Zainstalowawszy się w pokoju, Aldo przygotowywał się na długie oczekiwanie, które okazało się krótsze, niż się spodziewał. Tuż po północy dało się słyszeć pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Teobald.

Morosini podał mu napełnioną szklaneczkę, którą mężczyzna przyjął z wdzięcznością i opróżnił jednym haustem.

- Czy śledził pan przez cały czas naszego przyjaciela?

- Nie - odparł Teobald - chyba że życzy pan sobie, abym teraz pojechał za nim do Londynu. Zostawiłem go na dworcu, gdzie oczekuje na pierwszy poranny pociąg. W domu, do którego się skierował, przebywał około godziny. Chociaż nazwanie tego miejsca domem nie jest do końca właściwe, bo wszedł do pięknej willi. I to nie kuchennymi drzwiami! Trudno uwierzyć.

- Może mi pan opisać tę willę i powiedzieć, gdzie ona się znajduje?

- Przy Grand Paradę, alei spacerowej, która biegnie wzdłuż morza. Stoją przy niej najpiękniejsze hotele. Najprościej będzie, jeśli zaprowadzę tam pana, książę.

- Już i tak bardzo się pan natrudził. Proszę mi wytłumaczyć, jak tam dojść, i zostać w hotelu.

- Dziękuję bardzo za tę propozycję, książę, ale nie znam wystarczająco dobrze miasta, aby opisać panu drogę. Wolę tam pana zaprowadzić, to nie jest daleko. Tym bardziej, że ta szklaneczka postawiła mnie na nogi!

- W takim razie idziemy!

Opuścili hotel niezauważeni przez nikogo; portier spał snem sprawiedliwego, pochrapując.

Jak powiedział Teobald, droga nie była daleka. Po chwili mężczyźni dotarli na Grand Paradę: zadziwiające skupisko budynków z epoki wiktoriańskiej. Tutaj nawet latem musiał panować błogi spokój, ceniony ponad wszystko przez arystokrację, która tolerowała jedynie towarzystwo morza. O tej późnej porze to właśnie morze było u władzy. Jedynie szum morskiej kipieli zakłócał ciszę ciemnej i przepełnionej zimnem i wilgocią nocy.

Willa, przed którą się zatrzymali, nie zyskała uznania w oczach wenecjanina. Był zbyt przesiąknięty czystym pięknem Wenecji, aby mógł mu się spodobać ten przedziwny zbiór wieżyczek, kopułek, dzwonnic, pilastrów, tarasów i kolumn, gdzie można było dostrzec rękę Paxtona* i jego kolegów po fachu.

* Joseph Paxton (1803- I865) - angielski ogrodnik i architekt. Zaprojektował między innymi londyński Crystal Palące.

- Prawdziwy tort weselny! - mruknął. - To tutaj?

- Tak, to tutaj! Nie ma zbyt wielu innych narożnych budynków.

- Nigdy nie przekonam się do angielskich gustów. Gdzie się wchodzi?

- Jeśli chce pan zadzwonić do drzwi, to tutaj - powiedział Teobald, wskazując na olbrzymie, łukowate wejście osłonięte daszkiem, do którego prowadziło kilka stopni. Cztery olbrzymie okna wychodziły bezpośrednio na nadmorski bulwar. - Drzwi dla służby znajdują się od strony drugiej ulicy.

Aldo nie odpowiedział. Szacował wzrokiem wysokość piętra, gdzie przez dwa okna podkreślone gotyckim balkonem przenikało trochę światła. Mimo wszystko wiktoriański styl miał również pozytywne strony, gdyż jego chropowatość mogła okazać się bardzo użyteczna dla kogoś, kto chciałby spróbować wdrapać się po murze.

Ten pomysł podobał mu się coraz bardziej.

Rozejrzał się szybko po okolicy i ocenił swoje szanse, które wydawały się duże. Noc była ciemna, tylko gdzieniegdzie tlił się skąpy płomyk lamp gazowych. W lecie wszystkie domy i hotele były z pewnością skąpane w świetle.

