- Zgoda! To najbardziej logiczne. Arcyksiążę miał wiele kochanek, ale nie rozumiem tajemnicy, która otacza tę kobietę, kurateli sprawowanej nad nią przez tak wielką damę jak hrabina von Adlerstein, a w końcu sprawy klejnotów, które posiada.

- Ja doszedłem do tego samego wniosku: ojcem, bez dwóch zdań, jest Rudolf, ale matką nie mogła być pierwsza lepsza cygańska pieśniarka. A zatem kto?

- Na to pytanie nie znam odpowiedzi... przynajmniej na razie - bąknął Adalbert. - Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, nasza sprawa zaczyna się gmatwać. Jeszcze wczoraj myśleliśmy, że nikt nam nie pomoże zbliżyć się do właścicielki opalu...

- .. .a dzisiaj już wiemy, że próbując się z nią skontaktować, możemy sprowadzić jej na głowę osoby o co najmniej podejrzanych zamiarach. Nie lubię narażać kobiet na niebezpieczeństwo. A więc, co robimy?

- Ja uważam, że nie powinniśmy rezygnować.

- Słusznie, musimy dalej prowadzić poszukiwania, starając się ograniczyć szkody. Kto wie, czy kiedy znajdziemy kryjówkę Elzy, nie będziemy mieli okazji przydać się jej na coś. Może nawet broniąc lub pomagając?

- Ten pomysł ma ręce i nogi! Na dodatek rola naszego przyjaciela Aleksandra nie jest zbyt jasna. A więc, na początek, zasięgniemy języka na temat willi, w której zatrzymał się wczoraj wieczorem. Pojedziemy tam i wypytamy miejscowych.

Co powiedziawszy, Adalbert zaatakował Nockerln* z serem, których solidną porcję nałożył sobie na talerz. Aldo spojrzał na niego z nieukrywanym obrzydzeniem i zapalił papierosa. Tego ranka naprawdę nie był głodny: dwie kiełbaski i trochę liptauera** zaspokoiły wystarczająco jego głód. Nagle, w kłębach niebieskiego dymu, ujrzał Friedricha von Apfelgrüne'a, który, jak zwykle elegancki, wszedł do jadalni.

* Nockerln - rodzaj kopytek typowych dla regionu Salzburga (przyp. red.).

** Liptauera - biały ser z dodatkiem ziół, papryki, pasty sardelowej, kminku i kaparów (przyp. red.).

- Spójrz - szepnął Aldo - oto i nasz przyjaciel, Zielone Jabłuszko. Zdaje się, że przyszedł do siebie. Co za pewne spojrzenie, jaka tęga mina! O, Boże, zdaje się, że wali prosto na nas! Lepiej przestałbyś się opychać! Bóg jeden wie, jakie ma względem nas zamiary!

Ale zbliżywszy się na cztery kroki od ich stołu, młody Austriak strzelił obcasikami, ukłonił się niezwykle przepisowo.

- Ja by chciał złożyć pana moje najuniżeńsze przeproszenie - powiedział do Morosiniego dość karkołomną i dziwną francuszczyzną, która wzbudziła najwyższy zachwyt Vidal-Pellicorne'a. - Ja być całkiem przykro, że tak strasznie obraziła pana, ale ja tracić moja głowa, kiedy chodzi o kuzynka Liza!

Młodzieniec był tak pełen dobrej woli, że aż prawie wzruszający. Aldo wstał i podał mu rękę. Być może tego chłopca zesłały im same niebiosa; przecież on musiał doskonale znać okolicę i jej mieszkańców, nie licząc znajomych ciotki Vivi.

- Niech pan o tym zapomni! Doprawdy, nic się nie stało...

- Wirklich... Wy nie mieć obrzydzenie na mnie?

- Ani trochę! Już o wszystkim zapomniałem. Czy zechce pan się do nas przysiąść? Przedstawiam panu wielkiego archeologa, pana Vidal-Pellicorne'a.

- Och, ja być taki szczęśliwy!

