- Dziwne miejsce na uwięzienie zakładnika... - pomyślał na głos Morosini. - Spodziewałem się czegoś mniej przyjemnego.

W tej chwili okazało się, że Fritz potrafi myśleć całkiem rozsądnie.

- Na tym odludziu nie można się zbliżyć do domu, nie będąc widzianym. Ani jednego drzewa czy krzaka...

- Rzeczywiście, sam powinienem o tym pomyśleć. Chyba zaczynam się starzeć.

- O, na to nie ma rady! - westchnął młodzieniec z takim przekonaniem, że Morosini pewnie rzuciłby mu ponure spojrzenie, gdyby nie musiał wpatrywać się w krętą, śliską i pełną wybojów drogę.

- Wracajmy! - rzucił. - Musimy się dowiedzieć, czy są jakieś wiadomości. I rzeczywiście były.

System korespondencyjny, który stosowali Golozieny i jego wspólnicy, należał do najprostszych i był stary jak świat: dziupla w drzewie na obrzeżu parku, gdzie łatwo było włożyć i wyjąć wiadomość.

Ponieważ nie było mowy o tym, by pozwolić więźniowi biegać po lesie ze strzelbą na ramieniu, Adalbert przebrał się w jego uniform myśliwego, włożył zielony kapelusz z piórkiem i podniósł wysoko kołnierz szerokiego płaszcza z lodenu. Lalo jak z cebra, było więc niemożliwością, aby ktoś ich obserwował, lecz nie należało zaniedbać środków ostrożności.

Liza, która od dzieciństwa znała to drzewo, posłużyła mu za przewodnika przebrana za chłopca, odgrywając rolę służącego niosącego strzelby.

Ekspedycja była krótka. Nie spotkawszy żywego ducha, znaleźli to, po co przyszli, a ponieważ deszcz przybierał na sile, pośpiesznie wrócili do pałacyku, udając myśliwych zniechęconych niesprzyjającą pogodą.

Wiadomość przeznaczona dla pani von Adlerstein była bardziej konkretna od poprzedniej i zawierała instrukcje na temat spotkania. Oraz pewną niespodziankę: Golozieny miał eskortować kuzynkę Walerię, która dostarczyłaby okup w zamian za uwolnienie Elzy. Ten ostatni szczegół wyprowadził Aida z równowagi.

- To nieprawdopodobne! Gdybyśmy nie zdemaskowali Aleksandra, ci ludzie działaliby bez ryzyka. Odzyskaliby wspólnika, po czym odeszli jak gdyby nigdy nic, aby podzielić się łupem. A może zażądaliby okupu, by potem oddać kuzyna jako zakładnika?

- Ponosi pana włoska wyobraźnia, drogi książę - rzekła stara dama. - O wiele lepiej dla tego nieszczęśnika, aby nadal grał rolę lojalnego członka rodziny, ponieważ ma nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Lizą.

- Nie ma mowy babciu, żebyś poszła z nim sama! - zaprotestowała Liza. - Porwano by cię, wiedząc, że mój ojciec i ja oddamy fortunę za twoje uwolnienie.

- Może być pani spokojna. Hrabina nie pójdzie tam sama - zapewnił Morosini. - Ponieważ spotkanie wyznaczono kilka kilometrów stąd, trzeba będzie pojechać autem. Pani wielka limuzyna wydaje mi się na tę podróż w sam raz; będę mógł się schować.

- A ja? - zaprotestował Adalbert. - Co ja mam robić? Iść spać?

- No i nie zapominajcie o mnie! - podchwycił Fritz.

- Nie zapominam o nikim. Sądzę, że jest nas wystarczająco dużo, żeby uratować pannę Hulenberg i jej klejnoty, kładąc kres działalności groźnego bandyty. Jeśli dobrze zrozumiałam, miejsce spotkania wyznaczono w pobliżu Wolfgangsee, a zatem niedaleko domu, który znaleźliśmy przed chwilą.

