– Znowu to samo, pani doktor – powiedział z lękiem ojciec.

Rose poczuła, jak serce jej zamiera. Dziewczynka cierpiała na przepuklinę, którą najlepiej byłoby zoperować. Dwa miesiące temu Rose zdołała zaradzić bólom, ale stanowczo nakazała wizytę u chirurga.

– Czy córkę widział specjalista? – zapytała.

– Wszystko było w porządku – tłumaczył niepewnie ojciec. – Więc myślałem, że nie warto…

– Co to znaczy „nie warto”? Tu chodzi o zdrowie dziecka! Rose ułożyła dziewczynkę na kozetce i zaczęła badać mały brzuszek. Poprzednim razem udało jej się umieścić jelito na miejscu, ale czy i teraz da radę?

– Nie! – zaszlochała Cathy. – To boli.

– Wiem, dziecko, że boli, ale postaram się zrobić to szybko. Weź tatę za rękę, nie oddychaj przez chwilę, a ja zobaczę, co można zrobić.

Tym razem jelito wysunęło się jeszcze dalej, ale pod naciskiem cofnęło się na miejsce. Rose odetchnęła z ulgą. W przeciwnym wypadku byłaby bezsilna.

– Udało się – oznajmiła ojcu – ale teraz trzeba przewieźć Cathy do Batarry. – W Batarrze, sto kilometrów na południe, mieszkał najbliższy chirurg. – Trzeba natychmiast operować tę przepuklinę. Dwa razy się udało, ale nie wolno więcej ryzykować.

– Dobrze, ale nie dzisiaj. Zamówię wizytę. Dziś muszę być w pracy, a moja żona nie siada za kierownicą.

– Nie ma mowy – sprzeciwiła się Rose. – Dzwonię do Batarry, żeby czekali na was. I proszę się pospieszyć.

Lunch – krakersy i kawa z termosu – zjadła koło swojej łodzi. Ten chirurg z Batarry, myślała, jest dość stary i ręka już chyba trochę go nie słucha. Ale… ale nie ma innego wyboru. Natychmiastowa interwencja jest konieczna. O kilkanaście metrów od niej, za matowymi oknami luksusowego jachtu, skrył się doktor Ryan Connell i może nawet w tej chwili jej się przygląda.

– Popijając szampanem czarny kawior – mruknęła do siebie. – Obym już nigdy nie musiała zamienić z nim ani słowa.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nie zamieniła z nim ani słowa przez następne cztery godziny. Rejs popołudniowy przebiegł gładko, ponieważ krokodyle łaskawie ukazywały się turystom, Kiedy wszyscy wysiedli, Rose zmyła pokład, a potem spędziła kilkadziesiąt minut nad silnikiem. Nikt na nią nie czekał w domu, nie było gdzie się spieszyć.

– Jutro masz wolny dzień – szepnęła do łodzi, chowając pod fotele tablicę informacyjną, zamiast wystawić ją na pomoście. – Zasłużyłaś sobie na to. – Gdy odwróciła się, stwierdziła, że z desek pomostu przygląda się jej Ryan Connell.

– Wystarczająco już brudna?

Rose, cała w plamach z oleju silnikowego, spłonęła rumieńcem.

– Gdzie ciężka praca, tam i brud; nie mam się czego wstydzić.

– Mam nadzieję, że dzisiaj nie zasłużyłem sobie na opinię bezczynnego bogacza. Wytropiłem krokodyla!

Rose nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Wyobrażam sobie twarze moich turystów, kiedy na zdjęciach zobaczą, że z ogona ich „krokodyla” wyrastają gałązki. – Zawahała się na moment. – Nie zdążyłam podziękować. To było… bardzo miłe z pana strony.

Przyglądał się jej z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Zazwyczaj nie staram się być przesadnie miły.

– Doprawdy?

– Tak – powiedział z ociąganiem. – Skończyła już pani na dzisiaj?

Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wejść na pomost, ale żachnęła się z irytacją. Dlaczego przy tym człowieku czuje się tak nieswojo?

– Dziękuję, dam sobie radę.

