Neville kochał Lily od dawna. Wiosną myślał, że nie może jej kochać jeszcze bardziej. Ale tak właśnie było. Starał się żyć tak jak dawniej, nie myśląc stale tylko o niej. Starał się nie być pewien, że w odpowiednim czasie Lily wróci do niego.

Wystarczyło jednak, że ją zobaczył, a przestał się oszukiwać. Bez Lily życie nie znaczyło dla niego nic. Była dla niego słońcem, ciepłem i śmiechem. Była… Była po prostu jego miłością.

Trzymał się od niej z daleka. Nie chciał przyspieszać jej decyzji, chociaż jej wizyta dawała wiele sposobności ku temu. Przyjechała z ojcem na urodziny. Chciał, by się jutro dobrze bawiła. Ale pojutrze…

Wszystko zależało od tego, co zdarzy się pojutrze. Walczył z ogarniającymi go wątpliwościami i strachem.

Chociaż zrobiło się już późno, Lauren i Gwendoline nie położyły się od razu spać po powrocie do wdowiego domku. Usiadły w bawialni, gdzie napalono w kominku. Przez chwilę w milczeniu przyglądały się trzaskającym płomieniom.

– Wiesz, co mi powiedziała? – spytała w końcu Lauren.

– Co? – Gwendoline dobrze wiedziała, o kim mowa.

– Że zdaje sobie sprawę, że muszę ją nienawidzić. Powiedziała, że wiosną ona również mnie nienawidziła, ponieważ wydawałam się jej taka idealna, uosobienie damy, bardziej nadawałam się na hrabinę niż ona. Powiedziała, że podziwia moją powściągliwość, pełne godności zachowanie, ciągle okazywaną jej uprzejmość, pomimo moich prawdziwych uczuć. Prosiła, bym przebaczyła jej, że zwątpiła w motywy, jakie mną kierowały.

– Dobrze zrobiła, że otwarcie powiedziała o tym, co jest pomiędzy wami – rzekła Gwendoline. – Zawsze mówi to, co myśli, nieprawdaż?

– Ona jest… – Lauren zamknęła oczy. – Ona jest kobietą, jakiej potrzebuje Neville. Czy zauważyłaś, że przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku? Czy widziałaś jego oczy?

– Powiedziała mi, że wie, iż mnie zraniła, pojawiając się tak nagle w naszej rodzinie, kiedy jeszcze nie przestałam rozpaczać po śmierci Vernona i nie pogodziłam się z wszystkimi wstrząsami życiowymi – odezwała się cicho Gwendoline. – Prosiła mnie, bym jej wybaczyła. Nie robiła tego tylko dlatego, że tak wypadało. Naprawdę tak myślała. Nadal chciałabym ją nienawidzić, ale nie potrafię. Jest taka miła.

Lauren uśmiechnęła się do ognia.

– Kiedy to mówiłam – dodała pospiesznie Gwendoline. – Ja nie miałam na myśli…

– Że w związku z tym mnie nie lubisz. – Lauren popatrzyła na nią. – Nie, oczywiście że nie, Gwen. Dlaczego miałoby to znaczyć coś takiego? Nie jest moją rywalką. Neville i ja wzięlibyśmy ślub, gdyby Lily nie przyjechała, ale dobrze się stało. Nasze małżeństwo nie byłoby związkiem z miłości.

– Ależ oczywiście, byłoby! – krzyknęła Gwen.

– Nie. – Lauren potrząsnęła głową. – Musiałaś czuć dzisiaj wieczorem to, co czuli wszyscy. Powietrze gęstniało pod wpływem natężenia ich namiętności. Są dla siebie stworzeni. Pomiędzy mną a Neville'em nigdy czegoś takiego nie było.

– Może… – zaczęła Gwendoline, ale Lauren znów zapatrzyła się w ogień, a wyraz jej twarzy uciszył kuzynkę.

– Widziałam ich kiedyś, kiedy nie powinnam ich widzieć – powiedziała Lauren. – Byli razem nad jeziorkiem, wcześnie rano. Kąpali się, śmiali, ogarnięci szczęściem. Drzwi domku były otwarte – spędzili tam razem noc. Tak właśnie powinna wyglądać miłość, Gwen. Tak jak twoja i lorda Muira.

