- Dobrze. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Nie dzwoniłem i nie wiesz, że wracam. Zrozumiałaś?

- Chcesz ich zaskoczyć? Nie uda ci się!

- Dlaczego?

- A dlatego, że twój sekretarz płaci pewnemu chłopakowi za wychodzenie na stację, kiedy przyjeżdżają pociągi dalekobieżne!

- A to ci dopiero! Zakochany, lecz ostrożny! Ale ja wracam autem; kupiłem fiata i zostawię go u Ólivettiego... A teraz, Cecino, wracaj do męża i śpij dobrze!

Myśl o powrocie do Wenecji autem przyszła mu do głowy nagle. Tak będzie prościej, tym bardziej że miał zabrać ze sobą Fritza. Nie podobało mu się zachowanie Anielki, a jeszcze mniej tego młodego bęcwała, który wpadł w jej sidła.

- Jutro wyjeżdżam! - zawiadomił Adalberta, informując go o sytuacji w domu. - Zaczyna mnie dziwić zachowanie

Anielki. Zjawia się, błagając, żeby ją ukryć, uratować przed wrogami, a kiedy znajduję dla niej schronienie, ona zaczyna się panoszyć u mnie w pałacu!

- Kiedyś nie byłbyś na nią zły...

- Owszem, ale tamte czasy dawno minęły! To skądinąd piękne stworzenie skrywa zbyt dużo cienia, niedomówień i zbyt wiele ciemnych spraw! Ma też zbyt wielu adoratorów Zaczynam się jej obawiać i nie jestem pewien, czy jeszcze żywię do niej choć trochę sympatii!

- Jej się chyba wydaje, że nadal jesteś w niej śmiertelnie zakochany.

Przypominam ci, że instalując się u ciebie, mieniła się twoją narzeczoną!

- Ale szybko wybiłem jej to z głowy!

- Tak sądzisz? Przysiągłbym, że nadal zamierza zostać księżną Morosini.

- Zadając się z moim sekretarzem? To nie jest dobry sposób.

- To tylko zwykłe przypuszczenie. Trudno ci będzie się jej pozbyć...

- Chyba że uda mi się schwytać jej ojca lub, jeszcze lepiej, zabić go!

Vidal-Pellicorne przyglądał się przez chwilę napiętej twarzy przyjaciela, rysom wyostrzonym przez złość, wysokiej, nonszalanckiej sylwetce i tryskającemu energią spojrzeniu, tak często zabarwionemu humorem lub ironią.

Nawet jeśli jest dwadzieścia lat starszy od Anielki - pomyślał - trudno się oprzeć takiemu mężczyźnie... A na dodatek, wielkiemu arystokracie!

*   *   *

Tej listopadowej nocy willa Rudolfskrone, rozświetlona blaskiem tysiąca świec, jarzyła się niczym relikwiarz w głębi krypty. Zdawała się czekać na jedną z tych nocnych uroczystości, uroczych i wyrafinowanych, jakie organizowano w dawnych czasach. Ale kiedy punktualnie o ósmej mały czerwony amilcar zatrzymał się przed zamkiem, na podjeździe nie stało ani jedno auto.

- Myślisz, że jesteśmy jedynymi zaproszonymi? - spytał Adalbert, kiedy po wyłączeniu silnika dały się słyszeć dźwięki walca Lannera.

- Mam taką nadzieję! Jeśli komedia z zaręczynami ma trwać nadal, wolę, żeby było jak najmniej świadków.

Służący w amarantowej liberii już otwierał drzwi auta, podczas gdy drugi, uzbrojony w srebrny świecznik, czekał w pogotowiu, aby poprowadzić gości na wielkie schody.

- Pani hrabina oczekuje panów w salonie - oznajmił uroczyście.

Wydawało się, że na ten wieczór zerwano wszystkie kwiaty w okolicy. Wszędzie było ich pełno i obaj panowie zrozumieli, dlaczego nie widzą bukietu białych róż, który posłali do zamku po południu. Kwiaty otaczały wielkie kandelabry z brązu płonące tysiącem świec, wypełniały kosze ustawione na galerii i wzdłuż marmurowej poręczy schodów. Za sprawą kwiatów i płomieni świec migających złotym blaskiem wszystko skąpane było tego wieczoru w baśniowej, nierealnej atmosferze. Aldo nie wiedział jednak, czy jest mu ona miła, czy nie. Przejęty był myślą, że znowu będzie musiał grać krępującą rolę zakochanego i to przed najbardziej wymagającą publiką, jaką można sobie wyobrazić.

