Kiedy mężczyźni podeszli pod pracownię, stwierdzili, że jest zamknięta na kłódkę, a za przeszkloną witryną nie można było dostrzec żadnego znaku życia. Podobnie było na piętrze, gdzie krawiec miał mieszkanie.

- Dokąd mógł pójść? - mruknął Vidal-Pellicorne. Wkrótce pojawiła się kobieta potężnej postury, powracająca z targu z ciężkim koszem pełnym porów i kapusty.

- Czekacie panowie na krawca? - zapytała z szerokim uśmiechem.

- Tak - odpowiedział Aldo. - Ktoś nam go polecił. Kobieta oceniła wzrokiem odzienie mężczyzn.

- Nie wiem, czy jego ubrania przypadną panom do gustu - stwierdziła - ale sami musicie to ocenić. No, ale dzisiaj nie macie na co czekać, bo Ebenezera Leviego nie ma. Jestem jego sąsiadką i widziałam, jak rano wychodził.

- Skoro jest pani jego sąsiadką, to nic pani nie powiedział?

- Nic a nic. Nie jest zbyt gadatliwy. Dawniej sprzątałam u niego, ale pokłóciliśmy się, więc teraz radzi sobie sam.

- A dokąd mógł się udać?

- Nie wiem. Rzadko opuszcza to miejsce. . - Może ma jakiś wiejski domek? Kobieta omal się nie zakrztusiła ze śmiechu.

- Sądzicie panowie, że mieszkańcy Whitechapel mają na coś takiego pieniądze? Nie, nic więcej nie potrafię powiedzieć. Aha, wyglądał, jakby się spieszył.

- No to wrócimy za parę dni - westchnął Morosini, wyciągając kilka drobnych z kieszeni i podając kobiecie, która przyjęła je z wdzięcznością.

- Powinien wkrótce wrócić - dodała jeszcze. - Jeśli zostawicie mi panowie adres, to was zawiadomię, jak tylko się pojawi.

- Nie ma takiej potrzeby. Pojawimy się tutaj za jakiś czas. Pożegnawszy się z kobietą, wrócili do czekającej na nich taksówki.

- To dziwne - stwierdził Vidal-Pellicorne. - Wygląda na to, że nasz człowiek się czegoś wystraszył.

- Tak, to mi wygląda na ucieczkę. A wtedy, gdy się z nim widziałeś, opowiedział ci historię kamienia żydowskiego bez żadnych oporów?

- Tak. Wyglądał nawet na zadowolonego, że może się nią podzielić. Trochę jak dziecko, które zna piękną legendę i chce ją komuś powtórzyć.

- Piękną legendę z podwójnym morderstwem w tle?

- Ach, wiesz, Żydzi są przyzwyczajeni do spadających na nich nieszczęść. Wydawał się trochę zaniepokojony, kiedy próbowałem go przycisnąć do muru, aby się dowiedzieć, czy kogoś podejrzewa...

- To wydaje mi się dziwne! Sprawa sprzed dziesięciu lat! W tej sytuacji, po co opowiadał to wszystko Bertramowi Cootesowi?

- Nie tarza się w złocie, więc trochę pieniędzy pewnie mu się przydało. Co teraz robimy?

- Może Scotland Yard pomógłby nam w poszukiwaniu krawca? - zaproponował Aldo.

- Ten biedny człowiek miał już wystarczająco dużo kłopotów, a i Warren ma teraz wiele spraw na barkach: fałszywy diament i sprawę Ferralsa. Musimy uzbroić się w cierpliwość, może w końcu Ebenezer wróci.

Taksówka ruszyła w drogę powrotną przez zatłoczone ulice, co zmuszało kierowcę do bardzo powolnej jazdy. W pewnej chwili Aldo chwycił przyjaciela za ramię.

- Popatrz na tych dwóch mężczyzn, którzy stoją przed sklepem z towarami kolonialnymi.