Dwaj kelnerzy donieśli niezbędne uzupełnienia zastawy i Fritz z radosną miną zasiadł do stołu. Zdawało się, że przyjmując tak uprzejmie jego przeprosiny, Aldo zdjął z młodzieńca wielki ciężar.

- A więc - powiedział po niemiecku, aby skłonić Frit-za do wysławiania się w rodzinnym języku - jest pan siostrzeńcem pani von Adlerstein?

- Nie, nie. ja nie jest siostrzeniec! - odparł Fritz po francusku, być może chcąc udowodnić talent do języków. - Ja być wnuk jej siostry.

- Jeśli dobrze pana zrozumiałem, jest pan narzeczonym kuzynki?

Pan Zielone Jabłko poczerwieniał jak burak.

- Ja tylko bardzo chcieć! Ale to nie być prawdziwa prawda. Rozumie pan - dodał, porzuciwszy język, który nie pozwalał mu na dokładny opis siły swych uczuć. - Liza i ja znamy się od dziecka, a ja od dziecka jestem w niej zakochany. To nawet bawiło rodzinę, która zawsze powtarzała, że jesteśmy narzeczonymi. Taka gra, ale ja nadal w nią gram.

- A ona?

- No cóż... - westchnął Fritz ogarnięty nagle melancholią - ona jest taka niezależna! Trudno się domyślić, kogo kocha, a kogo nie. Zapewne bardzo mnie lubi. Ale znacie ją, ponieważ powiedział pan Józefowi, że jest pan jej przyjacielem? - dodał z odrobiną urazy pan Zielone Jabłko, który może i był lekkoduchem, ale miał dobrą pamięć. Toteż Adalbert pośpiesznie dostarczył mu wszelkich niezbędnych zapewnień.

- Jesteśmy przyjaciółmi, ale nie bliskimi. Co do obecnego tu księcia Morosiniego, określenie znajomość wydaje mi się bardziej właściwe - dodał, spoglądając niewinnie i zarazem pytająco na przyjaciela. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek się przyjaźnili...

- Istotnie - potwierdził Aldo z równą dozą hipokryzji. -Bardzo mało znam pannę Kledermann.

- A przecież jest pan Włochem, na dodatek wenecjaninem, a Liza zawsze była zakochana w pańskim mieście. Podobno mieszkała tam potajemnie przez dwa lata...

- Przyznaję, że spotkałem ją dwa, może trzy razy na salonach...

- Ma pan więcej szczęścia niż ja. Do Zurychu, gdzie jest jej dom rodzinny, nigdy nie przyjeżdża.

- I myślał pan, że spotkają tutaj?

- Taką miałem nadzieję, gdyż na próżno szukałem jej w Wiedniu. Wie pan, od kiedy porzuciła swoje włoskie fantazje, często przyjeżdża do babki, którą bardzo kocha. A pan po co przybył do Rudolfskrone?

W jego głosie brzmiały resztki nieufności, toteż Adalbert puścił perskie oko do przyjaciela, dając mu do zrozumienia, że podejmuje się wyjaśnień. W zmyślaniu był niezrównany, a należało się dowiedzieć, czy Fritz wie coś, co mogłoby się im przydać.

- Pani von Adlerstein nic panu nie opowiedziała wczoraj wieczorem?

- Ona? Nic a nic! Była tak zła, kiedy mnie ujrzała, że wyrzuciła mnie za drzwi pod pretekstem, iż nie lubi, gdy się ją odwiedza bez uprzedzenia. Dlatego nie ośmielę się tam wrócić i to mnie martwi, gdyż chciałem ją o coś prosić...

- Mieszka pan w Wiedniu?

- Tak, z rodzicami - wyjaśnił Fritz. - Dzięki Bogu, są bardzo majętni, dzięki czemu mogę korzystać z wolności. Ale pomówmy raczej o panu!

