– Och, nie zawracaj sobie głowy, kochanie. Po prostu zrób zdjęcie. Przecież wiemy, co to jest, prawda, Edwardzie? – Dama prezentowała uroczą mieszaninę elegancji i mocnego akcentu rodem z Yorkshire.

Olivia zrobiła zdjęcie, przyglądając się w obiektywie rozpromienionej parze. Nagle odniosła wrażenie, że wszystko, co złe i straszne w życiu, gdzieś znikło, a ona znalazła się w świecie babć i dziadków, pełnym herbatników i koronkowych serwetek. Z przerażeniem poczuła, jak pod powiekami zaczynają ją szczypać łzy.

– Proszę bardzo. Pamiątka z Miami – powiedziała odrobinę zbyt radośnie i oddała aparat.

Starsza pani zachichotała.

– Biegła. Już od samego patrzenia na panią czuję się skonana. Chce pani cukierek na kaszel? – Zaczęła grzebać w torebce.

– Powiedz mi, kochanie – zaciekawił się staruszek – co też pani robi taki kawał świata od Worksop?

– Jestem dziennikarką – wyjaśniła Olivia. – Chcę, żeby moje pismo zgodziło się na artykuł o OceansApart.

– Proszę, proszę, bardzo pięknie. Dziennikarka. To jest coś.

– Możemy ci wszystko opowiedzieć o statku, kochanie.

– Mieszkacie państwo na nim?

– Tak! – z dumą wykrzyknął starszy pan.

– No, tylko chwilowo – sprostowała jego towarzyszka.

– To nasza kabina. O tam, w połowie wysokości, na środku, z różowym ręcznikiem. – Mężczyzna wskazał w górę.

– Och, wygląda wspaniale. Śliczny balkon. A tak przy okazji, jestem Olivia.

– Elsie, a to Edward. Jesteśmy w podróży poślubnej.

– W podróży poślubnej? Od dawna się znacie?

– Pięćdziesiąt lat – rzekł dumnie Edward. – Nie chciała mnie, kiedy miała osiemnaście.

– No, to ty zacząłeś się starać o inną. Czego się spodziewałeś?

– Tylko dlatego, że mnie nie chciałaś.

Olivia uwielbiała historie innych ludzi. Wystarczy trochę poskrobać i natychmiast okazuje się, że tuż pod powierzchnią kryją się dziwne i skomplikowane sprawy.

– Może gdzieś cię podwieźć? – zaproponował starszy pan. – Jedziemy taksówką do South Beach.

– Och, wspaniale, dziękuję – ucieszyła się Olivia. – Prawdę mówiąc, zeszło mi trochę dłużej, niż się spodziewałam.

– Opowiadajcie dalej – poprosiła, gdy taksówka wjechała na autostradę.

– Cóż – powiedziała Elsie. – On myślał, że nie jestem nim zainteresowana, a ja myślałam, że on nie jest zainteresowany mną, i choć pięćdziesiąt lat mieszkaliśmy w tym samym mieście, nigdy nic nie powiedzieliśmy. A potem umarł mój mąż, i Vera, to była żona Edwarda, ona też umarła i wtedy…

– No i jesteśmy tutaj. Dwa tygodnie temu wzięliśmy ślub i strasznie dużo czasu musimy nadrobić.

– Jakie to smutne – powiedziała Olivia. – Tyle straconego czasu.

– No – przytaknął Edward.

– Nie, kochanie – odezwała się Elsie. – Nie można niczego żałować, bo i tak nic innego nie mogło się wydarzyć.

– Nie rozumiem?

– No wiesz, chodzi mi o przyczynę i skutek. Ile razy coś się wydarza, to dlatego, że na całym świecie dzieje się tyle innych różnych rzeczy. Kiedy podejmujesz jakąś decyzję, innej nie mogłaś podjąć, bo jesteś, kim jesteś, pozy tym wydarzyły się te wszystkie rzeczy, z powodu których postąpiłaś tak, a nie inaczej. Więc nie ma sensu niczego żałować.

Olivia przyglądała się jej, w zamyśleniu kiwając głową.

– Dodam to do swoich życiowych zasad – powiedziała.