- Tego w czarnym płaszczu i drugiego w szarym i czapce naciągniętej na uszy?

- Tak, spójrz na ten szary płaszcz. Przecież go znasz. Kłótnia między dwoma handlarzami spowodowała, że samochód musiał się zatrzymać, co pozwoliło Adalbertowi przyjrzeć się uważnie mężczyznom zatopionym w ożywionej rozmowie.

- Można by rzec, że to twój stary przyjaciel, hrabia Solmański. Ale ten drugi...

- Też go już widziałem niedawno, to proboszcz z polskiego kościoła w Shadwell. Zastanawiam się, co robią w tej dzielnicy. Co powiesz na to, abyśmy trochę rozprostowali nogi?

Aldo chciał zapłacić za taksówkę, ale Adalbert powstrzymał go ruchem dłoni. Solmański i jego towarzysz skierowali się w stronę samochodu zaparkowanego w bocznej uliczce. Wsiedli do niego i ruszyli. Również i taksówka mogła jechać dalej, bo handlarze zakończyli kłótnię i przestali blokować ulicę.

- Proszę podążać w ślad za tym samochodem, ale tak, aby nas nie zauważono - polecił archeolog.

Ale śledzenie samochodu nie przyniosło spodziewanych efektów: Polak odwiózł swego rodaka do kościoła, a następnie udał się do hotelu Claridge.

Aldo i Adalbert wrócili do domu i postanowili spróbować dowiedzieć się czegoś więcej na temat aktywności ojca Anielki.

W domu czekała na nich nieprzyjemna niespodzianka: w kilku krótkich słowach komisarz Warren poinformował ich, że proces lady Ferrals został wyznaczony na poniedziałek dziesiątego grudnia i że pojawiły się nowe dowody obciążające młodą kobietę.

Rozdział jedenasty

Proces

Proces Anielki rozpoczął się w piękny słoneczny dzień. Aldo i Adalbert zdecydowali się przejść brzegiem Tamizy do miejsca, gdzie miał się rozegrać dramat: Głównego Trybunału do Spraw Kryminalnych, bardziej znanego pod nazwą Old Bailey. Chcieli wykorzystać tę wyjątkową chwilę ładnej pogody, zanim zanurzą się w czeluściach sprawy, która wyglądała coraz gorzej.

Pomimo dokładnych poszukiwań policji nie udało się schwytać Władysława Wosińskiego, który w chwili obecnej prawdopodobnie już opuścił Anglię. Obaj przyjaciele śledzili zarówno hrabiego Solmańskiego, jak i polskiego księdza, ale nie dało to żadnych efektów: proboszcz prowadził surowe i bardzo uregulowane życie, zaś ojciec oskarżonej spędzał czas głównie w kilku kościołach katolickich w Londynie, gdzie modlił się godzinami i wydawał majątek na świece. Ale nigdy więcej nie powrócił do Shadwell. Był też w więzieniu, w polskiej ambasadzie, u księżnej Danvers i oczywiście u sir Desmonda. Zawsze ubrany na czarno, wyglądał na zrozpaczonego ojca.

Pogoda była wspaniała: chłodny wiatr przeganiał białe obłoki na błękitnym niebie, a mewy krążyły wokół Tempie Garden. Taki widok radował serce, ale przyszedł moment, kiedy należało zwrócić wzrok w innym kierunku.

Old Bailey był olbrzymim budynkiem pochodzącym z początku wieku, który z powodu wieży i kopuły przypominał trochę katedrę Świętego Pawła. Z tą różnicą, że na kopule Trybunału królował olbrzymi posąg Sprawiedliwości. Aldo zmierzył go nieufnym spojrzeniem: sądy brytyjskie ze swoim przestarzałym aparatem nie wydawały mu się godne zaufania.

