– Może chciała sobie poszukać jakiegoś spokojnego miejsca w ogrodzie – zasugerowała Kim.

Lizzie pokręciła głową.

– I co, zabrała ze sobą legowisko? Nie sądzę. Usłyszały stukot kuli Harry’ego.

– Gdzie ona jest, u licha?

– Co zrobiłeś z Edwardem i Emily?

– Znaleźli wspólny temat. Dyskutują o wszelkich możliwych typach uroczystości ślubnych. Gdzie się podziała Phoebe?

– Nie wiem. Wyparowała. – Lizzie rozłożyła ręce. Harry pokuśtykał w kąt kuchni i uważnie przyjrzał się śladom na podłodze.

– Ktoś wywlekł legowisko na dwór. Spójrz na tę smugę.

Nie zamiatana od dwóch dni drewniana lakierowana podłoga była pokryta kurzem, w którym rysował się wyraźnie przetarty szlak, ciągnący się z kąta aż do drzwi na dwór.

– Chyba nie podejrzewasz, że to sprawka Phoebe?

– Rzeczywiście trudno ją o to podejrzewać – zgodziła się Kim. – Mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli powiem, że chyba nie ma dość na rozumu na to, żeby wynieść się z domu razem ze swoim legowiskiem.

– Raczej nie – zawtórował jej Harry.

– Czyli wychodzi na to, że ktoś ją wywlókł – skonstatowała Lizzie. – Tylko po co? Kto by kradł starego grubego basseta, w dodatku w jej stanie. Nie jest nawet czystej rasy. Babcia znalazła ją porzuconą przy drodze.

– Ktoś się w niej zakochał. Miłość, jak wiadomo, jest ślepa – zażartował Harry. – Ale mówiąc poważnie, kradzież wydaje się mało prawdopodobna. A może ktoś zajrzał do kuchni, chociażby Jim, i zabrał ją do siebie?

– Tylko po co wlókłby ją po podłodze razem z legowiskiem? – zauważyła Lizzie.

– Jeśli nie chciała się ruszyć, byłoby to o wiele prostsze niż brać takiego grubasa na ręce.

– Harry może mieć rację – zgodziła się Kim. – Przepraszam was, moi drodzy, ale muszę zajrzeć na chwilę do mojej krowy. Wprawdzie już się ocieliła, ale chciałabym sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wrócę za pół godziny. W razie czego dzwońcie do mnie na komórkę.

– A ja zadzwonię do Jima – powiedział Harry. Kim znikła za drzwiami, ale Lizzie nadal wpatrywała się w miejsce, gdzie ostatni raz widziała Phoebe. Nie powinnam była zostawiać jej bez opieki, myślała. Nawet na pół godziny.

Lizzie czuła się za Phoebe odpowiedzialna wobec zmarłej babki. Ale nie tylko. To coś więcej niż poczucie odpowiedzialności. Chodziło o samą Phoebe. Po prostu przywiązała się do tego wielkiego, niezdarnego i niezbyt mądrego psa. Ona, która jak ognia unikała wszelkich więzi. Przywiązała się tak, że nie umiałaby bez niej żyć. A co gorsza, przywiązała się do całego miasteczka, do jego mieszkańców. Zwłaszcza do jednego z nich.

Jak ma żyć bez niego?

Głupoty chodzą ci po głowie, skarciła się w duchu. Pomyśl lepiej o Phoebe.

– Pójdę poszukać Jima – powiedziała. – I rozejrzę się po ogrodzie.

– Na wypadek, gdyby Phoebe zachciało się opalać? – zakpił Harry.

– Na przykład – burknęła Lizzie ze złością. – Daj mi spokój. – Wyszła na dwór, trzaskając drzwiami.

Idąc prowadzącą w głąb ogrodu alejką, zobaczyła biegnącą ku niej z naprzeciwka Amy. Dziewczynka płakała i wyglądała na przerażoną.

– Amy, co się stało?

Mała w pierwszej chwili nie była w stanie wymówić słowa. Rzuciła się Lizzie w ramiona.

– No już dobrze, kochanie, uspokój się – czułym głosem przemawiała do niej Lizzie. Zdjęła Amy okulary, wytarła je do sucha, i włożyła z powrotem. – A teraz przestań płakać i powiedz, co się stało.