W tej samej chwili zadzwoniła jej komórka, niech ją szlag.

– Odbierz, kochanie, nam to nie przeszkadza.

Dzwoniła redaktorka wydania z „Elan” i szczeknęła do słuchawki, że chcą mieć kawałek o OceansApart, więc Olivia może zostać w Miami jeszcze dwa dni.

– Tylko nie pisz mi o żadnych białych butach ani utlenionych włosach, rozumiemy się? – Olivia spłoszyła się na myśl, że jej nowi przyjaciele mogliby to usłyszeć. – Ma być o ludziach ze sfer, a nie żadnych tam szpanerskich udawaczach.

Olivia pożegnała się z redaktorką i wzdychając, wyłączyła telefon. Natychmiast rozdzwonił się znowu.

– Gdzie ty się podziewasz?! – ryknął Barry. – Właśnie dzwoniłem do hotelu, ale ciebie tam nie było. Co ty, do kurwy nędzy, wyprawiasz?!

– Właśnie. Nad. Tym. Pracuję – odparła. – Musiałam zebrać trochę dodatkowego materiału.

– Bierz mi się do tego natychmiast, psiakrew! – powiedział. – Punkt szósta, tysiąc pięćset słów. Albo już nigdy więcej nie wyślę cię za granicę.

– Chyba był trochę zdenerwowany – zauważył Edward.

– Nie lubię mężczyzn, co się tak wydzierają, a ty? – dodała Elsie.

Umówili się następnego dnia o jedenastej. Elsie i Edward obiecali, że przedstawiają kierownikowi mieszkańców OceansApart, pokażą jej swój apartament i „wszystkie dogodności”. Wysadzili ją przed Delano. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że niestety, była już za kwadrans dwunasta.

„Jeżeli przyrównamy seks do muzyki w windzie, wówczas o Miami mówić można jako o nowym Manhattanie. Jeżeli…”

Była za piętnaście czwarta, a ona wciąż jeszcze nie miała wstępu. Z długopisem w zębach odsunęła się od komputera. Potem, oglądając się za siebie z poczuciem winy, zupełnie jak gdyby znajdowała się w redakcji, weszła do Internetu i kliknęła w wyszukiwarkę Google, wpisując hasło „Pierre Ferramo”. W dalszym ciągu nic. Przedziwne, doprawdy. Gdyby był kimś prawdziwym, jakaś wzmianka musiałaby się znaleźć. Wpisała „Olivia Joules”. Proszę bardzo, nawet ona miała dwieście dziewięćdziesiąt trzy odnośniki. Zaczęła je przeglądać: artykuły, jeszcze z czasów, gdy zaczynała jako dziennikarka, pierwszy o alarmach samochodowych. O pokazie psów w Crufts. Uśmiechnęła się z rozczuleniem do wspomnień. Potem uznała, że powinna zrobić przegląd garderoby przed przyjęciem. Gdy wstawała sprzed komputera, jej wzrok padł na zegarek.

RanyboskieJózefieświęty! Była czwarta trzydzieści pięć, a ona nie napisała jeszcze ani słowa.

Olivia jednym skokiem usiadła z powrotem za biurkiem i w nagłym przypływie twórczej weny zaczęła z zapałem walić w klawiaturę swego smukłego tytanowego laptopa.

„W stolicy Anglii, jednym niewielkim mieście, splatają się – niczym kłębiące się węże – światy mody, muzyki, telewizji, teatru, filmu, literatury, prasy i polityki. W Ameryce każda z tych sfer życia ma własną stolicę. Tradycyjnie już polityka osiedliła się w Waszyngtonie, stolicą literatury, sztuki i mody jest Nowy Jork, rozrywki zaś Los Angeles. Lecz w ciągu zaledwie kilku lat Miami – dotąd stolica broni, szemranych interesów, przemytników i złaknionych słońca staruszków – wdarło się na scenę miast stolic, by stać się centrum ekstrawaganckiego luzu, gdzie do gorącego słońca, art déco i lamparcich skór tłumnie zjeżdżają przedstawiciele świata muzyki, mody i rozrywki, jakby przyciągani siłą ogromnego różowo-bladoniebieskiego magnesu”.