– Nie wątpię – mruknął i cofnął się o krok. – Niech mi pani powie – przez chwilę jakby szukał właściwych słów – czy w domu jakiś mężczyzna przygotowuje właśnie dla pani kolację i ustawia pantofle przy łóżku?

W pierwszej chwili Rose chciała powiedzieć coś żartobliwego i kąśliwego, ale kiedy przypomniała sobie, że dom czeka na nią pusty, natychmiast spochmurniała. Ryan Connell dostrzegł to.

– Przepraszam, jeśli powiedziałem coś niewłaściwego – powiedział speszony. – Chodziło mi…

– Nie, wszystko w porządku – ucięła Rose.

– W takim razie… – Widać było, że Ryan Connell stara się o beztroski ton. – Mój sekretarz ma wolne popołudnie, więc moglibyśmy zjeść u mnie kolację.

– Co takiego? – zapytała głosem ochrypłym ze zdumienia.

– Ja miałabym z panem zjeść kolację? Chyba pan żartuje.

– Kiedy już lepiej mnie pani pozna, zobaczy pani, że bardzo rzadko żartuję.

– Ani mi się śni poznawać pana lepiej, doktorze Connell.

– Mam na imię Ryan.

– Doktorze Connell, żyjemy w innych światach i nic nas nie łączy. – Zerknęła na swoje gołe nogi, pokryte plamami oleju. – Ma pan z pewnością na jachcie drogie meble i nie chciałabym ich pobrudzić.

– Może aż tak bardzo mi na tym nie zależy.

Zerknęła podejrzliwie na jego twarz, ale nie dostrzegła w niej śladu drwiny.

– Jeśli dobrze zrozumiałem – ciągnął Ryan – przez ostatnie dwa lata udzielała pani w Kora Bay porad lekarskich, więc mój przyjazd odbiera pani zajęcie.

– Pan ma kwalifikacje, a ja nie. Koniec, kropka.

– Tak czy owak, zapraszam panią na kolację.

– Nie dzisiaj – odrzekła, ale w jej głosie mniej już było stanowczości. Usiłowała ominąć Ryana, ale on chwycił ją za rękę. – Proszę mnie puścić. Chcę wrócić do domu i wziąć kąpiel.

– A więc jedyną przeszkodą jest ten olej?

– Powiedzmy.

– Może uda mi się pomóc. – Zanim Rose zdążyła się zorientować, silne ręce porwały ją w powietrze. – Mam dobry środek na takie uparte plamy.

– Co pan sobie… Proszę mnie puścić… Natych…

– Słowa protestu uwięzły Rose w gardle, gdy zobaczyła, że z drugiego końca pomostu z zaciekawieniem i rozbawieniem przypatruje im się grupka turystów.

– Za chwilę panią uwolnię – obiecał Ryan, który najwyraźniej nic sobie nie robił z takich protestów. Byli już na pokładzie „Mandali”; szerokie, mahoniowe drzwi do kabiny były otwarte na oścież.

Rose tymczasem oniemiała ze zdumienia i ze złości. Przez dwadzieścia sześć lat życia nigdy jeszcze nie została potraktowana tak obcesowo. I to przez kogo? Przez jakiegoś szaleńca, który porywa ją do swojej twierdzy.

Właśnie: do twierdzy! Powinna więc się wyrywać, krzyczeć na całe gardło, zaalarmować wszystkich turystów w promieniu kilometra, a przecież nie robiła tego. Dlaczego? Co zasznurowało jej usta? Dlaczego poddała się uściskowi tych opiekuńczych ramion, które niosą ją do…

Do łazienki. Ryan Connell długimi krokami przemierzył pomieszczenie, które służyło do rejestracji chorych, i nogą popchnął drzwi.

Rose nigdy jeszcze nie widziała czegoś podobnego.

Ściany, sufit i podłogę olśniewająco białej łazienki wyłożono pięknie wyszlifowaną włoską glazurą. Nigdzie nie widać było luster, ale na dobrą sprawę w zupełności zastępowały je kafelki. Pośrodku, wpuszczona w podłogę, znajdowała się ogromna wanna: w istocie malutki basenik wypełniony parującą wodą, która czekała na ukojenie zmęczonego ciała. Ryan Connell ramieniem przycisnął jakiś guzik przy drzwiach, a woda w kąpieli zafalowała z bulgotem.

