*   *   *

Ischi zawdzięczało swą sławę naturalnym źródłom słonym i siarkowym. Dwór wybrał to ładne miasto u zbiegu rzek Ischi i Traun na letnią rezydencję, a arystokracja, która podążała za rodziną cesarską, uczyniła z niego jeden z pierwszych najelegantszych kurortów w Europie. Ściągali tu najwięksi artyści, aby prezentować swe dzieła przed wyjątkową publiką.

Powiadano, że Franciszek Józef, a po nim jego bracia, zawdzięczali przyjście na świat słonym kąpielom przepisanym przez doktora Wirer-Rettenbacha arcyksiężnej Zofii, ich matce. Również tutaj miał miejsce „cesarski romans", zaręczyny, o których postanowiono w kilka minut, młodego cesarza i jego czarującej kuzynki, Elżbiety, oraz ogłoszono zawarcie związku małżeńskiego jej starszej siostry - Heleny.

I chociaż monarchia była już tylko wspomnieniem, pozostawiła po sobie wiele nostalgii. Miłośnicy, a zwłaszcza miłośniczki dawnych czasów, zjeżdżali tu licznie podczas pełni sezonu, aby śnić o przeszłości w parku lub przed kolumnami przypominającego greckie budowle pałacu Kaiser Villa, gdzie miało miejsce wiele pamiętnych wydarzeń. Nie brakowało gości także jesienią, i ci byli najbardziej zagorzali w poszukiwaniu śladów minionej epoki.

Ischi sprawiało wrażenie, jakby czas stanął tu w miejscu. Dotyczyło to zwłaszcza wyglądu kobiet: mało lub żadnego makijażu, brak krótkich fryzur i długie suknie bądź tradycyjne stroje regionalne.

- Nie do wiary! - wyszeptał Morosini, kiedy amilcar zatrzymał się przed hotelem, na miejscu, które zwolniła właśnie jakaś kareta. - Bez tego auta czułbym się tu jak własny ojciec. Pamiętam, że odwiedził Ischl dwa czy trzy razy.

- Miejscowi mają swój rozum. Dobrze wiedzą, że relikwie cesarstwa są ich najlepszą reklamą. Hotel nosi imię Elżbiety, łazienki - Rudolfa lub Giseli, a najpiękniejsza panorama - Zofii. Nie licząc placów Franciszka Józefa czy Franciszka Karola. Co do nas, ulokujemy się, zjemy obiad i zaczekamy, aż przyjdzie odpowiednia chwila, by udać się do pałacu. Adlersteinowie wybudowali Rudolfskrone, kiedy ich stara, górska siedziba przestała nadawać się do zamieszkania z powodu groźnego osuwiska.

- Zadziwiasz mnie! Znasz takie szczegóły! - rzucił Morosini z podziwem. - A przecież nie jesteśmy w Egipcie.

- Nie, lecz jeśli się spędziło dłuższy czas w podróży w towarzystwie, trzeba podtrzymywać rozmowę. A można powiedzieć, że dużo rozmawialiśmy z Lizą.

- To prawda. Zapomniałem. A nie wiesz przypadkiem, gdzie się ten pałac znajduje?

- Na lewym brzegu rzeki Traun, na zboczu Jainzenbergu - odparł VidalPellicorne z niewzruszoną miną.

* *   *

Tonąca w morzu zieleni willa Rudolfskrone, zbyt duża jak na dom myśliwski, a dzięki loggiom, frontonowi i wielu oknom wychodzącym na przepiękną panoramę przypominająca wenecki pałac, przedstawiała miły dla oka widok. Podziwiając go, łatwo można było zrozumieć, dlaczego pani von Adlerstein opóźniała wyjazd, chociaż jesień zawitała tu już na dobre. Z pewnością przyjemniej było mieszkać w tym miejscu niż w pałacu przy Himmelpfortgasse.

Kamerdyner noszący z godnością skórzane, sznurowane spodnie i kurtkę z ciemnozielonej ratyny*, co wywołałoby ból zębów u jego brytyjskich kolegów, przyjął gości przed wysoką bramą.

