Małżeństwo przetrwało dwa lata – wystarczająco długo, aby Caroline zaszła w ciążę, urodziła dziecko i miała nieciekawy romans z trenerem jazdy konnej. W końcu uciekła do Europy z jakimś księciem włoskim, który był gościem w domu jej męża. Poza tym Meredith wiedziała o matce niewiele ponad to, że nigdy nie dostała od niej nawet najkrótszego listu ani chociaż kartki urodzinowej. Ojciec Meredith, który zawsze podkreślał wagę honoru i zasad obowiązujących od pokoleń, uważał jej matkę za egoistyczną, bezwartościową osobę nie mającą pojęcia o czymś takim jak wierność małżeńska czy poczucie obowiązku rodzicielskiego. Kiedy Meredith miała rok, złożył pozew o rozwód i przyznanie mu pełnych praw do dziecka. Był zdecydowany użyć wszelkich, niemałych wpływów rodziny Bancroftów, ale nie musiał się uciekać do tych atutów. Zgodnie z tym, co powiedział Meredith, jej matka nie raczyła nawet czekać na przesłuchanie jej przez sąd, a co dopiero próbować walczyć o dziecko.

Z chwilą uzyskania opieki nad córką, jej ojciec postanowił zrobić wszystko, aby Meredith nie poszła w ślady matki. Chciał – aby zajęła należne jej miejsce wśród szacownych kobiet z rodziny Bancroftów, wiodących przykładne życie poświęcone głównie pracy charytatywnej.

Kiedy Meredith miała pójść do szkoły, Philip stwierdził z irytacją, że standardy wychowawcze, nawet wśród ludzi jego klasy, uległy rozprzężeniu. Wielu jego znajomych, hołdując zasadom bardziej liberalnego wychowania, posyłało dzieci do „postępowych” szkół, takich jak Bently czy Ridgeview. Kiedy Philip odwiedził te szkoły, usłyszał sformułowania typu: „swobodny tok nauczania” i „swoboda wypowiedzi”. Postępowa edukacja stała się dla niego równoznaczna z brakiem dyscypliny i obniżonym poziomem. Po odrzuceniu obydwu tych szkół zabrał Meredith do katolickiej szkoły St. Stephen, prowadzonej przez benedyktynki. Do tej właśnie szkoły chodziły kiedyś jego ciotka i matka.

Szkoła St. Stephen spełniła wszelkie jego wymagania. Trzydzieści cztery dziewczęta w szaroniebieskich mundurkach i dziesięciu chłopców w białych koszulach i niebieskich krawatach poderwało się karnie na widok zakonnicy wprowadzającej go do klasy. Chór dziecięcych głosów wyrecytował: „Dzień dobry siostro”. Co najważniejsze jednak St. Stephen prezentowała stare, sprawdzone metody nauczania, nie takie jak Bently, gdzie część uczniów malowała palcami, podczas gdy inni, którzy akurat wybrali naukę, zajmowali się matematyką. Plusem St. Stephen były też wpajane tu zdrowe zasady moralne.

Nie uszło uwagi jej ojca, że sąsiedztwo szkoły zubożało. Jego obsesją było jednak, żeby Meredith odebrała takie samo wykształcenie jak trzy pokolenia kobiet Bancroftów. Szofer wożący Meredith do szkoły rozwiązał sprawę niepewnego sąsiedztwa.

Philip Bancroft nie zdawał sobie sprawy z tego, że dzieci uczęszczające do St. Stephen wcale nie były takimi nieskazitelnymi istotami. Były to najzwyczajniejsze dzieci pochodzące ze średnio zamożnych, a nawet biednych rodzin; bawiły się razem, razem chodziły do szkoły i były podejrzliwie nastawione wobec każdego, kto wywodził się z innego i w dodatku o wiele lepiej prosperującego środowiska.

W dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie Meredith nie wiedziała o tym wszystkim. Ubrana w schludny szaroniebieski mundurek, zaopatrzona w nowy pojemnik na śniadania, drżała z podniecenia, jakie czuje każdy sześciolatek stojący oko w oko z klasą pełną obcych dzieci. Strachu jednak nie czuła. Dotychczas żyła właściwie w samotności, mając za towarzystwo tylko ojca i służących. Z radością wyczekiwała na przyjaźnie z dziećmi w swoim wieku.

Pierwszy dzień w szkole minął zupełnie nieźle. Niestety sprawy przybrały inny obrót, gdy uczniowie wylegli po lekcjach na szkolny dziedziniec i parking. Obok rollsa, w czarnym szoferskim uniformie czekał Fenwick. Starsze dzieci zatrzymały się, patrzyły i zidentyfikowały ją jako „bogatą”, a co za tym idzie „inną”. Już samo to wystarczyłoby, żeby trzymały się od niej z daleka. Pod koniec tygodnia odkryły jednak dalsze przywary „bogatej dziewczynki”. Meredith Bancroft mówiła jak dorośli, a nie jak dziecko. W dodatku nie znała gier, w które bawili się na przerwach. Gdy próbowała z nimi grać, wydawała się im niezdarna. Najgorsze, że w ciągu kilku dni stała się ulubienicą nauczycieli, bo była inteligentna.

W ciągu miesiąca Meredith została osądzona i zaszufladkowana jako obca przybyszka z innego świata, czyli wyrzutek. Być może, gdyby była ładna na tyle, żeby wzbudzać zachwyt, pomogłoby to z czasem – ale ładna nie była. Jako dziewięciolatka zaczęła nosić okulary, gdy miała dwanaście lat – aparat korekcyjny na zębach, a w wieku lat trzynastu była najwyższą dziewczynką w klasie.

Tydzień temu, wieki całe po tym, jak Meredith straciła jakąkolwiek nadzieję, że będzie miała kiedyś prawdziwych przyjaciół – wszystko się odmieniło. W ósmej klasie do szkoły przyszła Lisa Pontini. Była o pół centymetra wyższa niż Meredith. Poruszała się z gracją modelki, a na skomplikowane pytania z algebry odpowiadała bez najmniejszego trudu. Tego samego dnia w południe Meredith siedziała na niskim murku przed szkołą. Jak zwykle jadła tam śniadanie, czytając książkę. Na początku zaczęła przynosić książkę, dlatego że czytanie zagłuszało trochę uczucie jej izolacji i wyobcowania. Od piątej klasy stała się już zapaloną czytelniczką.

Miała właśnie przerzucić kartkę, gdy w polu jej widzenia pojawiła się para sfatygowanych, sznurowanych butów. Była to Lisa Pontini wpartująca się w nią z zaciekawieniem. Lisa z wyrazistą kolorystyką i masą kasztanowych włosów była całkowitym przeciwieństwem Meredith; co więcej, była wyzywająco pewna siebie, co pisma dla nastolatków określają ostentacją. Zamiast nosić szkolną bluzę zarzuconą porządnie na ramiona, tak jak to robiła Meredith, Lisa wiązała rękawy swojej bluzy w luźny węzeł na piersiach.

– Boże, co za zbieranina – oznajmiła Lisa, siadając obok Meredith i rozglądając się po terenie szkoły. – W życiu nie widziałam tylu niskich chłopaków. Muszą tu dodawać do wody czegoś powstrzymującego wzrost! Jaka jest twoja średnia?

Oceny w St. Stephen były wyrażane w procentach z dokładnością do części dziesiętnych.

– Dziewięćdziesiąt siedem i osiem dziesiątych – odpowiedziała Meredith trochę zaskoczona gwałtownością uwag Lisy i jej nieoczekiwaną życzliwością.

– Ja mam dziewięćdziesiąt osiem i jedną dziesiątą – skontrowała Lisa.

Meredith zauważyła, że Lisa ma przekłute uszy. Kolczyki i kredka do ust były zakazane na terenie szkoły. Podczas gdy Meredith odnotowywała to wszystko, Lisa przypatrywała się jej także. Z zagadkowym uśmiechem zapytała bez ogródek:

– Jesteś samotniczką z wyboru czy kimś w rodzaju wyrzutka?