Zdjąwszy płaszcz, aby nie krępował mu ruchów, rzucił go w ramiona Teobalda.

- Proszę tu na mnie poczekać, ale tak, żeby nikt pana nie widział. Proszę też uważać, jak będzie obchód, ale jeśli nie wrócę za godzinę, niech pan powiadomi policję.

Wierny lokaj przytaknął, nie komentując poleceń Morosiniego. Był zbyt przyzwyczajony do ekstrawagancji swego pana, by dziwić się poleceniom.

Tym bardziej, że podobnie jak Romuald, jego brat bliźniak lubił odrobinę niebezpieczny styl życia. Mruknął tylko:

- Książę nie chce, bym mu towarzyszył?

- Nie, dziękuję. W tego typu sprawach osoba stojąca na czatach to bardzo cenna pomoc. Proszę tylko życzyć mi szczęścia.

- Książę pan nie powinien w to wątpić!

Aldo zaczął wspinać się po olbrzymich, narożnych kamieniach, nad którymi znajdował się gzyms, tym bardziej interesujący, że Morosiniemu się wydało, iż dostrzegł na tym poziomie lekko uchylone okno. Po raz pierwszy w życiu miał wejść do kogoś przez okno, ale nie odczuwał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Raczej radosne podniecenie, które przywołało na myśl Adalberta. Nagle zrozumiał trochę perwersyjną radość, jaką odczuwał jego przyjaciel, kiedy odkładając na bok swe oficjalne zajęcia archeologa, wykonywał dla najwyższego dobra Francji zadania balansujące na granicy prawa. Aldo robił to teraz dla dobra drogiej jego sercu kobiety. Było to przecież prawie to samo...

Skoczywszy bezszelestnie przez uchylone okno, znalazł się w ciemnościach, wplątany w fałdy jedwabnych zasłon, które starannie za sobą zasunął, kiedy tylko udało mu się z nich wymotać. Na małą chwilę zapalił kieszonkową latarkę, by zobaczyć, gdzie się znajduje. Stwierdził, że jest to pokój zamieszkany z pewnością przez kobietę, dość zagracony, w którym nie było nikogo. Na toaletce znajdowało się mnóstwo przedmiotów, wszędzie leżały porozrzucane elementy garderoby, a zapach perfum mieszał się z zapachem cygar. Pokój należał zapewne do małżeństwa, a ponieważ nie położyło się ono jeszcze spać mimo tak późnej pory, zapewne przebywało gdzieś w pobliżu. Może w sąsiednim pomieszczeniu, w którym świeciła się lampa.

Aldo zbliżył się do drzwi obok, ostrożnie, lecz stanowczo chwycił za klamkę i uchylił je nieco. Tylko na tyle, by dostrzec męskie stopy spoczywające na pufie z brązowego aksamitu. Chciał właśnie rozewrzeć drzwi nieco szerzej, gdy nagle, coś wzmogło jego czujność, drugie wejście otworzyło się gwałtownie i prawie natychmiast dał się słyszeć męski głos:

- Nie ma pan zamiaru iść spać? Jest odpływ, tej nocy nic z tego nie będzie.

- Jestem ciekaw, czy w ogóle kiedyś to nastąpi. Czekam już kilka tygodni! - mruknął inny męski głos, z wyraźnym akcentem środkowoeuropejskim. - Najwyższy czas, żeby się pospieszyć. Dzisiejsza wieczorna wizyta bardzo mnie zaniepokoiła.

- Masz rację. Muszę jutro rano pojechać do Londynu i zbadać, jak się sprawy mają... Mieliśmy pecha, że teraz wydarzyła się ta historia z handlem opium i to zabójstwo jubilera, którym Pałac Buckingham bardzo się interesuje. Cała policja została postawiona na nogi, więc moment nie jest najlepszy na handel bronią.

