- Będzie miała solidną pomoc. Poradziłem jej, aby skontaktowała się z Desmondem Saint Albansem.

- Mam nadzieję, że pana posłucha. Ale nie jestem tego do końca pewien, jeśli słyszała wcześniej o sir Desmondzie. Nie ukryłaby przed nim prawdy, bo Saint Albans dlatego tak dobrze radzi sobie ze świadkami, że najpierw przesiewa klienta przez sito pełne zasadzek. Czy jej się to będzie podobało, czy też nie, musi wyznać mu całą prawdę! - dodał Warren w chwili, kiedy taksówka podjeżdżała pod budynek Scotland Yardu. - Dziękuję, że zechciał mi pan przekazać te cenne informacje. Czy zamierza pan zostać w Londynie jeszcze przez jakiś czas? Czekanie na proces oznacza, że pana sprawy na tym ucierpią.

- W tej chwili jedyny problem, jaki mam, to zniknięcie Róży Yorku. Jak pan widzi, będę musiał pozostać tutaj jeszcze jakiś czas. Z nadzieją - dodał, uśmiechając się szyderczo - że będę obecny przy pana triumfie, kiedy odnajdzie pan kamień. A co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości.

- Ja też nie! - odpowiedział komisarz. - Będziemy więc mieli okazję znowu się spotkać.

Grymas, który towarzyszył temu życzeniu, mógł w ostateczności zostać odebrany jako uśmiech. Jednak Aldo nie był co do tego przekonany.

W hotelu oczekiwał na niego liścik lub raczej bilecik, biorąc pod uwagę jego lakoniczność. Treść natychmiast wywołała w jego umyśle ciąg pytań.

Lady B. została przewieziona przed piętnastu dniami do sanatorium. Bardzo dyskretnie, gdyż rodzina nie życzyła sobie, aby ktokolwiek dowiedział się o jej pożałowania godnym stanie umysłowym. S.A.

W takim razie kim była leciwa dama, z którą ten nieszczęśnik Harrisem zgodził się spotkać? Kto miał obejrzeć rodzinny klejnot?...

Rozdział piąty

Goście księżnej

Kiedy, zaanonsowani przez lokaja, Aldo i Adalbert weszli do salonu, w którym księżna Danvers podejmowała przed kolacją gości, pierwszy z nich odczuł straszliwą ochotę odwrócenia się na pięcie i czmychnięcia, gdzie pieprz rośnie. Już samo przyjście tutaj nie sprawiało mu żadnej przyjemności: perspektywa spotkania z bardzo bogatą i nieznaną Amerykanką wcale mu się nie uśmiechało, ale kiedy dostrzegł od progu kobietę rozmawiającą z panią domu oraz lady Winfield, ogarnęła go panika. Vidal-Pellicorne zaniepokoił się, dostrzegając jego reakcję.

- Czy coś jest nie tak? Co się z tobą dzieje? - wyszeptał.

- Nie powinienem był tu przychodzić. Jest wysoce prawdopodobne, że będzie to jeden z najgorszych wieczorów w moim życiu.

- Przykro mi, ale już chyba nie uda się uciec. Rzeczywiście. Lokaj zaanonsował głośno ich przybycie, a stara księżna posłała im przez całą szerokość sali radosny uśmiech. Musieli więc do niej podejść. Po chwili, która Morosiniemu wydała się o wiele za krótka, pochylił się nad dłonią gospodyni, a ta oznajmiła radośnie:

- Oto ten, którego wizytę pani obiecałam, moja droga Avo! Lady Ribblesdale już mi powiedziała, że spotkaliście się przed wojną w Ameryce.

- Lady Ribblesdale? - zdziwił się Aldo, kłaniając się kobiecie. - Wydawało mi się, że nosiła pani inne nazwisko. Równie niezapomniane, co pani!