Gwendoline zacisnęła dłonie na krześle i głośno westchnęła, ale się nie odezwała.

– To taka miłość, jakiej nigdy nie poznam – dodała Lauren.

– Oczywiście, że poznasz. Jesteś młoda i śliczna i…

– Niezdolna do namiętności – dokończyła Lauren. – Czy zauważyłaś, jaka jest różnica między Lily i mną? Po… ślubie mogłam stąd wyjechać. Mogłam wrócić do domu z dziadkiem. Pewnie by mi pomógł. Mogłam zacząć nowe życie. Zamiast tego, zostałam tutaj, życząc jej śmierci. I chociaż później wreszcie zdecydowałam o wyjeździe, zrezygnowałam. Bałam się, że wyjeżdżając, zaprzepaszczę tu jakąś szansę. Natomiast Lily, która miała więcej do przejścia niż ja i więcej do stracenia, wolała stąd odejść i rozpocząć nowe życie. Nie mam takiej odwagi.

– Jesteś trochę zmęczona i dlatego trochę przygnębiona – powiedziała z ożywieniem Gwendoline. – Jutro rano wszystko będzie wyglądało dużo lepiej.

– Starcza mi jednak odwagi, by zrobić jedną rzecz – oznajmiła Lauren wstając. Wspięła się na palcach i sięgnęła po kosztowną porcelanową figurkę pasterki, stojącą na kominku. Wzięła ją do rąk, uśmiechając się. – O, tak, mam na to wielką ochotę.

Wrzuciła ozdobę do ognia, rozbijając ją na tysiąc kawałków.


*

Główne obchody urodzinowe hrabiny miały odbyć się wieczorem, ale ponieważ tylu gości przybyło do Newbury Abbey, nawet na herbacie panował tłok. Na dworze był wilgotny, jesienny dzień. Wszyscy z chęcią pozo – stali w domu.

Wszyscy, z wyjątkiem Elizabeth. Oczywiście, cieszyła się, że wróciła do domu, że może ujrzeć krewnych, wziąć udział w rodzinnej uroczystości. A jeszcze bardziej cieszyła się z tego, że mogła zobaczyć, jak zaczynają się spełniać nadzieje, którymi żywiła się już od wiosny. Chociaż oficjalnie okazją były urodziny Klary, wszyscy wiedzieli, że czekało ich jeszcze coś ważniejszego. Ten rodzaj miłości, który łączył Neville'a i Lily był tak niezwykły i cudowny, że nie sposób było go nie zauważyć.

To cieszyło nieegoistyczną cząstkę jej duszy.

Ale zasmucało samolubną.

Już nie będzie potrzebna. Ani Lily, ani jej ojcu.

Wymknęła się cicho z salonu, wcześniej niż większość gości, zabrała z pokoju płaszcz, kapelusz i rękawiczki i wybrała się na samotny spacer do skalnego ogrodu. O tej porze roku prezentował się ponuro i bezbarwnie. Przypomniała sobie, jak przyszła tutaj, kiedy Lily przybyła do Newbury Abbey tego dnia, kiedy miały odbyć się zaślubiny Lauren i Neville'a. Lyndon wypytywał wtedy bardzo dokładnie Lily, a Elizabeth zbeształa go, nie wiedząc, że już wtedy podejrzewał prawdę. Minęło od tamtej chwili tyle czasu…

– Czy nie przyda ci się towarzystwo? – usłyszała. – A może wolisz zostać sama?

Przyszedł tutaj za nią. Odwróciła się i uśmiechnęła do niego. Pragnęła być na tyle silna, by móc powiedzieć, że tak, rzeczywiście pragnie być sama, ale nie chciała kłamać. Samotność czekała ją przez resztę życia. Po co miała zacząć się wcześniej niż to konieczne…

– Lyndonie, czy to cię nie smuci? – spytała kiedy podszedł bliżej. – Spędziłeś z nią tak mało czasu. – Obserwowała zmianę swojego przyjaciela od odkrycia prawdy o Lily z zachwytem i radością, ale jednocześnie z bólem serca.