- Możliwe, ale nie chcę już się tutaj ukrywać. Szuka mnie ten Włoch i jeśli znalazł Dąbrowskiego, to może również trafić do mnie.

- Dąbrowski wie, co robi, i jest pewien, że nie był śledzony.

Ukryty w ciemnym kącie Aldo pogratulował w myślach Teobaldowi, który tak dobrze się spisał.

- Jednak - kontynuował głos po angielsku - trzeba podjąć środki ostrożności. Porozmawiam z panem Simpsonem, aby znalazł nową kryjówkę do czasu pańskiego wyjazdu. Nie wiem, czy będzie równie pewna jak ta tutaj, ale zrobimy, co w naszej mocy. A teraz niech pan kładzie się spać. Ja też idę się położyć.

Po wyjściu rozmówcy człowiek, co do którego Morosini miał prawie całkowitą pewność, że jest Władysławem, westchnął głęboko, wstał, zgasił lampę i ruszył w kierunku Aida, który cofnął się w stronę okna, ale nie miał czasu, by schować się za zasłonę. Pokój zalało światło. Szybkim ruchem Aldo wyciągnął rewolwer i wycelował go w stronę zbliżającej się postaci, którą rzeczywiście okazał się Władysław.

- Dobry wieczór - powiedział tak spokojnie, jakby spotkał znajomego na rogu ulicy.

Młody człowiek drgnął, spoglądając z zaskoczeniem na wysoką postać nieznajomego, którego jasnoniebieskie oczy zdawały się przygważdżać go na miejscu.

- Kim pan jest?

- Włochem, o którym panu przed chwilą wspomniano. Ten pański zakrystianin był jednak śledzony, chociaż się tego nie domyślił.

Mówiąc to wszystko, Aldo myślał jednocześnie, że student anarchista nie zmienił się tak bardzo od czasu, gdy widział go w parku w Wilanowie: nadal był śniady, miał marzycielski wyraz twarzy, nieco zwichrzone włosy i ślad kilkudniowego zarostu. Nie było w nim niczego takiego, co mogłoby wytłumaczyć miłość, która skłoniła tę uroczą dziewczynę do popełnienia morderstwa.

- Czego pan chce? - zapytał Władysław.

- Chyba się pan domyśla. Żeby wyciągnął pan Anielkę z tej sytuacji, w której znalazła się z pana powodu. Jestem gotów ofiarować za to pieniądze i pomóc wrócić panu do Polski.

- Na niczym nie zależy mi bardziej, jak na wyjeździe. Ale kto twierdzi, że to z mojego powodu Anielka jest w tej trudnej sytuacji? Sama się w to wpakowała!

- Czyżby? To co pan robił u niej w domu? O ile wiem, to nie ona sprowadziła pana z Polski!

- To prawda. Prosiłem ją tylko, by pomogła mi w pewnych sprawach... Ale, czy nie mógłby pan opuścić pistoletu? Chyba nie chce mnie pan zabić?

- Chwilowo tego nie planuję, bo jest pan więcej wart żywy niż martwy. Niech więc zostanie tak, jak jest. Proszę mi opowiedzieć o tych pewnych sprawach, w których zgodziła się panu pomóc, gdyż pan ją podobno szantażował, czyż nie?

- Trochę... Cel uświęca środki, a my potrzebujemy pieniędzy i broni. Okazja była wprost wymarzona: moja piękna przyjaciółka wychodząca za mąż za najpotężniejszego w Europie handlarza bronią.

- Po co, u diabła, tak bardzo potrzebujecie tej broni? O ile wiem, Polska to wolny kraj!

- Tak pan uważa? Od razu widać, że nie zna pan sławnego marszałka Piłsudskiego, naszego bohatera narodowego. Zastanawiam się, co Włoch może wiedzieć o polskich sprawach.

- Wystarczająco, aby wiedzieć, że wspomniany przez pana Piłsudski nie jest już u władzy...