, jak jeszcze nigdy dotąd. Goście, para młoda, wszystko to stało się jedynie tłem dla faktu, że była z Rossem.

To były naprawdę cudowne godziny. Ross Granger poza nią nie zauważał innych dziewcząt. Przez całą noc tańczył, rozmawiał, śmiał się jedynie z nią. A na koniec, kiedy odwoził ją do Cowen Creek, pocałował.

Następnego dnia Purdy napisała do rodziny w Londynie długi list, który dałby się streścić jednym zdaniem: Wreszcie znalazłam miłość swego życia.

I rzeczywiście tak było. Niestety, nie wyglądało na to, by również Ross znalazł swoją.

– Kocham Rossa Grangera – powiedziała cicho. Ciężar, który nosiła w sercu, z czasem stawał się nie do zniesienia, a jedyną kobietą mieszkającą w Cowen Creek, której ewentualnie mogłaby się zwierzyć, była matka Rossa…

Nat Masterman nie był prawdopodobnie idealnym słuchaczem, ale z całą pewnością mogła mu zaufać.

– Nigdy jeszcze nie czułam niczego podobnego do żadnego mężczyzny – kontynuowała, nie patrząc w jego stronę. Skoro zaczęła, nie mogła przestać. – Zakochałam się w nim, w chwili kiedy ujrzałam go po raz pierwszy. Zupełnie jak w książkach. To było tak, jakby marzenie nagle stało się jawą… – Westchnęła cicho. Obraz roześmianego Rossa, gdy witał ją na płycie lotniska, był wspomnieniem równie słodkim, co zniewalającym. – Nie chodzi tylko o jego wygląd – ciągnęła z namaszczeniem. – Ross jest zabawny, czarujący, uroczy, a przy tym mocno stąpa po ziemi. Trudno mi to wszystko wytłumaczyć… Chodzi o to, że jest jedynym mężczyzną, jakiego… jakiego do tej pory pragnęłam.

Nat zerknął w jej kierunku i zaraz odwrócił wzrok na drogę. O co, do diabła, chodzi z tym całym Rossem? Dlaczego każda kobieta w promieniu stu kilometrów, niezależnie od stanu i wieku, wodziła za nim maślanymi oczami? Ta epidemia dotknęła również Purdy…

– Więc w czym problem? – zapytał.

– Problem? – powtórzyła zdziwiona. Mówiła bardziej do siebie niż do Nata i jego pytanie trochę ją zaskoczyło. No tak, zwierza się obcemu facetowi… Ale co tam, jej już wszystko jedno.

– Nie mówiłabyś mi tego, gdyby wszystko było w porządku, prawda?

– Masz rację… – W jej głosie pobrzmiewała wyraźna rezygnacja. – Nie wszystko jest w porządku. Ross lubi mnie, ale nic więcej. Mówiąc wprost, nie kocha mnie. Nasza znajomość będzie trwać tak długo, jak długo ważna będzie moja wiza. Grangerowie zatrudniają kogoś do kuchni każdego lata. Jak przypuszczam, Ross niejednej kobiecie złamał serce. Jestem dla niego sezonową ciekawostką, niczym więcej…

Znając wyczyny Rossa, Nat musiał w duchu przyznać Purdy rację. Nie widział jednak powodu, by dzielić się z nią tą wiedzą.

– Znam Rossa – zaczął trochę wbrew sobie. – Jest porządnym facetem, tyle tylko, że jeszcze bardzo młodym.

– Co ty, przecież ma już dwadzieścia siedem lat, o dwa więcej niż ja.

– To prawda, ale Ross jeszcze nie myśli o ustatkowaniu się. Musi minąć trochę czasu, zanim…

– Zanim zacznie szukać żony – dokończyła gorzko Purdy. – Z pewnością będzie to któraś z miejscowych piękności, która da mu ciepły dom i gromadkę wesołych dzieciaków.

No cóż, ma rację, pomyślał Nat.

– Powiedział ci to wprost? – zapytał, siląc się na obojętność.

