Okrągłe oczy pterodaktyla spoczęły na twarzy gościa.

- Teraz, kiedy wie, kim pan jest, byłaby to wielka nieostrożność. Nie omieszka strzelić do pana. Ma pan ochotę ryzykować życie?

- Bez najmniejszego wahania. Muszę spełnić misję, która została mi powierzona. Nawet za tę cenę. Od tej chwili jestem do pana dyspozycji.

Policjant nie odpowiedział, tylko spojrzał na siedzącego na wprost niego księcia. W końcu zakręcił pióro i rzucił je na stos papierów.

- Nigdy nie wątpiłem, że ma pan szlachetne serce i rozumiem pański dylemat. Mogę obiecać, że uczynię wszystko, aby pańska prośba mogła zostać spełniona, ale oczywiście pod warunkiem, że pozwalając panu działać, nie skażemy całej akcji na niepowodzenie. Naturalnie będzie pan musiał wykonywać dokładnie wszystkie polecenia, które wydam - dodał jeszcze z naciskiem.

- Ma pan na to moje słowo.

Ktoś zapukał do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, inspektor Pointer wszedł do biura szefa, pochylił się do jego ucha i zaczął coś szeptać. Chodziło bez wątpienia o jakąś ważną informację, bo komisarz zmienił się na twarzy.

- Powrócimy do tego później. Zaraz skończę rozmowę z księciem - powiedział.

Pointer się wyprostował.

- Nie rozumiem, jak to się mogło stać, sir. Ochrona działała bez zarzutu, a jednak...

- Proszę dać mi jeszcze chwilę, Pointer! Wezwę pana wkrótce.

Inspektor odszedł. Morosini chciał pójść w jego ślady. Warren siedział bez ruchu, jakby wpadł w głęboką zadumę, a jego długie palce wykonywały na oparciu fotela ruchy imitujące grę na pianinie. Nagle powiedział:

- I tak nie będziemy mogli zachować tej sprawy długo w tajemnicy, więc chyba mogę panu powiedzieć: Yuan Chang powiesił się w więzieniu na sznurze splecionym z żółtego jedwabiu.

- Powiesił się? - spytał oniemiały Morosini. - Ale przecież mówił mi pan ostatnio, że i tak będziecie musieli go wkrótce wypuścić. To dlaczego się zabił?

Przecież nie groziła mu kara śmierci.

- A jednak sam ją sobie wymierzył. Lub nie...

- Co pan chce przez to powiedzieć? Czy nie zabił się z własnej woli?

- Powiedziałbym, że było to samobójstwo na wyraźne polecenie. Czy pan zna Chiny, książę?

- Nie. Znam ich sztukę, kulturę, ale nigdy tam nie byłem.

- Kulturę, powiada pan. Więc słyszał pan zapewne także o dawnych zwyczajach? W szczególności o tym, który określano mianem cennego upominku? Nie?... Zaraz panu wytłumaczę: kiedy cesarz nie był zadowolony z któregoś z poddanych wyższego szczebla lub dygnitarzy, a z powodu ich zasług nie chciał oddawać tych ludzi w ręce kata, przesyłał im coś, co nazywano cennym upominkiem. Był to sznur z żółtego jedwabiu - to barwy cesarskie - oraz jedwabny woreczek zawierający truciznę i sztylet. Oznaczało to, że obdarowany może wybrać rodzaj śmierci.

- A jeśli wybrałby życie?

- Niemożliwe! Wtedy następowała natychmiastowa egzekucja. Yuan Chang nie miał wyboru. Został mu przekazany sznur. Może włożyli go do miąższu chleba, trudno powiedzieć. Chang musiał wykonać polecenie... Każdy mandaryn zrobiłby tak na jego miejscu.

- Proszę poczekać! - zaprotestował Morosini. - Mówi pan, że posłuchał. Ale kogo? Cesarski obyczaj? Przecież w Chinach od paru lat trwa rewolucja. Teraz rządzi tam Sun Yat Sen i nie sądzę, aby bawił się we wskrzeszanie mandżurskich cesarzy!