– One są podłe! Mogły ją zabić… Stoczyła się na dół… Phoebe.

Lizzie zamarło serce, zdołała się jednak opanować.

– Kto mógł zabić i kogo?

– One zabrały Phoebe. To znaczy Kylie i Rosę.

Uważały, że zrobią wszystkim kawał. Wsadziły ją na taczkę i powiozły na skały. Chciały schować Phoebe do groty. Teraz, kiedy ma szczeniaki!

– One ci tak powiedziały?

– Nie, wiem od Billa, brata Kylie, chodzi ze mną do jednej klasy. Czułam, że coś knują, bo od wczoraj nic tylko coś sobie szeptały i chichotały. Billy jest miły, nie taki jak one. Więc go zapytałam i wszystko mi powiedział. Dlatego poszłam za nimi, żeby zobaczyć, dokąd ją wiozą. Taczka była bardzo ciężka, ledwo ją pchały po kamieniach, no i przechyliła się na zakręcie… i zaczęła zjeżdżać w dół… Rosie nie utrzymała jej, puściła i…

– I co? – Lizzie poczuła się słabo.

– Taczka stoczyła się z urwiska, spadła na dół i rozbiła się o skały. Kylie i Rosę uciekły. Chciałam do niej zejść, ale nie dałam rady. Ona tam leży. Nie rusza się. Chyba się zabiła. – Amy znowu zaniosła się płaczem.

Lizzie wzięła głęboki oddech. Musisz myśleć spokojnie, powiedziała sobie.

– Gdzie to się stało? – spytała.

– Na końcu tej drogi. Zaraz za zakrętem.

– Dobrze się spisałaś, Amy. Teraz kolej na mnie. A ty biegnij do szpitala i powiedz o wszystkim pierwszej napotkanej pielęgniarce albo najlepiej doktorowi McKayowi. Niech natychmiast dzwonią po weterynarza.

Lizzie wpatrywała się w opadający w dół skalny uskok. Na samym dole rozciągała się kamienista plaża, dostępna tylko od strony morza. Phoebe leżała jednak nie na plaży, ale na skalnej półce, jakieś pięć metrów poniżej krawędzi urwiska.

Stok był kamienisty i niesłychanie stromy. Lizzie bez trudu wyobraziła sobie przebieg wypadku. Na stoku widniały ślady osuwającej się w dół obciążonej taczki, która uderzając o skalną półkę, rozleciała się na kawałki. Zostało tylko koło. Reszta najwidoczniej spadła do morza.

A obok koła leżała Phoebe. Nie poruszała się.

– Phoebe! – zawołała Lizzie, ale pies ani drgnął.

Nie, to niemożliwe. Babciu! Harry!

Te trzy istoty stopiły się w jej świadomości w jedno. Jeszcze miesiąc temu była niezależną panią doktor. A dziś? Śmierć babci skruszyła pierwszy ochronny pancerz. Uczyniła ją podatną na emocje. Emocje tak silne, że stojąc nad groźnym urwiskiem, nie wahała się ani chwili.

Może to wariactwo, ale rozsądek przestał się dla niej liczyć. Usiadła na krawędzi, opuściła wyprostowane nogi i zaczęła się zsuwać po kamienistym stoku. Grube dżinsy stanowiły pewną ochronę, ale zjeżdżała zbyt szybko, by panować nad wydarzeniami. Co będzie, jeżeli nie zatrzyma się na skalnej półce i wpadnie do morza, albo spadnie na nieszczęsną Phoebe? W ostatniej chwili zdołała skręcić lekko w bok i zaprzeć się nogami o wystający kamień.

Z głośnym okrzykiem wylądowała na plecach. Leżała przez chwilę bez ruchu i ciężko oddychała.

Żyję. Poruszyła rękami i nogami, sprawdzając, czy czegoś sobie nie złamała. Jest o dziwo cała i zdrowa, oczywiście nie licząc pokancerowanego mimo dżinsów siedzenia.

Phoebe. Zajmij się Phoebe.

Przewróciła się na bok, by się przyjrzeć suce. Phoebe nie ruszała się, ale jej boki miarowo podnosiły się i opadały. Oddycha. Żyje.

