- Bardzo żałuję, ale nie może pan wejść do środka. Szefowie pojawią się tu za chwilę.

- Mogę zrozumieć, że przedstawiciele prasy nie mogą wejść - rzekł Aldo z rozbrajającym uśmiechem - ale ja jestem przyjacielem George'a Harrisona i miałem z nim umówione spotkanie. Też jestem jubilerem...

- Przykro mi, proszę pana. To niemożliwe.

- Czy mógłbym chociaż porozmawiać z panną Price, jego sekretarką?

- Niestety nie. Zaraz pojawi się tu Scotland Yard. 

- Proszę mi przynajmniej powiedzieć, co się stało? - Twarz policjanta zastygła, jakby ktoś złożył mu nieuczciwą propozycję. Jego spojrzenie znieruchomiało ponad głową natręta i zastygło na nieokreślonym punkcie ruchliwej ulicy.

W tym momencie Morosini usłyszał jakiś szept za plecami.

- Ja coś widziałem, a ponieważ dałeś mi cynk, abym przyszedł do Harrisona około jedenastej, to powiem, co się wydarzyło.

Morosini odwrócił się i zobaczył, że Vidal-Pellicorne prowadzi poufną rozmowę z niskim mężczyzną w filcowym kapeluszu. Domyślił się, że to dziennikarz z „Evening Mail". Jegomość był nieco otyły, a dość długie włosy „na artystę" sprawiały, że przypominał smutnego spaniela. Jedyne, o czym Adalbert nie wspomniał, to fakt, że był to młody człowiek, a Aldo wyobrażał go sobie jako raczej podstarzałego bywalca barów.

- No i co takiego widziałeś, mój przyjacielu? - zapytał archeolog. - Możesz mówić bez obawy, to jest właśnie książę Morosini, o którym ci wspominałem.

Dziennikarz skierował żywe spojrzenie na dumną sylwetkę wenecjanina, mówiąc:

- Pomyśl, zanim coś powiesz, zastanów się, zanim zaczniesz dzialaćl - i unosząc uroczyście palec, sprecyzował: - Poloniusz, Hamlet, akt I, scena III. Ale sądzę, że rzeczywiście mogę zaryzykować.

- Mówiłem ci, że ciągle cytuje Szekspira - stwierdził Adalbert, zwracając się do Morosiniego. - No, powiesz w końcu, co widziałeś?

- Chodźcie trochę dalej - szepnął Bertram, prowadząc ich na ubocze, co wywołało zainteresowanie u innych zgromadzonych. - Kiedy się tutaj zjawiłem, zobaczyłem, że stoją dwa czarne samochody: szlachetny rolls-royce, trochę starszawy, lecz dobrze utrzymany, i olbrzymi, ale o wiele nowszy, daimler. Po chwili ujrzałem, jak ze sklepu wychodzi jakaś stara dama w głębokiej żałobie, podtrzymywana przez opiekunkę. Poruszała się tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to stare nogi, i wydawała jakieś nieartykułowane okrzyki. Wyglądała na bardzo wystraszoną. Podobnie zresztą jak opiekunka, lecz ta zachowywała zimną krew. Kobieta praktycznie wepchnęła swoją panią do rolls-royce'a, zanim nawet szofer zdążył wyskoczyć i otworzyć drzwi, i kazała natychmiast odjeżdżać! Samochód ruszył z piskiem opon. Czekajcie, to jeszcze nie wszystko - dorzucił, widząc, jak przyjaciele wymieniają spojrzenia. - Kilka sekund później ze sklepu wybiegli dwaj mężczyźni. Dobrze ubrani Azjaci. Wskoczyli do daimlera, który odpalił jak rakieta, podczas gdy ze sklepu dochodziły straszne krzyki. To naturalnie zwróciło uwagę policjantów, którzy przechadzają się tutaj dniem i nocą. Wbiegli do sklepu. Ja też chciałem to zrobić, ale zostałem odepchnięty.

