Jak zrobią remont, wszystko będzie inaczej niż dotąd, a Basia nawet nie wie, że w tym miesiącu CHOMĄTO zapłaci mu całkiem niezłe pieniądze.

A poza tym może zamiast zastanawiać się nad przyszłością, należy w końcu wziąć się za obróbkę zdjęć, ma jeszcze godzinę do wyjścia. Na dokładkę prośba Jędrzeja ciąży mu i czuje niewygodny ucisk, taki jakby miał za ciasne spodnie. Naprawdę, świat jest pełen potrzebujących, ale czy to jego wina? Wszystkich się nie zbawi. Nikogo się nie zbawi. Remont jest nieodzowny, wyczekany i słusznie im się należy. A za ciasne gacie są przyczyną spadku liczby plemników o jakieś 10-20 milionów w centymetrze sześciennym. Podobno najwięcej żywotnych plemników mają Finowie. Nie wiadomo, dlaczego tak jest. Ci kochankowie z południa to wymysł południowców. A naukowcy już się przygotowują do środka antykoncepcyjnego, który polegałby na podgrzewaniu jąder. Ciekawe, jak to zrobią?

Piotr zdecydowanie wolał myśleć o plemnikach, niż o czymkolwiek niewygodnym.

Byleby do jutra.

Jutro, jak zawsze, w co drugi piątek, wszyscy spotkają się u Róży.

Jedyne, co im zostało z młodości, to te spotkania.

Dziesięć lat temu, w co drugi piątek jeździli razem z Jędrzejem na biwaki. Potem uczyli się do matury, w każdy piątek u kogo innego. Całe noce śmiechu i zabawy, ukradkowego picia piwa pod okiem nic niepodejrzewających rodziców. Potem studia, co prawda Basia nie skończyła, no i Krzysiek odpadł, wyjechał do Niemiec. Wrócił po czterech latach, zmieniony, ale cóż, każdy dorośleje. Oprócz Buby, rzecz jasna. Wszyscy się zmieniają.

Coś jednak ocalili z tamtych czasów. Te piątki, bez względu na wszystko.


*

Czarny kot siedział przy drzwiach wyjściowych, jak zwykle, kiedy Buba szykowała się do wyjścia. Miał nadzieję śmignąć jej między nogami i wybrać się w daleką podróż schodami w górę lub w dół. Dół był mniej pociągający, ponieważ kończył się oszklonymi drzwiami i strasznym hałasem zza szkła. To mocno niepokoiło uszy, aż musiał je kłaść po sobie i był wtedy podobny do skradającego się rysia, tylko oczywiście dużo mniejszy.

Góra była bardziej nęcąca, raz udało mu się wymknąć na strych, tam ładnie pachniało, jakimiś potencjalnymi przyjaciółmi, a nawet przyjaciółką, był pewien. Niestety, Buba miała o tym inne zdanie, bo po pierwsze, nieraz słyszał, jak mówiła, że na strychu śmierdzi, a po drugie, nie była zadowolona, że się zgubił.

Zgubił! Też mi coś! Jak można się zgubić w tej kamienicy? Po prostu wyszedł na trochę i byłby przyszedł sam, załatwiwszy swoje sprawy. Co to, węchu nie ma, czy co? Ale Buba miała czerwone oczy już po dwóch godzinach. Kobiety są bardzo niekonsekwentne, sama wychodzi na całe dnie, on musi być sam, i wtedy Buba nie płacze z żalu nad nim. Ale wystarczyły dwie małe godzinki na strychu, żeby się stęskniła. Nigdy nie zrozumie kobiet. Nigdy nie zrozumie ludzi. Poza tym nie widzi nic złego w małej przechadzce, mogłaby sama wleźć z nim na ten strych. Bardzo proszę, nie ma nic przeciwko temu. Ale od czasu zwiedzania strychu Buba zrobiła się ostrożna i nie bardzo jest jak wyjść. Czy to nie świństwo, że ludzie nie liczą się z potrzebami zwierząt?