- Jeśli chodzi o Chiny, to można tam się spodziewać wszystkiego: niemożliwego, niezrozumiałego, nieznanego, szaleńczego, ale przede wszystkim można znaleźć tradycję sięgającą tak głęboko w minione wieki, że pomimo zakazów i zmian pewne zwyczaje przetrwały do dziś. Kraj jest w stanie rewolucji, to prawda! Jednak młody cesarz Pu Yi, choć został usunięty, nadal mieszka w pałacu w Zakazanym Mieście. Można się więc domyślać, że ma jeszcze pewną liczbę wiernych poddanych. Yuan Chang musiał być jednym z nich. Mimo że od wielu lat mieszkał w Londynie, pochodzi przecież z Hongkongu, gdzie konspiracja kwitnie jak kwiaty w słońcu...

- Czy jego „samobójstwo" zmienia coś w pana poszukiwaniach, prócz faktu, że szanse na odzyskanie diamentu Harrisona zmalały?

Warren wziął ze stołu piękną fajkę, którą napełnił tytoniem, a następnie zapalił i zaciągnął się, co wydawało się go uspokajać.

- Oczywiście! - powiedział w końcu. - Oznacza to, że popełniliśmy błąd, sądząc, iż działał sam. Teraz muszę stwierdzić, że jego władza była pozorna, i że był tylko jedną z głów hydry, ulokowaną w Anglii. Owe hydry zwą się triadami. Aby osiągnąć zamierzony cel, ich członkowie nie wahają się przed żadną zbrodnią. Nie gardzą żadną działalnością: handlem kobietami, niewolnikami, dziećmi, a także bronią. Jeśli chce pan wiedzieć, to nawet żal mi tego Yuan Changa. Gdy żył, przynajmniej wiedzieliśmy, czego się trzymać. A teraz będziemy błądzić po omacku...

- A łady Mary? Czy ona też będzie błądziła po omacku?

- Tego nie wiem. Jeśli przyjmie do wiadomości, że diament wymknął się jej z rąk, może da za wygraną.

- Bardzo w to wątpię. Pomimo ujmuj ącego wyglądu j est jak buldog, któremu zabrano kość. Będzie chciała spełnić swoją zachciankę.

- W każdym razie będziemy ją mieć na oku i ucieszę się, jeśli któregoś dnia uda mi się postawić ją przed sądem - rzekł Warren tak zaciętym tonem, że Morosini poczuł na plecach gęsią skórkę.

- Traktuje pan to jak osobiste wyzwanie? - zapytał ze zdziwieniem.

- W tym przypadku tak! Jest winna śmierci George'a Harrisona, nawet jeśli nie strzelała osobiście. Gdyby nie jej chciwość, ten człowiek cieszyłby się nadal życiem.

Poważny ton Warrena dawał wyraźnie do zrozumienia, że inspektor wydał już wyrok skazujący, a Aldo również nie odczuwał najmniejszej ochoty, aby stanąć w obronie nowej hrabiny Killrenan. Tym bardziej że w chwilach zadumy często zadawał sobie pytanie, czy nie była również odpowiedzialna za śmierć sir Andrew. Dla kobiety mającej takie znajomości, wynajęcie w Port-Saidzie złodzieja-mordercy nie stanowiło z pewnością dużej trudności. A po nieudanej wizycie w antykwariacie Morosiniego planowała udać się w ślad za statkiem lorda Killrenana...

Zachował te przemyślenia dla siebie. Zresztą, czas był najwyższy udać się do domu. Wziął kapelusz i rękawiczki leżące na krześle.

- W tej sprawie całkowicie podzielam pana opinię i przyznaję, że bardzo panu współczuję. Można by rzec, że ludzie z wyższych sfer uwzięli się na pana - po lady Mary księżna Danvers...

- Ma pan rację, to duży problem. Chociaż, jak sądzę, ta druga jest zbyt głupia, żeby coś knuć. Chciałbym pana prosić o zachowanie w tajemnicy tego, co tu powiedziałem.