- Albo zagram zbyt dobrze i ona pogardzi moim talentem, albo źle i wtedy uzna, że jestem śmieszny.

- Rozchmurz się! - szepnął Adalbert. - Wyglądasz, jakby cię prowadzono na szubienicę.

Szczęściarz, który może się oddać prostej przyjemności spędzenia chwili u boku kobiety, którą kocha - pomyślał Morosini. Nie ulegało wątpliwości, że Pellicorne był zakochany w pannie Kledermann.

- Bo właśnie tak się czuję... - wymamrotał pod nosem. Na dole wysokich schodów powitał ich Józef, wspaniale prezentujący się w ubraniu z amarantowego weluru. Poprowadził gości do salonu, lecz w połowie schodów zatrzymał się, by rzec:

- Boże, byłbym zapomniał! Książę, panna Liza poleciła mi przygotować dla pana niespodziankę...

Jeszcze tylko tego brakowało!

- Niespodziankę? Jakiego rodzaju?

- Nie wiem, Ekscelencjo, lecz sądzę, że musi to być coś ważnego, skoro nakazano mi pana uprzedzić.

- Dziękuję, Józefie!

Podczas tej krótkiej wymiany zdań ani jeden, ani drugi mężczyzna nie zauważył białej, zwiewnej sylwetki opartej o balustradę piętro wyżej.

Salon znajdował się przed jadalnią. Zdobiły go freski w stylu włoskim o prostej fakturze, które nie przyciągnęły uwagi Morosiniego. Skupił ją całą na starej damie czekającej pośrodku pokoju w pobliżu wielkiego, stojącego na podłodze naczynia z chińskiej porcelany w zielonym kolorze i wypełnionego pękami białych róż.

- Są wspaniałe! - rzekła, uśmiechając się i podając upierścienioną dłoń do pocałunku.

Leciwa dama była równie wspaniała. W jej uszach błyszczały diamentowe kolczyki, na czarnej koronkowej sukni z wysokim kołnierzem lśniła diamentowa kolia, a w upiętych wysoko włosach pysznił się diadem z cienkich, błyszczących sopelków.

Aldo szuka! wzrokiem Lizy. Zauważywszy to, babka uśmiechnęła się.

- Jest z Jej Wysokością, której pomaga się ubrać. Aldo zmarszczył brwi, podczas gdy brwi Adalberta się uniosły.

- Jej Wysokość? - spytał. - Czy tak się mamy do niej zwracać?

- Obawiam się, że tak. Moi drodzy przyjaciele, muszę was uprzedzić, że od chwili ocalenia Elza nie jest sobą. Stało się coś niejasnego i uważam, książę, że znajdzie ją pan zmienioną od czasu waszego ostatniego spotkania...

- Czy to znaczy, że nie muszę już grać mojej roli? - spytał z nadzieją Morosini.

- Szczerze mówiąc, nie wiem... - wyszeptała dama ze smutkiem. - Ani raz nie wspomniała o panu i nie żądała spotkania... Natomiast zaczęła domagać się względów, szacunku i honorów godnych wysoko postawionej osoby, a my nie mamy odwagi jej ich odmówić. Właściwie powinna mieć do nich prawo! Sądzę - dodała, zwracając się do siostrzeńca - że Fritz już wam o tym mówił?

- Istotnie - odparł Adalbert. - Sądzimy obaj, że starając się wskrzesić babkę, cierpi na to, co w psychiatrii zwie się transferem. Powinien pan zwrócić się o opinię do słynnego doktora Freuda po powrocie do Wiednia.

- Myślałem już o tym... Jeśli uda się nam mu ją przedstawić.

- Czy to ona prosiła panią o urządzenie tego wystawnego wieczoru? - spytał Aldo.

- Tak. Dziwny wieczór, tyle przygotowań, a będzie nas tylko sześcioro, lecz ona się spodziewa, że przybędą postaci, które od dawna są już tylko cieniami. Nawet stół nakryto dla dwudziestu osób...