Buba wkładała sznurowane do kolan martensy koloru zniszczonej blachy. Kupiła je parę lat temu na wyprzedaży i pokochała miłością pierwszą. Nosiła je od wczesnej wiosny do pierwszych mrozów, a bywało, że dopóki gruba skarpeta wchodziła w but bez szwanku, to i w czasie pierwszych śniegów. Dopiero kiedy dotkliwe zimno przepełzało przez skórę, odkładała je na samo dno szafy, wyczekując wiosny. Wiosna mniej kojarzyła się Bubie z kwiatkami, pąkami bzów i wszelkimi duperelami, którymi zachwycała się Basia, a bardziej z możliwością włożenia – nareszcie! – ukochanych martensów.

Dla Buby święte piątki świętej piątki były niezwykle ważne.

Bo najpierw było ich pięcioro: Basia, Julka, Róża, Krzysiek i Piotr.

Zawsze mogli na siebie liczyć. Umówili się przed laty, że bez względu na to, jak potoczą się ich losy, będą się spotykać, przynajmniej raz na dwa tygodnie. Żeby nie zapomnieć, co jest ważne, że ważna jest przyjaźń, niezależnie od tego, co będą robić, jak i z kim będą żyć i ile będą zarabiać. Takie ble, ble, ble. Julka kiedyś powiedziała:

– Teraz trzymamy się razem, ale zobaczycie, jak znam życie, pojawią się faceci, praca, wyścig szczurów, i to będzie koniec. Będziemy się spotykać z ludźmi, którzy coś mogą załatwić, i zapomnimy szybko o głupich obietnicach.

Ach, jak się wszyscy oburzyli! No i co? Krzysiek wrócił po latach już jako ważna persona, Julia niedawno poznała Davida i wyjechała, dokooptowali ją – Bubę, i Romka.

Fajnie, że ją przyjęli. Miała drugą rodzinę. Choć nie miała pierwszej. No i jeszcze później Róża z rumieńcami na policzkach przedstawiła Sebastiana.

Romana to ona, Buba, przyprowadziła na święty piątek, który zresztą tego dnia był obchodzony w sobotę, właściwie przypadkiem. Była na jego wernisażu, na którym wszyscy zachwycali się obrazami i nikt nie zamówił ani jednego. Głupi, myśleli, że to jej facet.

Kiedy stanęła w drzwiach z Romanem, wszystkich zatkało. Buba nie lubiła mężczyzn, czemu dawała wyraz bardzo otwarcie – a potem zatkało Bubę, kiedy sztywny Krzysztof rzucił się na Romana i objął go serdecznie. I Roman rozpromienił się jak dziecko i długo klepał Krzyśka po plecach.

– Buba, kochana – wyrwało się Krzyśkowi – skąd ty wytrzasnęłaś Romka? Tyle lat! Romek, to chyba palec boży!

– Pedały, cholera – powiedziała wtedy Buba i znowu jej to uszło na sucho.

Święty piątek po raz pierwszy wtedy był suto oblany.

Krzysztof po pierwszej półlitrówce z błyszczącymi oczami opowiadał o ich, jak się okazało, przyjaźni, jeszcze z czasów studiów. Ale dlaczego studiów, skoro Krzysiek studiował zarządzanie i marketing, a Roman psychologię? I jeden w Niemczech, a drugi w Warszawie?

Krzysztof nigdy nikomu słowem nie wspomniał o Romanie. Ale trzeba uczciwie przyznać, że w ogóle niewiele o sobie mówił. Taki typ. A kiedy i Róża, i Basia chciały dowiedzieć się czegoś więcej, obaj zamilkli, wzięli następną butelczynę i zamknęli się w kuchni.

Buba kochała ich wszystkich na swój sposób. Sposobem Buby na miłość było wyrażanie swojego zdania w sposób autorytatywny i bezwzględny. Nigdy nie kłamała, nigdy nie próbowała się przypodobać, ale to jej Basia zaufała, kiedy Buba, trzy lata temu, na widok jej wypożyczonej ślubnej sukni jęknęła rozdzierająco:

– Całkowite bezguście, pomieszanie „Jeziora łabędziego” z ”Pajacami”!