W Lizzie wstąpiła nadzieja. Poderwała się i obmacała dokładnie bezwolne ciało. Nie stwierdziła żadnego złamania ani zewnętrznego uszkodzenia. No tak, zjeżdżała ze zbocza, leżąc na taczce, i wypadła z niej, dopiero gdy ta się rozbiła. Dlatego niczego sobie nie złamała. Ale co ze szczeniakami?

Phoebe otworzyła oczy i zaskomlała.

– Co ci jest, staruszko? Czy coś cię boli?

Ciało Phoebe naprężyło się nagle i wstrząsnął nim dreszcz. Zaskomlała głośniej.

Ona rodzi. Od jak dawna trwają skurcze? Z tego, co ostatnio czytała, wtórne skurcze porodowe u psów mogą trwać najwyżej pół godziny. Jeśli coś pójdzie nie tak…

– Lizzie?

Podniosła głowę. Na skraju urwiska stał Harry.

– Jestem tutaj! – odkrzyknęła.

– Widzę, gdzie jesteś. – W jego głosie dosłyszała napięcie. – Bardzo ciekawa informacja. Możesz powiedzieć, jak się tam dostałaś?

– Zjechałam.

– No proszę, zjechałaś.

– Tak. Na pupie. – To powiedziawszy, przykucnęła nad skomlącą, ciężko oddychającą suką. – Boję się o Phoebe! – zawołała. – Zaczęła rodzić.

– Lizzie?

– Tak? – Tym razem nawet nie podniosła głowy. Harry milczał, jakby coś w sobie przetrawiał. W końcu zapytał:

– Czy poza tym, że rodzi, coś sobie zrobiła?

– Nie. Chyba nie.

– Nic dziwnego. Ochroniły ją pokłady tłuszczu.

– Nie masz nic lepszego do roboty, jak obrażać mojego chorego psa? – oburzyła się.

– Zdajesz sobie sprawę, co mogło grozić tobie?

– Sprowadź Kim.

– Nie ruszaj się, dopóki nie wrócę!

– A gdzie, twoim zdaniem, miałabym pójść? Ale jego już nie było.


Lizzie zastanawiała się, z jakim etapem porodu ma do czynienia. Czy nastąpiło rozwarcie szyjki? W jakim stanie są szczeniaki? Phoebe coraz bardziej się napina. Dlaczego nic się nie dzieje? Może doznała obrażeń wewnętrznych?

– Odsuń się.

Podniosła oczy. Harry stał znowu na skraju urwiska. Na ramionach miał plecak, a w rękach trzymał linę.

– Czyś ty zwariował? – krzyknęła. – Masz nogę w gipsie!

– A ty mogłaś skręcić kark. Mam linę, przywiązaną do drzewa. Wspinałem się kiedyś. Z nas dwojga to ty masz źle w głowie.

– Nie rób tego, Harry. Twoja noga…

– Odsuń się – powtórzył.

Zsunął się z urwiska i zaczął zjeżdżać. Robił to niewątpliwie bardzo umiejętnie, ani na chwilę nie tracąc panowania nad zjazdem. Trzymając asekurującą go linę, schodził krótkimi susami, odbijając się raz po raz od zbocza zdrową nogą. Lizzie obserwowała go ze strachem, ale i z podziwem. Kiedy wreszcie wylądował obok niej, niewiele myśląc, rzuciła mu się w objęcia i…

Harry objął ją, przyciągnął do siebie i wtuliwszy twarz w jej włosy, sypnął serią przekleństw. Nic sobie z tego nie robiła. Czuła mocne bicie jego serca. Warto było najeść się strachu. Phoebe.

– Słuchaj… – szepnęła, ale on tylko mocniej ją przytulił.

– Wiesz, co przeżyłem, kiedy usłyszałem twój krzyk?

– Kocham cię – powiedziała bez związku.

– Myślałem, że już po tobie.

– Okropnie cię kocham.

– Skręcę ci kark, jeżeli jeszcze raz zrobisz coś podobnego.

On mnie kocha. Czuję to. Gdyby przestał się złościć, musiałby przyznać, że mnie kocha.