- Właśnie - wtrąciła Liza. - Wolą, aby to nie było zbyt blisko ani willi baronowej, ani naszej. A poza tym, w razie niemiłej niespodzianki bliskość jeziora pozwala na ucieczkę we wszystkie strony, nawet statkiem.

- Nie szukajcie dziury w całym - rzekła pani von Adlerstein. - Ponieważ oddadzą nam Elzę, najlepiej spełnić ich żądania...

Widząc wielkie zmęczenie babki, Liza zaproponowała, że odegra jej rolę, ale stara dama odmówiła.

- Nie mamy takiej samej sylwetki, kochanie. Ty jesteś znacznie wyższa ode mnie. Trochę odpocznę i mam nadzieję, że godnie zagram w tym okropnym przedstawieniu. Przede wszystkim, musimy uratować Elzę, za wszelką cenę! Jeśli straci kosztowności, trudno! Lepsze to, niż stracić życie. Może wreszcie zostawią ją w spokoju. Niech pan o tym pamięta, książę, i nie podejmuje nieprzemyślanych działań.

- Zostawią w spokoju? Sądzisz, babciu, że będzie spokojna, kiedy się dowie, że Franz Rudiger nie żyje?

- Zrobimy wszystko, by ukryć przed nią prawdę - odparła hrabina. - Przypuszczam, że od tej pory będzie mogła chodzić na swojego „Kawalera srebrnej róży", nie narażając się na niebezpieczeństwo - dodała ze smutkiem pełnym goryczy.

Morosini pomyślał, że za wcześnie jeszcze, by o tym mówić.

Po południu zjawił się komisarz policji z Salzburga z zamiarem przeprowadzenia dochodzenia. Na prośbę burmistrza Hallstatt i pani von Adlerstein prasę trzymano z dala od sprawy, a w miasteczku nikt nic nie widział, ani nie słyszał. .. Wszyscy trzymali buzie na kłódkę.

Ten wysoki urzędnik całą nadzieję pokładał w głównym świadku, Lizie. Dziewczyna przyjęła go w saloniku babki, półleżąc na szezlongu, z boleściwą miną i z nogami przykrytymi kocem.

Śledczy nie uzyskał zbyt wiele. Owszem, czuła się już lepiej, ale nie mogła nic dodać do tego, co już wcześniej powiedziała: przebywając u starej przyjaciółki swojej matki, która prowadziła życie w odosobnieniu, pewnego dnia była świadkiem, jak na dom napadli uzbrojeni i zamaskowani ludzie, którzy zabili służących i uciekli, porwawszy Elzę, a ją samą zostawili w kałuży krwi na podłodze, myśląc, że jest martwa. Zajście to było tak nieprawdopodobne, że nie mogła się domyślić, jaki mógł być powód tak brutalnej i niespodziewanej napaści. - To musieli być złodzieje, ale po co porwali tę biedną kobietę? - lamentowała.

- Z pewnością mając nadzieję na wysoki okup, gdyż dama ta uchodziła za bogatą. Nie dostała pani żadnej wiadomości?

- Nie, żadnej. Zresztą moja babcia też by wam o niej powiedziała. Jest cierpiąca i prosiłabym, żeby pan nie zakłócał jej spokoju. Obie jesteśmy zupełnie zagubione i zaniepokojone, Herr Polizeidirector.

- Możecie być spokojne, kiedy ja tu jestem! - zapewnił z namaszczeniem komisarz, wielkie, zwaliste chłopisko, wypinając dumnie tors.

Był zachwycony, że przyszło mu spełnić tak ważną misję w kręgach wysokiej arystokracji. Liza obawiała się, że komisarz rozstawi swoich ludzi w każdym kącie, ale on zadowolił się podaniem jej wizytówki z numerem prywatnego telefonu, mówiąc, by nie wahała się dzwonić, nawet gdyby zdarzyło się coś błahego.