– Że opuści mnie dla Kilbourne'a? Tak, trochę. Ostatnie miesiące były najszczęśliwszym okresem w moim życiu. Może pójdziemy rododendronową ścieżką? Nie będzie ci za zimno?

Potrząsnęła głową. Zauważyła jednak, że nie podał jej ramienia. Nigdy nie czuła się skrępowana w jego towarzystwie. Teraz ogarnęło ją zakłopotanie.

– Mam jednak powody do zadowolenia. Lily będzie szczęśliwa, oczywiście jeśli go przyjmie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Hrabina zresztą również, jak i wszyscy w Newbury. Cieszę się z tego, Elizabeth, że teraz będę mógł zająć się swoim życiem.

– Kiedy bardzo płakałeś latem nad grobem Frances, tak jak i Lily, czy w końcu pogodziłeś się z tym, że jej już nie ma? Musiałeś ją naprawdę bardzo kochać.

– Tak – przyznał. – Dawno, dawno temu. Myślałem, by znów się ożenić, mieć syna i wychować go na swego dziedzica. A potem zacząłem sobie wyobrażać, że odnajduję dziecko Frances i moje, i okazuje się, że to syn. Wyobrażałem sobie, jak rośnie wrogość i uraza pomiędzy dwoma braćmi, między dwojgiem moich dzieci, z których tylko jedno może zostać dziedzicem.

Na ścieżce prowadzącej na wzgórze było piękniej niż w ogrodzie. Wielobarwne liście zwisały nad ich głowami i leżały u ich stóp. Do zimy było jeszcze daleko.

– Nie jest jeszcze za późno, Lyndonie. – Zmusiła się, by to powiedzieć, j ej serce było zimne niczym chłodna bryza wiejąca im w twarze. – Chodzi mi o to, że jeszcze doczekasz się syna i dziedzica. Nie jesteś stary. I stanowisz dobrą partię. Jeśli poślubisz młodą kobietę, może dać ci jeszcze wiele dzieci. Możesz założyć rodzinę, by pocieszyć się brakiem Lily.

– To właśnie mi radzisz, moja przyjaciółko?

– Tak – odparła, mając nadzieję, że jej głos jest tak zimny i stanowczy, jak tego pragnęła.

Zawsze uwielbiała tę ścieżkę, w najwyższym punkcie górowała nad wierzchołkami drzew i nagle rozpościerał się piękny widok na park i morze malujące się w oddali. W ciszy, jaka zapadła, Elizabeth starała się skoncentrować na podziwianiu krajobrazu. Zdała sobie sprawę, że się zatrzymali.

– A czy siebie uważasz za młodą, Elizabeth? – spytał w końcu.

Serce w niej zamarło. Spojrzała na ołowiane, szare morze, starając się nie zważać, że książę rozplata jej ściśnięte za plecami palce i bierze jej rękę w swą dłoń.

– Niewystarczająco – powiedziała. – Nie jestem wystarczająco młoda, Lyndonie. Mam trzydzieści sześć lat. Pozostałam niezamężna z własnego wyboru. Postanowiłam, że nie wyjdę za mąż bez miłości. Teraz jestem już za stara.

– Czy kochasz mnie?

Odwrócił się do niej i patrzył wyczekująco. Serce biło jej tak mocno, że zabrakło jej tchu.

– Jak bliskiego przyjaciela – odparła.

– Ach – powiedział miękko. – Jaka szkoda, Elizabeth. Jeszcze kilka miesięcy temu mógłbym powiedzieć to samo. Ale już nie teraz. W takim razie nie ma sensu, bym poruszał z tobą temat małżeństwa, prawda? Nie kochasz mnie tak, jakbyś chciała kochać swojego męża?

– Lyndonie – wyszeptała. – Jest już za późno, bym mogła dać ci syna.

– Naprawdę? – Uniósł jej rękę i przycisnął do swych ust, zdjąwszy z niej przedtem rękawiczkę. – Ależ ty masz dopiero trzydzieści sześć lat, moja droga.

Śmiał się. O, nie otwarcie, ale w głosie tego okropnego człowieka pobrzmiewał śmiech. Próbowała wyrwać mu rękę, ale przytrzymał ją jeszcze mocniej.