W istocie, jakieś dziesięć lat wcześniej, w trakcie letniego pobytu w Newport, miejscowości kąpieliskowej dla bogaczy z Nowego Yorku, Morosini został przedstawiony kobiecie, którą natychmiast uznał za najcudowniejszą przedstawicielkę płci pięknej w Stanach Zjednoczonych, choć przekroczyła już czterdziestkę. Była to Ava Lowle Wiłling, która choć dwa łata wcześniej rozwiodła się z Johnem Astorem IV nadal przedstawiała się jako pani Astor. Były mąż po rozwodzie natychmiast ożenił się ponownie. Wracając z podróży poślubnej po Europie, wpadł na nieszczęsny pomysł popłynięcia „Titanikiem", na którym znalazł śmierć godną wielkiego pana, nakłoniwszy uprzednio młodą żonę, aby zajęła miejsce w szalupie ratunkowej. Ava, matka dwójki jego dzieci, nie wiedziała o istnieniu młodej wdowy i kazała się nazywać jak dawniej: panią Astor. Choć czarująca i uwodzicielska, miała serce z lodu i nigdy nie kochała ani męża, ani dzieci, ani nawet swoich kochanków. Interesowała się tylko własną osobą. Poza tym i pomimo przynależności do jednej z najlepszych i najzamożniejszych rodzin z Filadelfii - Lowle Willingów utrzymywała, że jej rodzina wywodzi się od królów angielskich i suwerena francuskiego. Była też strasznie rozkapryszona i niestety, nic się w tej materii przez lata nie zmieniło. Wbiła sobie do głowy, że Aldo całymi godzinami pływa gondolą, grając na gitarze i śpiewając O sole miol Ciągle to powtarzała jako wspaniały żart, co niezwykle go irytowało. Jeśli Morosini przypuszczał, że ta kobieta przez dziesięć lat zmieniła się choć na jotę, to bardzo się mylił.

- Ależ to przecież mój mały książę gondolier! - zakrzyknęła na jego widok. - Mój drogi, tak się cieszę z naszego spotkania!

- Ja również, lady... Ribblesdale? Tak się chyba pani teraz nazywa? - odpowiedział, gdyż postanowił odpłacić jej pięknym za nadobne, mimo że jego reputacja człowieka wielce uprzejmego mogła na tym ucierpieć.

- Oczywiście! - potwierdziła z promiennym uśmiechem. - Mój mąż jest bardzo wytworny i bardzo bogaty. Żałuję, że nie będę miała tego szczęścia, by go panu przedstawić. Przed ślubem był najweselszym towarzyszem, organizował cudowne zabawy, a teraz nie mogę go wyrwać z tego jego ohydnego dworku Tudorów w Sussex, gdzie zamiast organizować bale, proponuje mi czytanie na głos klasyków. To dla mnie druzgoczące! Więc od czasu do czasu przyjeżdżam rozerwać się w Londynie. Rzadziej, niż bym sobie tego życzyła, ale on nie może się beze mnie obejść...

- Dobrze go rozumiem. Nie powinien pozwolić, aby opuściła go pani chociażby na chwilę! Czy mogę przedstawić mojego przyjaciela Adalberta Vidal-Pellicorne'a, bardzo znanego egiptologa rodem z Francji?

- Witam pana, witam! Egiptolog? To musi być coś zabawnego, nieprawdaż? Anglicy mają na tym polu większe osiągnięcia niż Francuzi.

- Powiedzmy, lady Ribblesdale, że mają większe środki do dyspozycji - odparł Adalbert. - Ale co do reszty, to o ile sobie przypominam, Champollion, który odczytał hieroglify, był Francuzem.

- No tak, ale to było tak dawno... Zresztą ten jego kamień z Rosetty jest tutaj, w British Museum... Skoro to pana zawód, co pan robi w tym salonie? Moja córka Alicja jest obecnie w Egipcie z naszym drogim przyjacielem, lordem Carnavonem, i ogląda wykopaliska w Dolinie Królów.

- Pani córka jest archeologiem?

- O Boże, nie! To dopiero byłoby nieszczęście! Czy może pan ją sobie wyobrazić grzebiącą w piasku? Oria darzy ten kraj wielkim zainteresowaniem, gdyż wierzy, że w którymś poprzednim życiu, jako córka arcykapłana Amona, była wyznawczynią kultu solarnego. Czasami nawet o tym śni, a sny te są niekiedy bardzo zabawne.