*   *   *

Dawno już wybiła jedenasta w nocy, kiedy mercedes hrabiny, za którego kierownicą siedział zielony ze strachu Golozieny, opuścił pogrążoną w mroku ogromną willę Rudolfskrone. Wkrótce potem Aldo wraz z Adalbertem i Fritzem ruszyli za nimi fiatem. Mieli zająć upatrzone miejsce, które wybrali podczas niekończącej się dysputy przed kolacją. Tylko Liza, aczkolwiek niechętnie, została w rezydencji, pilnie strzeżona przez Józefa. Okazała zadziwiający rozsądek, choć dała się przekonać nie bez trudu. Aldo musiał użyć całej swojej siły perswazji, żeby ją namówić, by trzymała się z boku. Wobec wyraźnego niepokoju księcia Liza w końcu skapitulowała.

- Muszę mieć jasny umysł - błagał - a nie będę go miał, martwiąc się o panią. Proszę się nade mną zlitować i zrozumieć, że nie powinna się pani narażać na takie niebezpieczeństwo!

W końcu Liza się poddała, choć książę nie zgadł, że to jego silna i gorąca dłoń, którą położył na ramieniu dziewczyny, przekonała ją bardziej niż długa przemowa.

Miejsce spotkania znajdowało się na skraju lasu; było to skrzyżowanie dróg, przy którym stała jedna z tych małych, samotnych kapliczek, jakie co krok spotyka się w górach: drewniany słup osłonięty małym daszkiem, pod którym schronił się święty obraz lub krzyż. Ten wizerunek przedstawiał św. Józefa, patrona Austrii, który spoglądał w zadumie na rozległą panoramę.

Miejsce było opustoszałe, z dala od zabudowań.

Wielkie, czarne auto zatrzymało się. Zgaszono światła.

Golozieny zdjął ręce z kierownicy i pozbywszy się rękawiczek, rozcierał zdrętwiałe ręce, które jednak nie przestały się trząść. Otaczająca go głucha noc nie przyniosła najmniejszego ukojenia. Jak tu nie myśleć o starej hrabinie w czerni siedzącej z tyłu auta, dumnie wyprostowanej, jakby udawała się na dworskie przyjęcie? Jak zapomnieć o księciu Morosinim ukrytym za siedzeniami, uzbrojonym aż po zęby i gotowym strzelić, gdyby on, Aleksander, wykonał najmniejszy ruch lub zdradził się choć jednym słowem?

Hrabia pierwszy raz poczuł się stary i zmęczony. Wiedział, że kiedy wstanie świt, z jego marzeń o wielkiej fortunie, które od dawna stanowiły sens jego życia, zostanie tylko wspomnienie...

Usłyszał ruch w wozie. To książę podniósł się z podłogi, aby rzucić okiem na okolicę. Usłyszał też stłumiony głos kuzynki Walerii:

- Nic nie widać. Czy to na pewno jest to miejsce?

- Tak, to na pewno tu - usłyszał w odpowiedzi. - Ale przyjechaliśmy przed czasem.

Opuścił szybę, próbując wyłowić odgłos silnika, lecz nie usłyszał nic, oprócz dalekiego szczekania psa i głosu Morosiniego:

- Jedenasta trzydzieści, a jeszcze ich nie ma...

Ledwie skończył, gdy w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, pod drzewami, ujrzeli światło latarni, które natychmiast zgasło i zaświeciło się ponownie.

Uwagę oczekujących zwróciło migotanie, więc nie spostrzegli dwóch osobników wychodzących zza przyczółka, o który oparta była kapliczka. Kiedy ich wreszcie zobaczyli, ci znajdowali się już przed kapliczką. Był to wysoki mężczyzna i kobieta, której sylwetka wydała się Morosiniemu dziwnie znajoma: jej postać i długie szaty upodobniały ją do zjawy, którą widział w krypcie kapucynów w Wiedniu.

- To Elza! - potwierdziła hrabina. - Idziemy, Aleksandrze!

Otworzyła drzwi i wyszła z auta, co pozwoliło Morosiniemu ześlizgnąć się na ziemię i schować za jej długimi spódnicami. Nie zamknąwszy drzwi, ruszyła do przodu, a Golozieny chwyciwszy plecak, dołączył do niej.