Wnętrze budynku nie było bardziej zachęcające. Wysokie okna, za którymi błękit nieba zachęcał do uśmiechu, oświetlały dużą salę wyłożoną ciemnymi boazeriami, której punktem kulminacyjnym był fotel sędziego umieszczony pod płaskorzeźbą przedstawiającą miecz sprawiedliwości przebijający godło Anglii. Miał tu zasiąść sędzia, sir Edward Collins, nadzorujący walkę oskarżycieli z obrońcami.

Zwyczaje i obyczaj e brytyjskiego systemu sądowego różniły się bardzo od kontynentalnych. W Wielkiej Brytanii proces nie miał charakteru dochodzenia, którego celem było wyjaśnienie, co się wydarzyło, i gdzie sędzia był kimś w rodzaju inkwizytora, a rola adwokata pozostawała dość ograniczona. Tutaj proces stawał się konfrontacją, rodzajem meczu między adwokatem Korony będącym przedstawicielem prokuratury, i obroną, w którym sędzia miał być niepodzielnym i niewzruszonym arbitrem. Problem nie polegał na tym, żeby się dowiedzieć, czy oskarżony jest rzeczywiście winny, tylko by adwokat potrafił udowodnić, że tak nie jest. Obrońca musiał okazać się bardziej przekonujący w oczach dwunastu przysięgłych. Również podział miejsc na sali znacznie się różnił od europejskiego: na wprost sędziego znajdowała się swego rodzaju kabina dla oskarżonego, do której wchodziło się schodkami wiodącymi z podziemia. Na prawo, prostopadle do niej siedzieli w kilku rzędach adwokaci w czarnych togach i małych białych perukach umieszczonych na czubkach głów. Oskarżenie i obrona zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie, a jej przedstawiciele musieli wstać, kiedy chcieli coś powiedzieć. Z drugiej strony sali, na tej samej wysokości, gdzie stało coś w rodzaju mównicy, do której podchodzili świadkowie, zasiadała ława przysięgłych, której w czasie obrad nie towarzyszył żaden sędzia. Jej członkowie musieli orzekać o winie lub niewinności zgodnie z sumieniem. Publiczność mogła zajmować miejsca na górnych galeriach, natomiast świadkowie oraz znajomi obu stron siadali za oskarżonym.

Ponieważ w tym przypadku nie chodziło o zwykły proces, lecz sprawę, która interesowała wyższe sfery, publiczność była wpuszczana jedynie na podstawie biletów wydawanych przez „szeryfów" odpowiedzialnych za porządek.

Aldo i Adalbert dostrzegli ze zdziwieniem Bertrama Cootesa siedzącego w ławach dla prasy, tym razem schludnie ubranego i z wyrazem triumfu na twarzy.

Lord Desmond Killrenan uprzedził Morosiniego, że prawdopodobnie zostanie wezwany przez niego na świadka, dlatego też usiadł wraz z Adalbertem w miejscu dla uprzywilejowanych, w pobliżu księżnej Danvers, która w dniu dzisiejszym miała na głowie toczek z tiulu i czarnego aksamitu przypominający nieco bocianie gniazdo, co z pewnością przeszkadzało osobom siedzącym z tyłu. Na widok obu mężczyzn księżna poczuła ulgę.

- Trwoga ściska mi gardło - zwierzyła się Morosiniemu - ale czuję się trochę pewniej, wiedząc, że jesteście obok mnie. Składanie zeznań to okropne doświadczenie...

- Nie powinna się pani tak denerwować, sędzia i adwokaci będą się odnosić do pani z szacunkiem. Przecież lord Desmond jest pani przyjacielem...

- Niewątpliwie, ale sir John Dixon, adwokat Korony, nie lubi mnie. Nie podobała mu się moja przyjaźń z tym biednym Erykiem. Wiem, że nasze sądy zobowiązują adwokatów do uprzejmości, a nawet kurtuazji, ale znam takich przedstawicieli prawa, którzy pod płaszczykiem pozornych grzeczności potrafią ukryć bardzo nieprzyjemne aluzje!

- Proszę się nie obawiać! Jestem pewien, że wszystko dobrze pójdzie.