Nagły przyjazd dwóch samochodów policyjnych powstrzymał przez chwilę słowotok Bertranda, lecz już po chwili dziennikarz kontynuował:

- Patrzcie, przyjechała władza, i to nie byle kto. Główny komisarz Warren i jego popychadło, inspektor Pointer. Asy wydziału kryminalnego! Myślałem, że to kradzież, ale chyba polała się krew! No to lecę. Muszę trochę popracować! Zobaczymy się później. Na przykład w Black Friars. Chyba wiecie, gdzie to jest...

I zniknął w gęstym tłumie gapiów.

- Niech leci! - stwierdził Adalbert. - Wiem, gdzie to jest. Nawet jeśli sam nie pamięta, to przecież zaciągnął mnie tam poprzedniej nocy. Po tym, co nam powiedział, widzę, że wie znacznie więcej od swoich kolegów.

Morosini nie odpowiedział. Spoglądał na policjantów, którzy wchodzili do sklepu jubilerskiego. Wpaść w łapy takich typków nie było miłe, a to niestety przydarzyło się Anielce.

Fizycznie Gordon Warren przypominał prehistorycznego ptaka. Był wysoki, chudy i łysy. Jego okrągłe, żółtawe i nieruchome oczy spoglądały podejrzliwie. Stary prochowiec koloru brudnoszarego, który okrywał jego kościste ramiona przypominające skrzydła pterodaktyla, jeszcze bardziej podkreślał to podobieństwo. Dokładnie ogolona twarz i wąskie, zaciśnięte usta nie dawały nadziei nawet na odrobinę wyrozumiałości. Komisarz uważał, że jest stworzony na podobieństwo Prawa, które jest przecież przenikliwe i nieugięte.

W porównaniu z tą imponującą sylwetką inspektor Jim Pointer był prawie niezauważalny mimo barczystej postury. Jego twarz z cofniętym podbródkiem i usta, z których wystawały ostre siekacze, sprawiały, że przypominał królika. Kiedy tak kroczył za swoim szefem, miało się wrażenie, że ten ostatni wraca właśnie z polowania.

Gdy Warren wyszedł sam ze sklepu, gapiom nakazano się cofnąć. Doszło nawet do przepychanek między policjantami i dziennikarzami, ale Bertram Cootes trzymał się twardo w pierwszym rzędzie. Po chwili wszyscy, niczym sfora, rzucili się na komisarza, zasypując go gradem pytań, które powstrzymał szybko władczym gestem.

- Niewiele mam do powiedzenia, panowie dziennikarze, chyba tylko to, że nie chcę, abyście się mieszali w tę sprawę, być może delikatną.

- Niech pan nie przesadza! - wykrzyknął jakiś głos. - Już raz się pan wykręcił przy zabójstwie Eryka Ferralsa. Pan przecież nie prowadzi delikatnych spraw!

- Nie mam wyboru, panie Larke. Tutaj decydują okoliczności. Mogę powiedzieć jedynie, że pan Harrison zginął od ciosu noża i że diament, który miał być dzisiaj przewieziony do domu aukcyjnego, zniknął. Powiem więcej, jak tylko to będzie możliwe. A pan, czego chce?

Ostatnie zdanie było skierowane do Bertrama, który wykazując się dużą odwagą, pochwycił komisarza za rękaw.

- Ja ich widziałem... no, tych morderców! - wydusił z siebie podnieconym głosem.

- Doprawdy? A cóż pan tutaj robił?

- Nic, po prostu przechodziłem.

- To teraz pójdzie pan ze mną. I proszę spróbować wysławiać się jaśniej.

Zabierając Cootesa z grona rozmówców, którzy mieli nadzieję zasypać go pytaniami, komisarz wepchnął go do samochodu, który odjechał natychmiast na oczach zaskoczonego dziennikarza Petera Larke'a, człowieka, który dzień wcześniej okazał się tak bezlitosny dla swego kolegi po piórze.