Vidal-Pellicorne znalazł zgrabny sposób na połączenie rzeczywistości z fantazją: opowiedział, że jego przyjaciel

Morosini, ekspert od kamieni szlachetnych i kolekcjoner, interesujący się historią Habsburgów, zamierzał zebrać klejnoty koronne sprzedane w Genewie podczas wojny przez hrabiego Berchtolda. Zaproszony do Opery Wiedeńskiej przez przyjaciela, dostrzegł jeden z nich na szyi pewnej damy. Myśląc, że jest to hrabina von Adlerstein, ponieważ zajmowała jej lożę, od tej pory próbuje się z nią spotkać.

- Wie pan, jacy potrafią być kolekcjonerzy... - dodał z pobłażaniem. - Dostają małpiego rozumu, kiedy natrafią na rzecz, która się im podoba. Niestety, niepowodzenie na całej linii: dama z opery jest przyjaciółką pańskiej ciotki, która nie ukrywała przed nami, co o tym myśli. Właścicielka klejnotu uznałaby wszelką propozycję sprzedaży za nieprzyzwoitą. Nie chciała nawet podać nam jej nazwiska i adresu.

- To mnie wcale nie dziwi. Ciotka Vivi ma trudny charakter. Ale gdybym mógł wam w czymś pomóc, chętnie to uczynię, chociaż, muszę przyznać, nie bywam w operze... Ci wszyscy aktorzy, którzy biegają po scenie, wołając wielkimi głosami, że chcą umrzeć, lub siadają, równocześnie śpiewając, że trzeba uciekać, nudzą mnie śmiertelnie. A pana? Jeśli dobrze zrozumiałem, jest pan archeologiem?

- Głównie egiptologiem, ale od dłuższego czasu chciałem lepiej poznać starą cywilizację Hallstattu i dlatego przyjechałem tu z wizytą. Tak się złożyło, że w Salzburgu spotkałem księcia Morosiniego, więc przybyliśmy razem. Ale archeologia pewnie równie mało pana pociąga co opera? - dodał Adalbert z troską.

- Rzeczywiście, lecz muszę przyznać, że znam ten region jak mało kto! Mamy tu ruiny Hochadlerstein, starej osady zbudowanej na zboczach masywu górskiego Dachstein, wśród których często się bawiłem w czasie wakacji... kiedy byłem mały.

- Chyba nie mieszkał pan w ruinach? - zdziwił się Aldo, któremu przyszła do głowy pewna myśl.

- Oczywiście, że nie! Wynajmowaliśmy dom, moja matka bardzo lubi ten zakątek. Chętnie pokażę panu Hallstatt - dodał Fritz pod adresem Adalberta. - Zostanę tu jeszcze kilka dni, czekając, aż ciotce Vivi poprawi się humor. A ponieważ pewnie zostanie pan sam...

Zdecydowanie bardziej podobał mu się Vidal-Pellicorne i w jego glosie brzmiała nadzieja. A ponieważ był to chłopiec uczciwy i dobrze wychowany, złożył Morosiniemu stosowne przeprosiny, nie obdarzając go jednak zbyt wielką dozą sympatii. Aparycja przystojnego wenecjanina była tu nie do przecenienia.

- Dlaczego miałby zostać sam?

- Pan wyjedzie, ponieważ nie udało się panu załatwić sprawy. Ja pana zastąpić! - podsumował radośnie, wracając do malowniczej francuszczyzny. - Dzięki temu ja robić duży postęp na język!

- Ze mną pan robić jeszcze większy postęp! - skomentował kwaśno Morosini.

- Och, to pan zostać? - zmartwił się Zielone Jabłko.

- Na Boga, tak! Niech pan sobie wystawi, że Habsburgowie pasjonują mnie do tego stopnia, iż zamierzam napisać książkę na temat życia codziennego w Bad Ischi za czasów Franciszka Józefa - oznajmił, obserwując z rozbawieniem zawód malujący się coraz wyraźniej na twarzy młodziana. - A teraz chciałbym przejść się po mieście. I nie mam nic przeciwko temu, żebyście we dwóch ruszyli na przechadzkę po okolicy.

- To bardzo dobry idea! - krzyknął Fritz uradowany. -Ja wsiąść do mała, czerwona auto! Ale ja pana ostrzegać: droga nie idzie aż do Hallstatt, trzeba iść na noga albo pływać na statek!