* Ratyna - gruba tkanina, rodzaj flauszu (przyp. red.).

Pomimo kompletu zaprezentowanych mu kart wizytowych wyraził wątpliwość, czy pani ich przyjmie bez wcześniejszej zapowiedzi. A zresztą hrabina była cierpiąca. Aldo postanowił jednak, że dłużej nie pozwoli wodzić się za nos i spytał:

- A czy panna Liza jest w domu?

Magiczne słowa! W jednej chwili surowa maska służącego opadła.

- Och, jeśli panowie jesteście jej przyjaciółmi, to co innego! Właśnie mi się zdawało, że już widziałem nie tak dawno to małe, czerwone auto.

- Pożyczyłem je pannie Lizie - wyjaśnił Vidal-Pellicorne - ale jeśli jest cierpiąca, nie zamierzamy przeszkadzać. Przyjdziemy kiedy indziej.

- Zaczekajcie, szanowni panowie, będę próbować. Kilka minut później kamerdyner otworzył drzwi do małego salonu o ścianach pokrytych beżowym adamaszkiem, gdzie długie firanki w oknach zasłaniały widok na drzewa w parku. Salon wypełniały fotografie w srebrnych ramkach, a na szezlongu, trzymając na kolanach kałamarz, leżała dama o siwych włosach, lecz gładkiej twarzy. Na widok wchodzących odstawiła go energicznym ruchem. Gościom wydawało się, że kobieta pochodzi z innych czasów, tych zatrzymanych na pożółkłych fotografiach. Lecz jej ciemne oczy zachowały zadziwiający blask. Uśmiech, który zagościł nagle na jej twarzy, był dokładną repliką uśmiechu Lizy.

Bez wahania wyciągnęła w stronę Adalberta szczupłą dłoń ozdobioną pięknymi pierścieniami, nad którą archeolog się niezwłocznie pochylił.

- Pan Vidal-Pellicorne, nieprawdaż? - spytała. - Miło mi pana poznać. Chociaż żałuję nieco, że pan tak łatwo ulega kaprysom mojej wnuczki. Kiedy ją ujrzałam za kierownicą pańskiego auta, byłam zaskoczona i zaniepokojona. Czy to aby bezpieczne?

- Całkowicie, pani hrabino! Panienka Liza świetnie prowadzi.

Stara dama zwróciła się teraz do drugiego gościa, lecz jej uśmiech był już tylko zdawkowy.

- Pomimo znakomitego nazwiska, książę Morosini, nie mam przyjemności znać pana. A jednak zdaje mi się, że postanowił pan przypuścić oblężenie na mój dom w Wiedniu? Doniesiono mi, że pytał pan o mnie kilka razy.

Oschły ton wyraźnie mówił, że zawziętość Aida była jej nie w smak.

- Przyznaję, jestem winny, hrabino, i proszę o wybaczenie... To szpiegowanie było nie na miejscu.

Hrabina drgnęła i zmarszczyła brwi.

- Szpiegowanie? Co za okropne słowo! A powód? Proszę mi podać powód!

- Chciałem rozmawiać z panią w niezwykle ważnej sprawie, którą obecny tu mój przyjaciel interesuje się na równi ze mną.

- A cóż to za sprawa?

- Zaraz to wyjawię, lecz wcześniej, czy pozwoli pani, że zadam jej jedno pytanie?

- Proszę, niech pan siada.

Aldo zagłębiając się w wyścielanym adamaszkiem fotelu, równocześnie spytał:

- Utrzymuje pani, że mnie nie zna. A czy panna Kledermann nigdy o mnie nie wspominała?

- A powinna? Musi pan zrozumieć - dodała pani von Adlerstein, aby złagodzić nieco obcesowość tej uwagi - że Liza zna wiele osób rozsianych po całej Europie. Trudno zliczyć jej przyjaciół. A więc, twierdzi pan, że już kiedyś ją spotkał? A gdzież to?

- Tam, gdzie mieszkam, w Wenecji.

