Opadające płatki śniegu i bożonarodzeniowe światełka odmieniały Edmunton. Użyczały niezwykłej aury temu, co w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym ponad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut żelaza, wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec miasta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatynki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola.

Matt zaparkował półciężarówkę w nie oświetlonym rogu parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód.

– Nie zapomnij – powiedziała Laura, ocierając się o niego i zarzucając mu ręce na szyję. – Bądź dzisiaj wieczorem u stóp wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt, nie daj się zauważyć. Tata widział tam ostatnio twoją ciężarówkę i zaczyna zadawać pytania.

Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, żeby go wykorzystywała jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w potajemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie na zniżenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wchodzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, akceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie.

Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym. Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie żelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu Indiana.

Przechylając się, otworzył drzwiczki ciężarówki z jej strony; jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie.

– Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj sobie wieczór inaczej.

– Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją ciężarówkę na podjeździe?

Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział ironicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem:

– Powiedz mu, że moja limuzyna jest w naprawie.

ROZDZIAŁ 4

Grudzień 1973

Długa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmierzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake. Tu pojazdy zatrzymywały się, żeby młodzi pasażerowie mogli wysiąść.

Odźwierni eskortowali każdą z przybyłych grup z ich samochodów do hotelowego lobby. Żaden z pracowników Drake'a nie okazał rozbawienia ani nie użył protekcjonalnego tonu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na studniówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i niepewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczących rodzin chicagowskich; były zrównoważone i pewne siebie, a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku był być może radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl o czekającym ich wieczorze.

Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzież. Tak jak ona wszyscy byli tutaj, żeby wziąć udział w organizowanych co roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tańcach. Tego wieczoru oczekiwano, że uczniowie pani Eppingham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zaprezentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozumiałe, że oczekiwano, że będą się zachowywać jak dorośli, skoro ogłada towarzyska miała im umożliwiać poruszanie się z gracją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosownie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następnie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami.

Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne i pewne siebie twarze już zebranych w holu. Zauważyła, że jako jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeżdżały grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzynów, którzy już wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham. Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstążki wplecione we włosy, ozdobne spinki.

Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmurowego holu. Żołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kolana drżały jej ze strachu. Na podeście zauważyła damską toaletę i udała się prosto do niej. Już w środku podeszła do lustra, mając nadzieję, że jej wygląd podtrzyma ją na duchu. Zdecydowała, że właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to, czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą dozą nadziei niż przekonania uznała, że kwiat dodaje jej tajemniczości i sprawia, że wygląda światowo. Wyjęła z torebki brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta. Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włożyła go do torebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami.

Dużo lepiej – pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie mrużyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to może Parker uzna, że wygląda bardzo, bardzo ładnie.

Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, że siedzimy razem?” Wiedziała, że nie było w tym ich winy. Większość z nich znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyjęcia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili.

Wyższe sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną grupą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, żeby ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zgadzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, żeby Meredith zajęła należne jej w towarzystwie miejsce, a jednocześnie nie chciał, żeby zdemoralizowały ją dzieci, których rodzice są bardziej tolerancyjni niż on. Meredith przebrnęła bez trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała się w stronę stołów bankietowych. Ponieważ siedzenia były oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z torebki okulary, żeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je przy trzecim stole. Okazało się, że siedzi razem z Kimberly Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami” w czasie pokazu bożonarodzeniowego. Usłyszała chóralne „cześć Meredith”, przy czym dziewczęta spojrzały na nią z zabarwionym wyższością, pobłażliwym uśmiechem, który zawsze sprawiał, że czuła się niezręcznie i niepewnie. Już po chwili skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera, Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powitanie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca coś, co spowodowało, że zaczął się śmiać, rzucając w stronę Meredith szybkie spojrzenie.

Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, że to ona była przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z ożywieniem dookoła, udając, że podziwia biało – czerwone dekoracje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytuacji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.

Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce spośród jedenastu kunsztownie ułożonych wokół jej nakrycia. W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppingham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak że nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców użyć, nie wyrywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczącej się dyskusji o najnowszych filmach.

– Czy widziałaś ten film, Meredith? – zapytał Steven Mormont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich siedzących przy stole.

– Nie, niestety nie. – Na szczęście nie musiała mówić nic więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu. Był to znak, że należy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się do sali balowej.

Parker obiecał, że wpadnie na chwilę na tańce. Meredith była przekonana, że to zrobi, zwłaszcza że była tu jego siostra. Wiedziała też, że był w hotelu. Jego klub studencki organizował przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej.

Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła zadość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krążąc wśród gości, upewniając się, że każdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć. Meredith zauważyła, że raz za razem wysyłała w jej kierunku jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia jej do tańca.

Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na małe grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostatnich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith, a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał ożywioną dyskusję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego ojca. Stuart był poważny i inteligentny i Meredith lubiła go bardziej niż kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szczególnie dlatego, że chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z oczami utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrżało, poczuła dławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni mężczyźni na sali wyglądali przy nim nieciekawie.

Stuart poczuł, że Meredith nagle zesztywniała, przerwał swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy prawnicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła.