W Kalifornii Bill bez reszty poświęcił się serialowi. Pracował dzień i noc, czasem nawet spał na kozetce w swoim gabinecie. Popularność serialu pobiła wszystkie rekordy, a liczba nagród Emmy rosła. Po siedmiu latach pobytu na Zachodzie zapał Billa Thigpena zmalał tylko w nieznacznym stopniu. „Życie, które warto przeżyć” stało się jego dumą i radością, nieodłącznym towarzyszem, najlepszym przyjacielem, ukochanym dzieckiem. Nie miał powodu, by taki stan rzeczy zmieniać. Pozwolił, by praca wypełniła mu życie.

Chłopcy odwiedzali go w czasie ustalonych z Leslie świąt, spędzali z nim także miesiąc letnich wakacji. Kochał synów bardziej niż kiedykolwiek i boleśnie odczuwał dzielące ich trzy tysiące mil, pragnął bowiem mieć ich na co dzień. Chociaż spotykał się z wieloma kobietami, na stałe związał się tylko z serialem i grającymi w nim aktorami. Z utęsknieniem wyczekiwał synów, a ich wizyty stały się najważniejszymi wydarzeniami w ciągu roku. Leslie wkrótce po rozwodzie wyszła za nauczyciela od Juilliarda i urodziła mu dwoje dzieci. Zrezygnowała z uczenia. Z czwórką dzieci, z których żadne nie skończyło dziesięciu lat, miała pełne ręce roboty, lecz takie życie najwyraźniej bardzo jej odpowiadało. Bill rozmawiał z nią czasem przez telefon, szczególnie gdy chłopcy gdzieś wyjeżdżali lub chorowali, ale poza sprawami dotyczącymi dzieci oboje nie mieli sobie wiele do powiedzenia.

Bill z trudnością przypominał sobie małżeństwo z Leslie. Ból po jej odejściu już minął, wspomnienia szczęśliwych dni przyblakły. Z przeszłości pozostali tylko jego synowie. Byli jedyną prawdziwą, wielką miłością jego życia. Gdy latem zjawiali się u niego na miesiąc, obdarzał ich uczuciem i uwagą o wiele przewyższającymi pasję, jaką kiedykolwiek budziła w nim praca. Zwykle na połowę wspólnych wakacji gdzieś wyjeżdżali, resztę czasu zaś spędzali w Los Angeles: jeździli do Disneylandu, odwiedzali przyjaciół, siedzieli w domu. Bill gotował i troskliwie opiekował się synami, a kiedy wracali do Nowego Jorku, cierpiał zawsze tak samo.

Adam miał już prawie dziesięć lat. Był odpowiedzialny, zabawny, poważny i bardzo podobny do matki. Tommy, bałaganiarz, kapryśny, zapominalski, czasami niezwykle śmieszny, wciąż jeszcze był małym dzieckiem, mimo że skończył już siedem lat. Leslie często powtarzała Billowi, że Tommy podobny jest do niego jak dwie krople wody, lecz on jakoś nie potrafił tego dostrzec. Uwielbiał ich obu i w długie samotne noce serce ściskał mu żal, że nie mogą być stale razem. Tylko tego w życiu żałował, a ponieważ nie mógł nic zrobić, wpadał w przygnębienie, choć starał się do tego nie dopuszczać. Jednakże to, że prawie nie widywał synów, których tak bardzo kochał, wydawało się niezwykle wysoką ceną za nieudane małżeństwo. Dlaczego ma ich ona, a nie on? Dlaczego jej w udziale przypadła nagroda za stracone lata, a on musi za nie pokutować? Czy jest w tym jakaś sprawiedliwość? Nie ma żadnej. To sprawiło, że Bill pewien był jednego: już nigdy nie pozwoli, by znów mu się to przydarzyło. Nigdy więcej nie pokocha żadnej kobiety, nie ożeni się, nie będzie miał dzieci i nigdy więcej ich nie straci. Koniec, kropka. Znalazł doskonały sposób na rozwiązanie tego problemu. Aktorki. Niezliczona rzesza aktorek – kiedy miał czas, co nie zdarzało się zbyt często.