Słysząc to, Fritz nie wytrzymał. Do tej pory, po przywitaniu się, stał w kącie z oczami wbitymi w ziemię, wiercąc obcasem dziurę w dywanie.

- Dlaczego nie nazwać rzeczy po imieniu? Jest obłąkana! A ty, ciociu Vivi, popełniasz błąd, ulegając jej manii, co tylko może pogłębić jej chorobę!

- Czy mógłbyś się uspokoić? To tylko jeden wieczór... tylko jeden. Zresztą, sama to powiedziała: kolacja pożegnalna!

- Z kim, z czym?

- Może z Ischi... Dowiedziała się, że jutro wyjeżdżamy. Może z czym innym, ale nie miałam odwagi, by jej odmówić, a Liza jest mego zdania.

- Och, jeśli Liza się zgadza, to...

Nagle Fritz przestał się interesować tym tematem i zajął się kieliszkiem szampana, który służący podał mu na tacy.

Józef otworzył szeroko drzwi salonu i oznajmił silnym głosem:

- Jej Cesarska Mość!

W drzwiach ukazała się Elza w białej sukni w odcieniu kości słoniowej, z długim trenem, jakie nosiło się na początku wieku: morze satyny i koronek Chantilly* udrapowanych małymi różyczkami. Podobny koronkowy szal podtrzymywał wysoko upięte włosy. Na długiej szyi pysznił się diadem z opali i diamentów, który mógł należeć tylko do pani von Adlerstein.

* Chantilly — miejscowość we Francji, od XVIII w. stynąca z produkcji jedwabnych koronek klockowych (przyp. red.).

Trzej mężczyźni zgięli się w ukłonie, a hrabina, pomimo chorej nogi, wykonała doskonałego reweransa, przechodząc samą siebie. Kiedy Aldo i Adalbert się wyprostowali, nagle zamarli z wrażenia: w głębi dekoltu księżniczki, podobnie jak tamtego wieczoru w operze, błyszczał opal w oprawie z diamentów.

Morosini szukał wzrokiem Lizy, która szła trzy kroki z tyłu. Odpowiedziała mu nieznacznym skinieniem głowy: a więc to była ta zapowiedziana niespodzianka! Musiał przyznać, że niesamowita... Pomimo zaskoczenia Aldo zauważył, że Liza wygląda czarująco w sukni z zielonomigdałowego tiulu uszytej na starą modłę. Strój ten w pełni uwydatniał jej czarującą szyję, kształtne ramiona i dumną pierś.

Elza, trzymając w dłoni wachlarz, do którego przypięta była srebrna róża, podeszła prosto do hrabiny i pomogła jej wstać.

- Nie pani, moja droga! - zaprotestowała uprzejmie. Po czym, zwracając się do trzech panów stojących w jednej linii, wyciągnęła dłonie do Morosiniego. - Drogi Franz! Czekałam na ten wieczór z taką niecierpliwością! Od tej pory wszystko rozpocznie się na nowo, prawda?

Słaba nadzieja, którą żywił skrycie fałszywy Rudiger, prysła jak bańka mydlana. Elza ciągle widziała w nim utraconego narzeczonego. Pomimo to pochyli! się nad podaną mu dłonią, szepcąc, że jest niezmiernie szczęśliwy, i dodając kilka zdawkowych uprzejmości.

Lecz ona już go nie słuchała, kierując całą uwagę na Adalberta. To pozwoliło księciu baczniej jej się przyjrzeć. Profil kobiety był tak podobny do profilu z popiersia stojącego w małym salonie, że księcia przeszył dreszcz. Jednak kilka szczegółów: kształt powiek, zmarszczka w kąciku ust, zdradzało, że to inna osoba. Gdyby nie szrama na policzku, ta kobieta mogłaby wzbudzić powszechny entuzjazm, kazać wierzyć w cudowne wskrzeszenie, być może nawet wywołać zamieszki. Koronki, pod którymi ukrywała się w miejscach publicznych, stanowiły nie tylko schronienie dla zranionej próżności. Były również niezbędne w kraju, w którym nie trzeba dużo, by rozpalić wyobraźnię, kiedy w grę wchodził członek dawnej rodziny cesarskiej...