– Nie musiał. – Purdy tępo wbiła wzrok w drogę. – Dał mi jasno do zrozumienia, że przyjemnie jest spędzić ze mną trochę czasu, ale nie całe życie. – Oczy Purdy niebezpiecznie się zaszkliły. Zacisnęła powieki, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. – Nie jestem stąd. I nigdy nie będę – dokończyła rozdygotanym głosem.

– Nie możesz winić za to Rossa – powiedział Nat, choć czuł, że nie do końca jest to prawda. – Życie tutaj jest ciężkie, ma prawo obawiać się, że nie dałabyś sobie rady.

– Wszystko, czego pragnę, to udowodnić, że tak nie jest! – wykrzyknęła. Srebrzystoszare błyski w jej oczach wydawały się być teraz ostre jak sztylety.

– A więc niczego nie musisz się obawiać – westchnął Nat. Jak dalej miał prowadzić tę rozmowę? Kompletnie nie wiedział. – Zobaczysz, zanim jeszcze nadejdzie koniec sezonu, zaczniesz się czuć w Cowen Creek tak swobodnie, jakbyś się tam urodziła. Nie jest też powiedziane, że Ross nie zmieni zdania…

– Nie mam tyle czasu – jęknęła Purdy. – Najdalej za trzy tygodnie muszę być w Londynie.

– Kończy się ważność twojej wizy?

– Nie, moja siostra wychodzi za mąż. – Ponownie odwróciła się do okna.

Prawdę mówiąc, gdyby nie ślub siostry, za nic nie opuściłaby Australii. Choć wychowana w Londynie, nie cierpiała jego szarych ulic, szarych domów i szarych chmur na szarym niebie.

Co innego Cowen Creek. Tu nawet zwykła trawa miała cudowną, intensywną, przesyconą słońcem i wiatrem barwę. A poza tym zawsze w pobliżu był Ross. Szczególnie lubiła patrzeć, jak pędził na koniu. Tak swobodnie trzymał się w siodle i tak cudownie, wprost anielsko się uśmiechał…

Purdy westchnęła ciężko.

– Tu nie chodzi tylko o Rossa – powiedziała jakby do siebie. – Po prostu kocham to miejsce. Kiedy tu przyjechałam, poczułam się, jakbym wróciła do domu. Jakbym wszystko tutaj znała od zawsze. Tę niewiarygodną ciszę, wspaniałe, palące słońce, śpiew ptaków… Nawet odgłos ciężarówki na drodze. – Rzuciła w kierunku Nata niepewne spojrzenie. – I to jest główny powód, dla którego chciałabym należeć do tego miejsca. – Zamilkła na chwilę, a potem spytała cicho: – Czy to w ogóle ma jakiś sens?

– Oczywiście, że ma. – Nat obdarzył ją ciepłym, akceptującym uśmiechem. – Tak samo myślę o naszej okolicy. Czuję podobnie jak ty. To najwspanialsze miejsce na świecie. – Wcale nie była to zdawkowa deklaracja, płynęła bowiem z głębi serca.

– Naprawdę? – Była mu wdzięczna za te słowa, a zarazem zaintrygowana.

Wiedziała już, że Nat jest spokojny, opanowany i życzliwy, lecz teraz spostrzegła coś więcej. Jakiś wewnętrzny liryzm, głębię uczuć… W każdym razie takie odniosła wrażenie.

Wreszcie przyjrzała mu się uważnie kobiecym okiem. Na swój sposób był przystojny, choć nie tak uderzająco jak Ross, który reprezentował urodę filmowego amanta. Miękkie włosy miały ciepły odcień gorącej czekolady, oczy również były brązowe. Nawet skóra na twarzy i silnych dłoniach miała ciepłą, brązową barwę. Barwę słońca.

Było w nim jeszcze coś, co nie do końca potrafiła określić. Może to ten niesamowity spokój, bijący z każdego jego ruchu? Może zaufanie, jakie wzbudzał? A może uśmiech, który w ciepły sposób rozświetlał spokojną, surową twarz i nadawał jej wyraz wszechogarniającej akceptacji?