Potok słów płynąłby z pewnością jeszcze bardzo długo, gdyby księżna nie interweniowała ze stanowczą łagodnością, podnosząc się i wyrażając wolę przedstawienia nowo przybyłych innym gościom.

- Usadowiłam was przy stole obok siebie - powiedziała na pocieszenie. - Będziecie mieli wiele czasu, by porozmawiać.

Wzięła Aida pod ramię i zrobiła z nim rundkę wokół salonu. Przywitał w ten sposób, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, około dziesięciu osób, a świadomość powróciła do niego, kiedy spostrzegł, że ściska dłoń Moritza Kledermanna...

- Cieszę się, że pana spotykam - rzeki bankier bez odrobiny serdeczności w głosie. - To miła niespodzianka. Podobno mamy wspólnych znajomych.

- Rzeczywiście - odpowiedział Morosini, przypominając sobie, że na ślubie Anielki i Eryka Ferralsa księżna Danvers i Dianora Kledermann zajmowały uprzywilejowane miejsca. - Przypuszczam, że podobnie jak ja, ubolewa pan nad tragicznym losem Eryka Ferralsa... i jego młodej żony?

W spojrzeniu bankiera z Zurychu zapaliła się iskierka zainteresowania zabarwiona zaskoczeniem.

- Sądzi pan, że jest niewinna?

- Jestem o tym przekonany - odpowiedział Aldo stanowczo. - Nie ma nawet dwudziestu lat i w całej tej sprawie uważam ją za ofiarę.

Uśmiech nieco rozjaśnił groźną twarz bankiera.

- Moja żona nie zgodziłaby się z panem. Nie przestaje wysyłać żony naszego starego przyjaciela na szubienicę... O ile się nie mylę, zna pan moją małżonkę?

- Tak, mam zaszczyt i przyjemność znać panią Dianorę. Czy mogę spytać, co u niej słychać, bo chyba nie towarzyszy dzisiaj panu? - zapytał Aldo uprzejmie.

- Wszystko u niej w porządku, przynajmniej tak sądzę. Chciała ze mną przyjechać, ale gdy chodzi o poważne interesy, wolę podróżować sam. Jak widzę, miałem rację. Nie miałaby nic do roboty w tym klimacie ohydnej zbrodni, która dotknęła biednego Harrisona.

- Czy to diament Burgundczyka sprowadził pana tutaj?

- Oczywiście. Podobnie jak innych... no i pana, jak sądzę. Mam ochotę przedłużyć trochę pobyt z nadzieją, że klejnot szybko się odnajdzie.

- Ja też mam taki zamiar. Wierzę w siłę Scotland Yardu.

Zapowiedź kolacji zakończyła rozmowę. Zrezygnowany Morosini podał ramię strasznej lady Ribblesdale i zaprowadził ją do stołu.

Było jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażał. Zaledwie usiedli naprzeciw archipelagu wykwintnej, angielskiej porcelany i połyskujących kryształów, jego towarzyszka bez cienia zażenowania zarzuciła go tysiącem pytań dotyczących pracy i życia prywatnego. Jakby tego było mało, wciśnięty między nią i panią domu musiał skosztować wszystkiego, co serwowano: cienkiej zupy, w której pływały jakieś bliżej nieokreślone warzywa, pieczeni baraniej zbyt spieczonej, z niewielką ilością ziemniaków, podanej w okropnym, miętowym sosie, którego nie cierpiał, pysznego, ale zbyt małego kawałka sera Stilton, którego chętnie zjadłby cały talerz, a następnie wyboru drgających galaretek ozdobionych kwiatkami z lukru, aż w końcu czegoś, co miało usunąć z ust smak słodyczy po deserach. Tego wieczoru były to tosty ze szpikiem tak ostro przyprawione, że powodowały łzawienie. Ale zanim to nastąpiło, pani Astor wytłumaczyła Morosiniemu przyczyny, dla których jej obecność była w Londynie konieczna i że ma to związek z Różą Yorku. Lady Ribblesdale chciała ją bowiem kupić i uznała za osobistą zniewagę brak szacunku, którego dowód dał biedny Harrison, pozwalając się zamordować i okraść.