- No, no - stwierdził Vidal-Pellicorne - jeśli Bertram przestanie tak dużo pić, to może jego kariera zacznie się rozwijać. A propos, chyba mi mówiłeś, że miałeś okazję poznać Harrisona.

- Poznać to zbyt wiele powiedziane. Dwukrotnie prowadziłem z nim interesy. Ale nie spotkałem go osobiście. Kontaktowaliśmy się za pośrednictwem jego sekretarki. Nawiasem mówiąc, przydałoby się z nią porozmawiać. Niestety nie wiem nawet, jak wygląda.

- W tej chwili to raczej niemożliwe. Chyba nie pozwolą nam tu dłużej zostać.

Rzeczywiście, policja kazała rozejść się gapiom, podczas gdy dwaj pracownicy zamykali sklep, jakby zakończył się dzień pracy.

- Szymon Aronow nie przewidział, że dojdzie do takiego dramatu, ani też, że pojawią się ci Azjaci. Zastawił sprytną pułapkę na prawdziwego właściciela diamentu, ale teraz nie wiem, jak uda się go odnaleźć. Aukcja się nie odbędzie i sprawa pójdzie w niepamięć - westchnął Vidal-Pellicorne z niespotykaną u niego melancholią.

- Chyba że to właściciel stoi za tym morderstwem i że opłacił tych ludzi, aby usunęli konkurenta, który mu stanął na drodze, jeśli wierzyć wszystkim anonimom wysłanym do gazet. Jeśli chcesz poznać moje zdanie, to myślę, że szukając fałszywego klejnotu, może natrafimy na prawdziwy.

- Może masz rację, ale jest w tej ohydnej zbrodni coś, co mi nie pasuje. Te anonimy.

- Przecież właśnie w nich napisano, że może polać się krew, jeśli aukcja nie zostanie odwołana. No i krew się polała!

- No tak, ale trochę za wcześnie! Te groźby dotyczyły ewentualnego kupca. To jego miały zniechęcić. Zastanawiam się, czy nie chodzi raczej o kogoś, kto wierzy w autentyczność klejnotu i kto zapragnął go zdobyć w ten radykalny sposób, nie otwierając sakiewki.

Tym razem Morosini nie odpowiedział. Któryś z nich z pewnością miał rację: albo Adalbert, albo on sam. W każdym razie znajdowali się w impasie, który bardzo utrudnił kontynuację wspólnej misji. Jeśli morderca Harrisona nie zostanie szybko schwytany, a kamień odnaleziony, trzeba będzie chyba porozumieć się z Kulawym, a nawet wyjechać, jak zapewne uczynią to ci wszyscy bogaci kolekcjonerzy zwabieni aukcją.

Ale Aldo wiedział, że nie może się poddać. Musiałby przyznać się do porażki, a taka myśl była dla niego nie do zniesienia. Nie mógłby też wrócić do Wenecji, pozostawiając na pastwę losu Anielkę, której z pewnością groziła szubienica. Zbyt ją kiedyś kochał, a może kocha nadal?

- Nie muszę chyba zgadywać, że nachodzą cię czarne myśli - mruknął Adalbert. - Widać to wyraźnie po twojej twarzy.

- Nie zaprzeczam. A teraz mów, co twój przyjaciel Bertram powiedział ci o sprawie Ferralsa?

- Opowiem przy kolacji. Jeśli nie masz nic przeciw najlepszym królikom walijskim z Anglii, zabieram cię do Black Friars. To przyjemne miejsce, więc upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu.

Mówiąc cały czas, przywołał taksówkę, która zawiozła ich do dzielnicy Tempie, gdzie między Fleet Street i wiecznie zatłoczonym rondem znajdowała się restauracja Black Friars. Umawiając się w tym miejscu, Bertram okazał zdrowy rozsądek, gdyż przychodzili tutaj zarówno prawnicy, jak i dziennikarze.

Aldo miał czas, aby docenić komfort tego miejsca, bo Adalbert dopiero po usadowieniu się w boksie wyłożonym czarną skórą zgodził się opowiedzieć przyjacielowi najnowsze wieści.