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – skłamała Meredith.

– Jak długo musisz jeszcze nosić ten aparat?

– Jeszcze rok – odpowiedziała i zdecydowała, że jednak nie lubi Lisy Pontini. Zamknęła książkę i wstała zadowolona, że za chwilę miał już zabrzmieć dzwonek.

Tego popołudnia, jak w każdy ostatni piątek miesiąca, uczniowie zbierali się w kościele, żeby wyspowiadać się szkolnemu księdzu, Jak zawsze, z uczuciem zawstydzonej grzesznicy, Meredith uklękła w konfesjonale i wyznała ojcu Vickersowi swoje przewinienia. Nie zabrakło tam takich grzechów jak nielubienie siostry Mary Lawrance i poświęcanie zbyt wiele uwagi swemu wyglądowi. Skończywszy, przytrzymała drzwi dla następnej osoby, a sama uklękła w ławce i odmówiła zadaną jej pokutę.

Ponieważ uczniowie po spowiedzi nie mieli więcej lekcji, Meredith wyszła na zewnątrz, żeby poczekać na Fenwicka. W kilka minut później z kościoła wyszła Lisa, wkładając kurtkę. Meredith, ciągle wzdragając się na myśl o uwagach Lisy o jej samotności i aparacie ortodontycznym, patrzyła niechętnie, jak Lisa rozejrzała się wkoło i zwróciła się ku niej.

– Nie uwierzysz – oznajmiła Lisa. – Vickers kazał mi odmówić cały różaniec za niewinne pieszczoty. Boję się pomyśleć, jaką pokutę zadaje za francuskie pocałunki – dodała z zuchwałym uśmieszkiem, siadając na stopniu obok Meredith.

Meredith nie wiedziała, że narodowość określa sposób, w jaki ludzie się całują. Jednak z uwag Lisy wywnioskowała, że jakkolwiek Francuzi to robią, księża z St. Stephen nie akceptują tego. Starając się sprawić wrażenie osoby światowej, powiedziała:

– Ojciec Vickers kazałby ci wyszorować cały kościół za całowanie się w ten sposób.

Lisa zachichotała, patrząc na Meredith z zaciekawieniem.

– Czy twój chłopak też nosi aparat na zębach? Meredith pomyślała o Parkerze i potrząsnęła przecząco głową.

– To dobrze. – Lisa uśmiechnęła się. – Zastanawiałam się zawsze, jak dwoje ludzi z aparatami ortodontycznymi może się całować, nie zaczepiając się nimi. Mój chłopak nazywa się Mario Compano. Jest wysoki, ciemny i przystojny. Kto jest twoim chłopakiem, jaki on jest?

Meredith zerknęła na ulicę z nadzieją, że Fenwick zapomniał, iż dzisiaj lekcje kończą się wcześniej. Czuła się trochę nieswojo, rozmawiając o tego typu sprawach, ale Lisa Pontini fascynowała ją. Wyczuwała, że z jakiegoś powodu Lisa chciała się z nią zaprzyjaźnić.

– On ma osiemnaście łat i wygląda jak… – odpowiedziała szczerze – jak Robert Redford. Ma na imię Parker.

– A jak się nazywa?

– Reynolds.

– Parker Reynolds – powtórzyła Lisa, marszcząc nos – brzmi snobistycznie. Jest w tym dobry?

– W czym?

– W całowaniu oczywiście.

– A tak, jest absolutnie fantastyczny. Lisa spojrzała na nią z żartobliwą miną.

– On cię nigdy nie pocałował. Czerwienisz się, kiedy kłamiesz.

Meredith wstała gwałtownie.

– Słuchaj – zaczęła ze złością – nie prosiłam, żebyś tu przyszła i…

– Nie przejmuj się tym. Całowanie wcale nie jest takie wspaniałe. Kiedy Mario pocałował mnie po raz pierwszy, był to najbardziej zawstydzający moment w całym moim życiu.

Złość Meredith ulotniła się, gdy tylko Lisa zaczęła się zwierzać. Usiadła z powrotem.