Przyjechawszy do Kalifornii, owładnięty bólem po utracie Leslie i dzieci, z wdzięcznością rzucił się w ramiona poważnej pani reżyser. Romans z nią trwał sześć miesięcy i omal nie skończył się nieszczęściem, pani reżyser bowiem wprowadziła się do niego i przejęła kontrolę nad jego życiem. Zapraszała przyjaciół na dłuższy pobyt, kupowała meble, decydowała o wszystkim, aż wreszcie Bill zaczął się dusić. Pani reżyser studiowała na uniwersytecie w Los Angeles, pracę dyplomową napisała w Yale, bez przerwy mówiła o doktoracie, kręciła „poważne filmy” i nie przestawała powtarzać, że „Życie” jest poniżej ambicji i zdolności Billa. Mówiła o tym jak o chorobie, z której mógłby się szybko wyleczyć, gdyby tylko pozwolił sobie pomóc. Nienawidziła dzieci i stale chowała gdzieś fotografie jego synów.

Musiało upłynąć aż pół roku, zanim Bill złapał oddech i zerwał z nią. Trwało to tak długo, ponieważ była wspaniała w łóżku, traktowała go jak sześcioletniego chłopca w momentach, gdy potrzebował opieki, i wiedziała wszystko o przemyśle telewizyjnym w Los Angeles. Kiedy jednak oświadczyła mu, że powinien przestać opowiadać o synach i zapomnieć o nich, Bill wynajął na miesiąc bungalow w Beverly Hills Hotel. Życząc dobrej zabawy, wręczył jej klucz i powiedział, że nie musi dzwonić do niego, gdy znajdzie już mieszkanie. Tego samego popołudnia przewiózł wszystkie jej rzeczy do bungalowu. Zobaczył ją dopiero po czterech latach na uroczystości rozdania nagród. Udała wtedy, że go nie poznaje.

To, co nastąpiło potem, z założenia było proste i krótkotrwałe. Aktorki, gwiazdki, statystki, modelki, dziewczyny, które chciały dobrze się zabawić, gdy Bill miał trochę wolnego czasu, i lubiły chodzić z nim na przyjęcia, gdy całej uwagi nie poświęcał zmianom w serialu. Poza tym niczego więcej od niego nie wymagały. Bill był jednym z wielu mężczyzn w ich życiu, nie przeszkadzało im więc, jeśli do nich nie dzwonił. Niektóre przygotowywały mu czasem kolację, niektórym on gotował, ponieważ lubił to zajęcie. Bywało, że te, które lubiły dzieci, zapraszał do Disneylandu, kiedy chłopcy u niego byli, aczkolwiek zwykle wolał mieć ich tylko dla siebie.

Ostatnio Bill nawiązał romans z Sylvią, pochodzącą z Nowego Jorku odtwórczynią jednej z głównych ról w serialu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwolił sobie na związek z aktorką, która dla niego pracowała, a to dlatego, że Sylvia była prześliczną dziewczyną i nie potrafił oprzeć się jej wdziękom. Występowała w filmach już jako dziecko, potem została modelką. Jej zdjęcie ozdabiało okładkę „Vogue”, rok pracowała w Paryżu u Lacroix, a zanim trafiła do serialu, spędziła w Los Angeles sześć miesięcy, grając w podrzędnych filmach. Była zaskakująco dobrą aktorką i uroczą dziewczyną, która sprawdziła się na ekranie. Bill sam był zdziwiony, jak bardzo ją polubił. Polubił, nie pokochał. Miłość była uczuciem zarezerwowanym wyłącznie dla dziewięcioletniego Adama i siedmioletniego Tommy’ego.

Sylvia skończyła dwadzieścia trzy lata i czasami Bill myślał, że zachowuje się, jakby była jeszcze dzieckiem. Odznaczała się prostotą i naiwnością, które zarówno go wzruszały, jak i bawiły, doświadczenia życiowe bowiem nie wpłynęły na jej charakter, co bywało odświeżające, aczkolwiek też denerwujące. Nie uświadamiając sobie, jak potrafią intrygować aktorzy, czasami grała wspaniale, czasami jednak sama się podkładała starszym koleżankom. Bill nieustannie ją ostrzegał, by większą uwagę zwracała na ich gierki i nie dała się im wpędzać w kłopoty, lecz Sylvia z każdą sytuacją umiała sobie poradzić. Najwyraźniej też dobrze się bawiła w okresach, gdy Bill nie miał dla niej czasu, bo na przykład całą jego uwagę zaprzątało wprowadzenie dwóch nowych postaci do filmu i niespodziewane usunięcie jednej. Zawsze pilnował, by serial nie stał się nudny, lecz trzymał widzów w napięciu nagłymi zwrotami akcji.

W wieku trzydziestu dziewięciu lat Bill uchodził za króla mydlanych oper, o czym świadczył rząd nagród Emmy ustawionych na półce w jego gabinecie. W tej chwili jednak nawet na nie nie spojrzał. Nerwowo przemierzał pokój, niepewny, jak aktorzy zareagują na nieoczekiwane zmiany dokonane w ostatniej minucie. Dwie aktorki zwykle radziły sobie w takich sytuacjach doskonale, natomiast jeden z aktorów często się sypał, szczególnie gdy zmiany zbyt go denerwowały. Pracował w serialu dwa lata i Bill nieraz się zastanawiał, czy nie zaangażować na jego miejsce kogoś innego, lecz podobała mu się siła, z jaką grał, gdy wierzył w swoje kwestie.

Serial okazał się potrzebny milionom telewidzów w Stanach Zjednoczonych. Świadczyła o tym liczba listów, które codziennie otrzymywali Bill, aktorzy i producenci. Całą ekipę po latach wspólnej pracy łączyły niemal rodzinne więzy. Dla wielu utalentowanych ludzi serial stał się domem i sposobem na życie.

Tego popołudnia, jak w tyle poprzednich, Sylvia przygotowywała się do swej roli. Grała Vaughn Williams, piękną młodszą siostrę głównej bohaterki, Helen. Vaughn, o czym nie wiedział nikt w rodzinie, a zwłaszcza Helen, zaplątała się w romans ze swoim szwagrem, który w dodatku podsunął jej narkotyki. Niezdolna uwolnić się z zarzuconej przez Johna sieci, coraz bardziej się pogrążała, idąc za nim ślepo ku własnej zgubie. Tego dnia w serialu nastąpić miał nieoczekiwany zwrot akcji. Vaughn będzie naocznym świadkiem morderstwa popełnionego przez Johna na dostawcy narkotyków, z którego usług korzystała od chwili, gdy John ich poznał, i policja zacznie jej poszukiwać jako sprawczyni tej zbrodni.

Był to trudny odcinek. Bill bacznie nadzorował scenarzystów, gotów ingerować, gdyby tylko uznał, że zachodzi taka potrzeba. Zwrot akcji należał do tych, które zapewniały serialowi nie słabnącą od dziesięciu lat popularność. Bill zadowolony był z porannej pracy, polegającej na naszkicowaniu zarysu wydarzeń następnych odcinków. Wygodnie usadowiony w swoim fotelu, zapalił papierosa i napił się dymiącej kawy z kubka, który sekretarka właśnie przed nim postawiła. Zastanawiał się, co powie Sylvia na zmiany w scenariuszu, wręczone jej dopiero co przez drzwi garderoby. Bill nie widział jej od ubiegłej nocy. Spała, gdy wychodził z jej mieszkania o trzeciej nad ranem. Pojechał do siebie, wziął prysznic i przebrał się, a o wpół do piątej był już w swoim biurze. Pracował nad pomysłem męczącym go przez cały wieczór. O wpół do pierwszej atmosfera w biurze wciąż była naelektryzowana. Bill wstał, zgasił papierosa i pośpiesznie udał się do studia, gdzie przypatrywał się reżyserowi starannie omawiającemu dokonane w ostatniej chwili zmiany.

Bill znał go od lat. Był to hollywoodzki weteran, mający na koncie wiele udanych filmów telewizyjnych. Mogłoby się zdawać, że Bill lekko przesadza angażując go do popołudniowego serialu, on jednak wiedział, co robi. Allan McLoughlin sprawiał, że aktorzy dawali z siebie wszystko. Gdy Bill wszedł do studia, Allan rozmawiał z Sylvią i aktorem grającym Johna, dyskretnie usadowił się zatem w odległym kącie pokoju, skąd mógł wszystkich obserwować, nie wchodząc nikomu w drogę.