Choć w pierwszej chwili Basi łzy zakręciły się w oczach z przykrości, w drugiej zdołała powstrzymać się od łez, a dwa dni później wystąpiła w kremowej prostej sukience, która zdobyła uznanie Buby, Piotra i jego rodziców oraz wszystkich gości weselnych.

Buba uważała, że wszystko jej wolno i, o dziwo, starsi przyjaciele jakoś zaakceptowali jej gruboskórność, jej niezbyt rozważne komentarze, niewyparzony język.

Wszyscy oprócz Krzysztofa. Miał o Bubie swoje zdanie, którym się nie dzielił, ale uważał, że Buba przesadza. I że się wtrąca. I że jest nieuważna. W najlepszym wypadku.

Znosił ją, oczywiście, zasady świętej piątki, rozrośniętej do siódemki, były jasne. Proporcje między światem zewnętrznym i tym, co mogli zobaczyć w dziennikach telewizyjnych, a tęsknotą duszy do szczerości i zrozumienia były zachowane.

Te sześć osób (wliczy jednak Bubę) traktowało go szczerze i przyjaźnie, nie ze względu na stanowisko i samochód, jakim jeździł, tylko na niego samego.

Buba zdecydowanie cieszyła się na dzisiejszy wieczór, mimo że świat wokół niej lekko się kołysał. Dowiedziała się o powrocie Julii i w jej rudej ostatnio głowie powstawał misterny plan połączenia dwóch samotnych i zranionych serc, czyli porzuconego Romcia i zrobionej w konia Julci. Sznurując buty, zastanawiała się, co zrobić i w jaki sposób wpłynąć na rzeczywistość, żeby rzeczywistość tym razem poddała się jak modelina jej planom. Wiadomo było, że spotkają się w święty piątek, ale to nie wystarczało Bubie. Mogli się przegapić, mogli się od razu zaprzyjaźnić, czyli potraktować się niewłaściwie.

Najlepszym rozwiązaniem wydawał się grom z jasnego nieba, nagłe porozumienie dusz i ciał, te cholerne połówki, co są dopasowane od razu, energia uzupełniająca, szum skrzydeł anielskich, spojrzenie, co wszystko wyjaśnia, najlepiej pierwsze itd. Sęk w tym, że Buba wiedziała, że takie rzeczy się nie zdarzają. Losowi trzeba pomóc.

Na razie nie miała pojęcia, co zrobi w tej sprawie, oprócz oczywiście podzielenia się pomysłem z Różą i Basią.

Niech one wszystkie popracują nad Julią, która – jak domyślała się Buba – będzie szczątkiem tej Julii, którą dwa lata temu żegnały na lotnisku w Balicach.


*

– Niestety, ta choroba rozwija się przez wiele lat bezobjawowo. Na nieszczęście jest pani młoda – muszę to powiedzieć: na nieszczęście – ponieważ u młodych ludzi rozwija się szybciej, inna biologia… W Niemczech na przykład ocenia się stopień zaawansowania choroby po ilości guzów poniżej czterech i pół centymetra, u pani guz był prawie dwunastocentymetrowy. No cóż, diagnostyka u nas jest jeszcze w powijakach. Wiem, że pani nie bolało, on rośnie w dużej jamie ciała, nieunerwionej, dolegliwości nie ma, to on sobie spokojnie rósł.

Na początek na ogół wywalamy nerkę, bo to poprawia rokowania, to jest jednak radykalne zmniejszenie guza, bo przecież z niego cały czas migrują komórki przerzutowe. Owszem, można go było embolizować, to znaczy zatkać tętnicę nerkową. Zakłada się sprężynę, która się rozpręża i zamyka światło. Nerka obumiera i sobie siedzi w organizmie, ale w pani przypadku zrobiono nefrektomię, blizna jest ładnie zagojona, nie ma czego żałować, bo jak wspomniałem, to znacznie poprawia rokowania.

Zaproponowałbym pani antracyklinę i zobaczymy. I zobaczymy. I zobaczymy, i zobaczymy… i zoba…czy…my…

Dlaczego mam o tym pamiętać?