- Wiem. Wtedy, trzeba będzie wrócić do tego, co postanowiliśmy w Hallstatt: wykonać kopię klejnotu, co powinno się udać, gdyż z pewnością dostaniemy jego fotografię. Jest to oczywiście bardzo drogie rozwiązanie, ale za to najlepsze. Elza zachowa klejnot, w który będzie mogła wierzyć, ile tylko zapragnie.

- Myślisz, że Liza się zgodzi? Zawsze wzdragała się przed kupczeniem.

-1 to cię martwi? - spytał Aldo sarkastycznie.

- Trochę, i nie mogę uwierzyć, że ciebie nie.

- Uczucia nie mają tu nic do rzeczy! Liczy się tylko nasza misja, gdyż od jej powodzenia zależą losy całego narodu!

Adalbert nie odpowiedział, skupiwszy całą uwagę na drodze.

Wkrótce spotkali Fritza i jednego z koniuszych, którzy trzymając konie za uzdy, próbowali odnaleźć w ciemnościach ścieżkę. Oni także nie natrafili na żaden ślad.

Już świtało, kiedy wrócili do Rudolfskrone. W willi zastali dwóch żandarmów oraz atmosferę smutku i przygnębienia. Ani Elza, ani klacz nie powróciły. Co więcej, Liza także gdzieś przepadła.

- Panowie muszą jak najszybciej odpocząć! - rzuciła von Adlerstein, której zmęczona twarz i zgaszone spojrzenie wyraźnie zdradzały niepokój. - Zachowaliście się jak prawdziwi przyjaciele, doprawdy nie wiem, jak mam wam dziękować.

- Czy na pewno już nas pani nie potrzebuje?

- Na pewno. Ale przyjdźcie na kolację. Jeśli będą jakieś nowiny, zawiadomię was.

Dwie godziny później pojawił się Fritz, przywożąc straszne nowiny: Liza wróciła z klaczą. Kiedy dotarła do wodospadu, dokąd Elza lubiła ostatnio chodzić, zauważyła konia i uzdę zahaczoną o gałąź. Najmniejszego śladu amazonki, tylko biała mantylka leżąca u podnóża skały.

- Pojechała w innym kierunku - powiedział Fritz. - Tam nie szukano. Nawet nie wiemy, którą drogą dotarła do wodospadu, ale jedno jest pewne: musiała wpaść do wody. To straszne...

- Mieliśmy rację z przyjacielem, twierdząc, że to bieg ku zatraceniu - rzekł Morosini.

- Chciała wyjechać narzeczonemu naprzeciw, a spotkała ją śmierć. Wyciągnęła do niego ręce...

Zapadła grobowa cisza, której Fritz nie mógł znieść.

- Mam nadzieję, że się spotkamy wieczorem u ciotki Vivi? Oczywiście odłożyliście wyjazd do Wiednia? A pan? Co pan postanowił? - dodał po chwili lekkiego wahania.

- Muszę się pożegnać - westchnął Aldo. - i wracać do domu. Ale podtrzymuję moje zaproszenie.

- To miło z pańskiej strony, lecz teraz lepiej będzie, jeśli zostanę w Rudolfskrone, póki trwają poszukiwania. Może później - dodał z miną pieska mającego nadzieję na przysmak. - Kiedy Liza stąd wyjedzie lub będzie miała mnie dość...

- Miło będzie pana gościć! - odparł Aldo szczerze. Polubił tego niezgrabnego chłopca, wzruszającego w swojej upartej, beznadziejnej miłości. Fritz pomylił epoki. Czas trubadurów i szlachetnych rycerzy wzdychających całe życie do niedostępnej piękności dawno minął.

- Niech pan koniecznie przyjedzie do Wenecji - zakończył Aldo, ściskając dłoń młodziana. - Zobaczy pan! Serenissima potrafi zdziałać cuda! Niech pan zapyta Lizę!

- Cudownie byłoby pojechać tam z Lizą!

Kiedy zostali sami, Morosini i Vidal-Pellicorne pogrążyli się w myślach. Pierwszy odezwał się Adalbert, wyrażając odczucia ich obydwu.

- Tym razem wszystko skończone! Nie udało nam się uratować biednej kobiety i opal spoczął wraz z nią na dnie wodospadu. To prawdziwa katastrofa.

- Może uda się odnaleźć ciało?

- Nie wierzę. Ale jeśli pozwolisz, zostanę tu jeszcze kilka dni i poczekam na dalszy bieg wypadków.

- A zostań sobie, jak długo chcesz!

Archeolog poczerwieniał nagłe jak piwonia aż po czubki włosów.

- No bo... mógłbyś pomyśleć, że szukam okazji, aby zostać jak najdłużej z Lizą.

- Nie mam nic przeciwko temu. Nie roszczę sobie żadnego prawa do panny Kledermann, podobnie jak nie mam złudzeń co do tego, jakimi ona darzy mnie uczuciami. Ciebie lubi, a zatem...

- Jak mawia Fritz, porzućmy marzenia! Potem, pojadę do Zurychu i postaram się spotkać z Szymonem. Powinien o wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej.

- Na twoim miejscu najpierw udałbym się do pałacu Rothschildów w Wiedniu. Baron Ludwik z pewnością będzie wiedział, gdzie obecnie zatrzymał się jego stary przyjaciel, rzekomy baron Palmer... Dzięki temu, będziesz mógł spędzić kilka dni więcej z Lizą.

Adalbert, któremu wzruszenie odjęło mowę, chwycił przyjaciela w ramiona i ucałował z dubeltówki.

Następnego dnia rano Morosini opuszczał Bad Ischl, zasiadłszy za kierownicą fiata. Był sam.




