- Oczywiście. Chyba pan w to nie wątpi.

- Nie, ale trzeba uważać na tego dziennikarza z „Evening Mail", z którym nasz przyjaciel archeolog spotyka się tak często.

Aldo wybuchnął śmiechem.

- Musi pan wiedzieć, że Vidal-Pellicorne ma teraz wzrok skierowany na Dolinę Królów i odkrycia pana Cartera. Dzięki Bertramowi Cootesowi zdobywa najświeższe wiadomości. Księżna nie interesuje żadnego z nich.

- I niech tak zostanie!... Do zobaczenia wkrótce...

Stało się tak, jak w przysłowiu: o wilku mowa, a on tuż. Wracając do Chelsea, Aldo wpadł prosto w ramiona Bertrama, który zbiegał szybko po schodach, nucąc starą walijską pieśń. Rozpoznawszy Aida, zaczął przepraszać go z promiennym uśmiechem i chwyciwszy jego dłonie, uścisnął je z niespodziewaną serdecznością, a następnie pobiegł w rozwianym, zniszczonym płaszczu przeciwdeszczowym odsłaniającym nieforemne ubranie. Na pożegnanie krzyknął tylko:

- Zycie jest piękne! Nie może pan sobie nawet wyobrazić, jak życie może być czasem piękne!

Aldo nie usiłował nawet zgadnąć, czy cytuje Szekspira, czy może samego siebie. Zobaczywszy, jak dziennikarz znika w wieczornej mgle, książę udał się do salonu, gdzie zastał Vidal-Pellicorne'a. Na widok przyjaciela Adalbert podniósł wzrok znad kart.

- No i jak? Pterodaktyl cię nie pożarł?

- Usiłował, ale w końcu doszliśmy do porozumienia. Ale, ale, spotkałem wychodzącego stąd rozradowanego Bertrama. Co mu się przydarzyło? Jakiś spadek?

- Można tak powiedzieć. Ofiarowałem mu pięćdziesiąt książek tytułem gratyfikacji, podziękowania i zachęty do zachowania milczenia. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas...

- Pięćdziesiąt książek! Jesteś bardzo hojny.

- Wierz mi, jest ich wart! Dzięki niemu udało mi się wpaść na nowy ślad Róży Yorku. I to o wiele nam bliższy, bo kończy się w pierwszych latach naszego stulecia.

- Ten ślad też się kończy? Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. No, ale powiedz, nie wyjawiłeś czasem temu dziennikarzowi, że kamień ukradziony u Harrisona był fałszywy?

- Za kogo ty mnie masz? Nadal wierzy w wersję oficjalną, ale ponieważ nie ma teraz za bardzo o czym pisać, bo wpadają mu w ręce tylko jakieś błahe tematy, postanowił zebrać materiały i może skrobnie książkę o historii tajemniczych kamieni, a wszystko, oczywiście, miałoby się kręcić wokół Róży Yorku. Przyszedł więc, aby mnie wypytać, czego się dowiedziałem w trakcie mojego długiego żywota archeologa, o dziwnych kamieniach, które pojawiały się znienacka, w różnych, nieoczekiwanych miejscach. Jego pomysł nie jest głupi, więc zapytałem, jak na niego wpadł. Wtedy opowiedział mi o swym znajomym noszącym nazwisko Levi, żydowskim krawcu z Whitechapel, u którego szyje sobie ubrania.

Na wspomnienie bezkształtnego przyodziewku dziennikarza, Aldo nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem.

- Bertram Cootes szyje sobie ubrania u krawca? Przysiągłbym, że je kupuje w jakiejś szmaciarni.

Vidal-Pellicorne obrzucił przyjaciela surowym spojrzeniem.

- Człowiek tak elegancki jak ty powinien być bardziej wyrozumiały dla innych. Bertram radzi sobie, jak może. Natomiast ta historia, którą mi opowiedzieli, on i jego krawiec, wcale nie skłania do śmiechu. Bez wątpienia jest ekscytująca, ale i przerażająca.