Morosini stwierdził, że wyjawienie prawdy nie ma sensu. Jeśli Liza - może dlatego, że nie była z tego dumna - nie uznała za słuszne opowiedzieć babce, co robiła w pałacu Morosinich, to zdradzenie tego nie należało do niego.

- To mnie wcale nie dziwi - zauważyła hrabina. - Ona kocha to miasto, gdzie, jak mi się zdaje, często przebywa. Lecz co miał mi pan tak ważnego do powiedzenia?

Morosini milczał przez chwilę, by lepiej dobrać słowa.

- Oto, jak się sprawy mają. Siedemnastego października tego roku, razem z baronem Palmerem, siedziałem w loży Ludwika Rothshilda na przedstawieniu „Kawalera srebrnej róży". Dodam, że przybyłem z Włoch na zaproszenie barona tylko po to, by wysłuchać tej opery. Tego wieczoru, kiedy uniosła się kurtyna, zobaczyłem, jak do pani loży weszła niezwykle elegancka dama, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. I właśnie na temat tej damy chciałem z panią porozmawiać, pani hrabino. Chciałbym ją poznać.

- A dlaczegóż to, jeśli wolno spytać? - Ton hrabiny znowu stał się wyniosły, lecz książę postanowił się tym nie przejmować. - Może przez zamiłowanie do romantyzmu? Jest pan wenecjaninem, a tajemnica, która otacza tę kobietę, podsyca pańską ciekawość i wyobraźnię.

Najwyraźniej, nie przypadłem jej do gustu - pomyślał Morosini. - Ten typek z Wiednia musiał ją źle do mnie nastawić.

Postanowił grać w otwarte karty.

- Chodzi o poważną aferę, powiedziałbym, bardzo poważną. Dama ta posiada klejnot, który muszę zdobyć za wszelką cenę.

Zdziwienie i oburzenie odebrało hrabinie na chwilę mowę, by po chwili zamienić się w gniew.

- Pospolita i ordynaryjna chciwość handlarza! Ot, co! Kwestia pieniędzy! Nawet jeśli nie miałam okazji poznać pana, słyszałam o panu jako o sprytnym handlarzu starymi klejnotami. W tej sytuacji - dodała - sądzę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia! Zegnam pana! A przy okazji, zwrócę uwagę wnuczce, by lepiej dobierała przyjaciół!

Aldo miał wielką ochotę rzucić w twarz opryskliwej, starej damie, że jej cudowna wnuczka, przebrana za kwakierkę, pracowała u niego przez dwa lata, lecz zachował zbyt wiele przyjaźni dla fałszywej Holenderki, aby jej to zrobić. Przełknąwszy złość, próbował przekonać hrabinę.

- Proszę mnie nie potępiać, póki mnie pani nie wysłucha! To nie jest tak, jak pani myśli, przysięgam, że nie ma w tym żadnej chciwości ani nadziei za zysk! Ten klejnot... a przynajmniej opal, który tkwi w środku, ma tragiczną historię, jak to zwykle się dzieje w przypadku kamienia zabranego z przedmiotu otoczonego kultem. Tak jest i w tym przypadku, jeśli, jak mnie zapewniono, klejnot nosiła nieszczęsna cesarzowa Elżbieta. Odkupić go od tej damy, to oddać jej wielką przysługę, niech mi pani wierzy...

- Lub złamać jej serce! Dość tego, książę! Dotyka pan rodzinnej tajemnicy, której ja na pewno tu nie odkryję! A teraz, przykro mi, ale nie mam więcej czasu dla pana!

Trudno byłoby obstawać przy swoim, nie zachowując się jak grubianin. Adalbert postanowił przyjść przyjacielowi z pomocą.

- Hrabino, niech mi pani pozwoli wtrącić słowo. Wszystko, co powiedział książę Morosini, jest czystą prawdą! On i ja poszukujemy kilku klejnotów, które w dawnych czasach były związane z przedmiotem kultu. Odnaleźliśmy już dwa. Zostały jeszcze dwa kolejne i opal jest jednym z nich.