Część trzecia

Trąd w Wenecji

Rozdział dwunasty

W potrzasku

Morosini pierwszy raz wracał do domu samochodem. Dotychczas, jak każdy prawdziwy, zakochany w lagunie wenecjanin, przemieszczał się drogą wodną. A na podróże zagraniczne wybierał wielkie europejskie ekspresy - wygodne, luksusowe hotele na szynach.

Jednak i tym razem był zachwycony podróżą: jego fiacik sprawował się nienagannie. W dodatku to pozwalało księciu zjawić się w domu niespodziewanie. Dzięki temu miał szansę odkryć, co naprawdę dzieje się pod jego własnym dachem.

Po przyjeździe do Mestre zostawił auto w jedynym garażu w mieście i po chwili wahania, czy wsiąść na niezbyt spieszną barkę, wybrał pociąg, który kursował między Mestre i Wenecją kilka razy dziennie. Piękność Adriatyku była połączona z lądem podwójnymi torami długości trzech tysięcy sześciuset metrów odponte sulla Laguna*

* Most drogowy został zbudowany w 1933 r. Bardzo dziękuję panu Leonello Brandolininiemu za tę cenną informację!

Wjeżdżając kilka minut później na wenecki dworzec, Morosini był przekonany, że nikt nie będzie na niego czekać, gdyż o tej porze nie przyjeżdżał żaden z pociągów dalekobieżnych. Dlatego nie mógł ukryć zaskoczenia na widok bagażowego, który wziął jego walizy.

- Przyjechałem do Mestre samochodem, a potem przesiadłem się na pociąg. Wydaje mi się, że teraz częściej będę jeździł koleją. Cóż, czasy się zmieniają...

- Dobrze pan mówi! - przytaknął bagażowy, pokazując brodą dwóch wyrostków w czarnych furażerkach, którzy przechadzali się wolnym krokiem z założonymi do tyłu rękami. - Wszędzie ich teraz pełno! Nie wiedzieć skąd się wzięli, ale nie wróży to nic dobrego! A żeby pan wiedział, jacy skorzy są do bójki!

- A policja? Co na to policja?

- Przymyka oczy! Tak jest wygodniej... No właśnie, a oto i oni!

Rzeczywiście, mundurowi szybko zainteresowali się eleganckim podróżnym, który sprawiał wrażenie, jakby znalazł się w tym miejscu przez przypadek.

- Skąd pan przybywa? - nie dbając o zbędne uprzejmości, spytał jeden z nich.

- Z Mestre, gdzie zostawiłem samochód. Czy to zabronione?

Jeden z mężczyzn, dłubiąc od niechcenia w zębach, odparł opryskliwie:

- Nie, ale to nienormalne. Obcokrajowiec?

- Jestem bardziej wenecki niż pan, i wracam do domu!

Nie zamierzając dłużej pertraktować z prostakami, Morosini ruszył dalej, lecz mężczyźni nie zamierzali zostawić go w spokoju.

- Powiadasz pan, że jesteś stąd... A jak się nazywasz?

- Możecie spytać pierwszego lepszego człowieka na dworcu: wszyscy mnie tu znają!

- To przecież książę Morosini! - wyjaśnił bagażowy. -Cała Wenecja go kocha, gdyż jest bardzo hojny!

- Jeden z tych próżniaków, którzy nigdy nie splamili rąk uczciwą pracą?

- Mylicie się, przyjaciele, ja pracuję! Jestem antykwariuszem... a teraz żegnam! Idziemy, Beppo!

Książę odwrócił się do natrętów plecami, przeklinając w duchu, że zamiast przypłynąć barką, przyjechał pociągiem. Gdyby wybrał drogę wodną, uniknąłby tego wielce nieprzyjemnego spotkania.

Wsiadł do łodzi należącej do hotelu Danieli, której sternik przypłynął po pakunki i zaproponował, że go podwiezie. Droga przez Canale Grandę stanowiła dla niego zawsze chwilę szczególnej łaski: tym razem chciał smakować jej urok w blasku zachodzącego słońca, jaki nieczęsto można oglądać u schyłku jesieni. Taki dzień jak dziś - niebieskie niebo i ciepłe powietrze przesycone zapachem morza - był w listopadzie rzadkością.

Kiedy łódź skręciła w prawo w rio Foscari, Morosini przeżył prawdziwy szok: przed jego pałacem, z karabinem na ramieniu stał na straży chłystek w czarnej koszuli podobny do tych, których spotkał na dworcu.

- Zdaje się, don Aldo, że ma pan gości! - rzucił człowiek z hotelu Danieli. - Te typy zaczynają się strasznie panoszyć!

- Rzeczywiście, wszędzie ich pełno - rzucił książę przez zaciśnięte zęby.

I nie czekając, aż nieproszony gość zacznie go wypytywać, zaatakował pierwszy. Młokos na pytanie, co tu robi, najpierw się zaczerwienił pod gniewnym spojrzeniem księcia, lecz wkrótce odzyskał pewność siebie i odparł bezczelnym tonem:

- To nie pańska sprawa! A wy, czego tu szukacie?

- Chcę wejść do domu! Ten pałac należy do mnie! Młokos odsunął się niechętnie i bezczynnie przyglądał się wyładowywaniu bagaży. Morosini zostawił walizy w przedsionku i udał się do biura, wołając Zachariasza. Poczuł narastający niepokój.

Pierwszy pojawił się Hieronim Buteau, blady jak chusta i tak przejęty, że Aldo myśląc, iż ten zaraz zemdleje, rzucił się, by go podtrzymać.

- Hieronimie, co ci jest? Jesteś chory?

- Rzeczywiście, umieram z niepokoju! Dzięki Bogu, że już wróciłeś! Przyszedł mój telegram?