Dopiero teraz Rose zaczęła się rozpaczliwie szarpać i wyrywać.

– Proszę mnie puścić! – zawołała i ręką ściśniętą w pięść uderzyła go w ramię. – Co pan sobie wyobraża?

– Chciała się pani wykąpać. Proszę, nie trzeba daleko chodzić.

– Nie mogę… Nie mam ubrania na zmianę… Zostawię na pańskiej wannie grubą warstwę oleju. Muszę wracać do domu.

– Najpierw problem numer jeden – mruknął Connell i przycisnął stopą duży, żółtawy guzik koło wanny, która natychmiast zaczęła się napełniać pienistym płynem. – To znakomite mydło nie zostawi kropelki oleju nie tylko na pani, ale i na ściankach wanny. – Ryan Connell wskazał brodą stos białych materiałów w koszu pod ścianą. – A teraz problem numer dwa. Tutaj są ręczniki i szlafroki kąpielowe. Ponieważ w tej chwili pani ubranie jest równie brudne jak pani, więc radzę wykąpać się w nim, a potem zdjąć i powiesić na zewnątrz. Wyschnie, zanim zdążymy zjeść kolację.

– Nie mam zamiaru…

– Kąpać się w ubraniu? – zapytał z uśmiechem Connell.

– Doskonale panią rozumiem, znacznie lepiej kąpać się nago. Sądzę jednak, że w obecnej sytuacji poczuje się pani bezpieczniej, mając na sobie jedną czy dwie warstwy ochronne. Może… – na chwilę zawiesił głos – może tak będzie bezpieczniej dla wszystkich, – Jak pan śmie?! Proszę mnie puścić, i to natychmiast!

– Na pewno?

– Na pewno!

Ryan Connell postąpił o krok do przodu, a Rose natychmiast zrozumiała, co teraz nastąpi. Było już jednak za późno. Za późno na protesty, obronę i na wiele innych rzeczy. Jednym płynnym ruchem została opuszczona w pienistą kąpiel.

Pierwszym odczuciem była kojąca przyjemność. Rose pogrążyła się w czułym, puszystym objęciu piany. Kiedy się wyprostowała, stała po piersi w wodzie, a wędrujące po skórze bąbelki pieściły zmęczone ciało. Popatrzyła na stojącego nad nią mężczyznę i przymknęła oczy. To niemożliwe. To sen. To nie dzieje się naprawdę.

I nagłe zdała sobie sprawę z tego, że znalazła się na łasce i niełasce prawie nie znanego jej mężczyzny. Mógł zrobić z nią, co chciał. Wątpliwe, by ktokolwiek na przystani usłyszał krzyki dochodzące głęboko z wnętrza jachtu. Spojrzała na niego, a w jej oczach zamigotał strach.

– Pani O’Meara – powiedział miękko. – Chcę panią tylko doprowadzić do porządku i nakarmić. Gdyby tylko pani wiedziała, jak pani teraz wygląda… Natychmiast się czuje, że ktoś musi się panią zaopiekować.

– Bardzo pan łaskaw, ale sama najlepiej o siebie zadbam. Spod ręki rozzłoszczonej Rose prysnęła piana.

– W porządku. – Ryan Connell odskoczył o krok. – Dzisiaj jednak ja muszę się panią zająć. Jeśli na przyszłość zamierza pani ograniczyć lunch do paczki krakersów, to proszę nie robić tego pod oknami mojego jachtu. Trudno mi znieść widok głodującego stworzonka… Szczególnie tak uroczego jak pani.

– Doktorze Connell… – zaczęła podniesionym głosem Rose.

– Już mnie nie ma – przerwał jej. – Na drzwiach jest zasuwa, ale zapewniam, że nikt nie będzie pani niepokoił. Kolacja czeka, kiedy tylko będzie pani gotowa.