Naprawdę szkoda, że Nat uśmiechał się tak rzadko, westchnęła w duchu na wspomnienie olśniewającej bieli zębów, ciepłych ogników połyskujących w oczach… i delikatnego, niemal niezauważalnego drżenia, jakim na ten uśmiech odpowiedziało jej ciało.

Zdziwiony ciszą, jaka zapadła, Nat odwrócił na chwilę głowę od szosy. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Speszona Purdy spuściła wzrok.

– Jesteś prawdziwym szczęściarzem – odezwała się po chwili. – Urodziłeś się tutaj. Nie musisz wracać do innego kraju i miasta, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczysz to miejsce…

Nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, ważył słowa.

– Powinnaś tu wrócić po ślubie siostry – powiedział wreszcie. – Jestem pewien, że Grangerowie z radością przyjmą cię ponownie do pracy.

– Jasne – potwierdziła bez entuzjazmu. – Kłopot w tym, że na bilet do Australii muszę oszczędzać przez wiele miesięcy. Żeby kupić następny bilet, musiałabym wszystko zacząć od początku. A najlepiej napaść na bank.

– Nie powinnaś być aż taką pesymistką. – Nat zawiesił głos, jakby chwilę rozważając coś w myślach. – Znasz się na dzieciach?

– Dzieci? – powtórzyła, zaskoczona nagłą zmianą tematu. – Mówisz o tych niepozornych istotkach, które produkują tony brudnych pieluch i uwielbiają drzeć się po nocach?

– Jak widać, dobrze znasz temat – skwitował.

– Owszem. Opiekowałam się dziećmi mojej starszej siostry, zanim nie podrosły na tyle, by pójść do przedszkola. Praca przy nich była najcięższym zajęciem, jakiego kiedykolwiek się podjęłam, ale przy tym najwdzięczniejszym. Dzieciaki są… – Przerwała w pół słowa. – Czy… czy znasz kogoś, kto potrzebuje niani?

– Owszem. – Uśmiechnął się ledwie zauważalnie. – Znam.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Chodzi o ciebie? – Oczy Purdy rozszerzyły się w najszczerszym zdumieniu. – Masz dzieci?!

Nie powinna się dziwić, że Nat Masterman mieszka w przytulnym domku z żoną i gromadką dzieci. Przecież to takie oczywiste. Dlaczego jednak poczuła się rozczarowana?

Ciekawe, jak wygląda pani Masterman, przeleciało jej przez głowę. Pewnie jest kulturalną, zaradną i pracowitą kobietą, która przed dłuższą drogą nigdy nie zapomina sprawdzić poziomu paliwa w baku…

– Będę miał dwoje.

Nie mogła pojąć, dlaczego, choć się uśmiechnął, zarazem był smutny.

– Urodzą się wam bliźnięta, tak?

– Już są na świecie. Daisy i William, ośmiomiesięczne bliźniaki. To dzieci mojego brata. Wkrótce stanę się ich prawnym opiekunem.

– To znaczy, że twój brat i bratowa… – Urwała. – Mój Boże…

– Zginęli w wypadku samochodowym – powiedział cicho. – Kilka miesięcy temu, w Anglii.

– To straszne. Tak mi przykro. – Tylko w tak konwencjonalny sposób potrafiła zareagować.

– Ed i Laura pobrali się tutaj, ale bratowa była Angielką, jak ty. Byli tu szczęśliwi, tym bardziej że Laura pokochała te strony, jednak kiedy na świat przyszły dzieci, postanowili pokazać je dziadkom i polecieli do Londynu. Miało ich nie być tylko przez miesiąc… Pewnego dnia zostawili dzieci z dziadkami i pojechali na małą wycieczkę. Zderzenie czołowe, zginęli na miejscu. Szczęście w nieszczęściu, że dzieci nie było z nimi.

– Biedactwa, same zostały na świecie… Gdzie są teraz? – zapytała Purdy.