Proszę bardzo. Hahahaha. Co nieco pozmienia, odrobinę ubarwi i pójdzie jak po maśle. Zadzwonił telefon. To była Melissa, panienka od PR, która „tylko chciała zapytać”, jak posuwa się praca nad artykułem, i upewnić się, czy Olivia wybiera się na „skromny wieczorek” do pana Ferramo. Olivia próbowała pisać jedną ręką, ściskając telefon pod brodą i z rozpaczą wyczekując przerwy między zdaniami, która jednak nigdy nie nastąpiła.

Ledwie udało jej się pozbyć Melissy, gdy telefon zadzwonił ponownie. Tym razem w słuchawce rozległ się głos redaktorki z „Elan”, spragnionej swobodnej pogawędki na temat OceansApart: ujęcia, długości, stylu, ludzi, z którymi dobrze byłoby porozmawiać. Dochodziła piąta. To było beznadziejne, po prostu beznadziejne. Jak, do ciężkiej cholery, udało jej się wpakować w całe to gówno?! Była skazana – skazana na pisanie artykułów zaczynających się od słów: „I nagle wszędzie pojawiło się morze kapeluszy!” W życiu nie wypuszczą jej nawet za próg redakcji.

6

Tymczasem w Londynie, w redakcji „Sunday Timesa”, Barry Wilkinson jak rozjuszony lew przechadzał się tam i z powrotem przed staromodnym zegarem, przeklinając z całego serca Olivię.

Wściekły przyglądał się, jak wskazówka zegara zbliża się do jedenastej i już sięgał po telefon.

– No i dobrze, koniec z tą głupią krową. Musimy puszczać materiał zastępczy.

Do pokoju wpadł zastępca Barry'ego, wymachując wydrukiem.

– Przysłała!

– I? – spytał Barry z miażdżącą pogardą.

– To jest świetne – odparł zastępca.

– Hmm – mruknął Barry.

Także i Olivia w panice co chwilę zerkała na zegarek, w przeciwieństwie jednak do Barry'ego robiła to, przymierzając stroje. Czemu w tej całej Ameryce ludzie zabierają się do wszystkiego tak cholernie wcześnie? Lunch w południe. Kolacja o siódmej. Miała wrażenie, że są lata sześćdziesiąte, a ona na powrót znalazła się w Worksop. Czekało ją jednak przerażające przyjęcie, wydawane przez Osamę Bin Ladena. Zachichotała, przypominając sobie przeczytany niegdyś wywiad z żoną właściciela brytyjskiej gazety, która zapytana, jak radzić sobie w obliczu przerażających okazji, odparła: „Och, trzeba po prostu nałożyć suknię od Balenciagi i iść!”

Olivia nie zmitrężyła wiele czasu. Musiała tylko zdecydować się na odpowiedni zestaw. Przed ośmiu laty, w okresie metamorfozy z Rachel w Olivię, zdobyła się na heroiczny wysiłek, by pulchna Rachel stała się szczupłą Olivia, właścicielką wspaniałego ciała, narzędzia w życiu niezwykle przydatnego. Najbardziej zdumiało jato, w jak odmienny sposób świat traktował jej dawne pulchne ja i nowe szczupłe. Wtedy właśnie pojęła, że jest w stanie manipulować ludzkimi reakcjami. Wcale nie tak trudno było wywołać poruszenie i zostać zauważoną. Wystarczyło nałożyć coś skąpego i przyciągającego uwagę, jak czynią to obecne na premierze, marzące o karierze gwiazdy filmowej panienki. Jeżeli natomiast chodziło o to, by nasza obecność przeszła bez echa, dawało się to osiągnąć w równie prosty sposób: źle dopasowane dżinsy ze sterczącymi z każdej kieszeni chusteczkami, buty na płaskim obcasie, workowata bluza, zero makijażu, okulary i rozczochrane włosy. Olivia instynktownie stała się mistrzynią przebrania. Ubranie to mundur i swoisty kodeks. Nawet zaszedłszy tak daleko, wciąż na nowo odkrywała, iż wszędzie obowiązują reguły takie same jak w Worksop.