– Ciekawe – mruknął.

– Nie denerwuj się. Nie chciałam nic złego powiedzieć. Po prostu rodzina Jamesów już się wpisała w historię Nowego Orleanu. Za sto lat wasze nazwisko nadal będzie znane.


Parker zmarszczył czoło. Kochał swoich bliskich, ale tak z ręką na sercu, to nigdy nie pociągał go rodzinny interes. Jego ojciec cały swój czas poświęcał firmie zajmującej się importem oraz eksportem kawy, którą w 1806 roku założył Jedediah James. Gdyby mógł, nie wychodziłby z pracy. Parker podziwiał ojca, cieszył się, że pod jego kierownictwem firma tak wspaniale się rozrosła, ale nie podzielał jego entuzjazmu. Nie chciał do końca życia handlować kawą. Pragnął czegoś innego, czegoś własnego, co od początku stworzyłby sam, bez pomocy rodziny.


Pracował dla ojca, bo tego po nim oczekiwano, ale pracował bez zapału, bez przekonania. Był posłusznym synem. A nawet ożenił się dlatego, że rodzina tego oczekiwała. Zarówno Jamesom, jak i LeBourdaisom zależało na małżeństwie ich dzieci. Wszyscy wiele sobie po nim obiecywali, ajednak małżeństwo się rozpadło.


Dziś Parker ze wstydem myślał o tym, jak beztrosko wstąpił w związek małżeński. Jak niedojrzale do tego podszedł. Frannie była piękna i pełna wdzięku. Uwierzył, że są dla siebie stworzeni. Dlatego łatwo było mu podporządkować się woli rodziców, spełnić ich marzenie.


Zadumał się. Faktycznie, byli dla siebie stworzeni, ale przez bardzo krótki okres. Po ślubie wszystko się zmieniło. Frannie zaczęła stopniowo odsłaniać swoje prawdziwe oblicze, a on czuł się coraz bardziej samotny.


Nie nadawali się do wspólnego życia; małżeństwo się rozpadło. Nie chciał go ratować. Po co? Żeby się jeszcze bardziej unieszczęśliwić?

– Może masz rację – powiedział z namysłem. – Chyba ważna jest pamięć o człowieku. Nie o nim samym, ale o tym, czego w życiu dokonał i co po sobie zostawił.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– O rany! – zawołała Holly. – Wygląda fantastycznie!


Przytknąwszy nos do szyby, na której widniał duży złoty napis Grota Parkera, usiłowała zajrzeć do środka.


– Nie musisz brudzić sobie nosa – powiedział ze śmiechem Parker. Ujmując ją za łokieć, pociągnął w stronę drzwi.

– To dobrze. Od dawna marzę o tym, żeby zobaczyć, jak jest w środku.


Minęła próg i przystanęła, z zaciekawieniem rozglądając się dookoła. Wzrok przykuwały oryginalnie oprawione zdjęcia i grafiki przedstawiające Nowy Orlean sprzed kilku dziesięcioleci. Pod ochronną warstwą folii lśniła piękna drewniana podłoga. Nad głową, na srebrnych łańcuchach, wisiały wykonane ze starych kół od powozów żyrandole i połyskiwały w blasku wpadających przez okno promieni słonecznych.


Uśmiechając się szeroko, Holly ruszyła w głąb sali. Po chwili, lawirując między stolikami, doszła do podwyższenia służącego za scenę. Ciekawa była, jak.będzie prezentować się sala z miejsca, na którym występują muzycy. Powiodła wokół spojrzeniem, usiłując sobie wyobrazić tłumy goś9i przy stolikach.

– Wspaniale. – Westchnęła cicho.

– Dziękuję. Jesteśmy już prawie gotowi do otwarcia.

Na twarzy Parkera dojrzała wyraz głębokiej satysfakcji.

– Odniesiesz wielki sukces.


Nagle gdzieś zajej plecami ktoś zaklął siarczyście, a chwilę później rozległ się potężny łoskot. Na ziemię upadło coś ciężkiego.

– Wszystko w porządku, Joe? – zawołał Parker.

– Tak! – odrzekł zdegustowanym tonem schowany za ścianą człowiek. – Tylko te cholerne miedziane rury ciągle się staczają…


Holly roześmiała się wesoło. Jej głos był świeży, rześki niczym poranny wietrzyk. Parker zacisnął dłonie w pięści. Chciał do niej podejść, objąć ją, przytulić. Powstrzymał się najwyższym wysiłkiem woli.


Nie, nigdy więcej nie da się oczarować pięknej kobiecie. Nawet takiej jak Holly, która sprawia wrażenie szczerej, niewinnej, prostodusznej.

– Więc mówisz, że jesteście już gotowi do otwarcia?


Powtarzając w myślach, że musi być silny, że dla własnego zdrowia psychicznego nie może ulec kobiecym wdziękom, dołączył do Holly.

– Joe ma najlepszą ekipę remontową w mieście. Na pewno ze wszystkim zdąży.

– Zdąży? To znaczy? – spytała, ponownie omiatając wzrokiem wnętrze.

– Do soboty – odparł.

– Planujesz huczne przyjęcie?

Wetknął ręce do kieszeni dżinsów.


– I tak, i nie. – Kąciki ust mu zadrgały. – Nie zależy mi na głośnych nazwiskach. Wolę, żeby na otwarciu zagrali miejscowi muzycy.

Skinęła ze zrozumieniem głową. Zadowolony Parker mówił dalej:


– Mamy w Nowym Orleanie doskonałychjazzmanów. Większość z nich nigdy nie uzyska światowej sławy. Grają na urodzinach i weselach, występują na placach i rogach ulic. Zasługują na to, żeby choć raz w życiu zagrać w lokalu, dla prawdziwej publiczności.

– Masz rację, zasługują – poparła go Holly.


Zeskoczyła ze sceny i usiadła na jej krawędzi. Opierając łokcie o kolana, wbiła oczy w Parkera. – Bardzo mi się podoba twoje podejście.

– Serio? – Usiadł przy niej.

– Serio. – Przechyliła się w bok, trącając go przyjaźnie ramieniem. – Pamiętam swoje pierwsze występy… Boże, ile bym dała, żeby móc wystąpić w takim lokalu!

– Od dawna śpiewasz?

– Mam wrażenie, że od urodzenia. – Podniosła głowę i popatrzyła za zawieszone nad sceną światła. – Ale mój oficjalny debiut? Hm, chyba miałam szesnaście lat, kiedy zaczęłam w ten sposób zarabiać na życie.

– Szesnaście?


Zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć, co sam robił w wieku szesnastu lat. Na pewno nie musiał troszczyć się o zarabianie pieniędzy, bo pochodził z bogatego domu. A w wieku szesnastu lat… tak, uczęszczał do szkoły z internatem. W Anglii. Okropnie tęsknił za domem, ale w rodzinie Jamesów od wielu pokoleń wszyscy synowie kształcili się w Anglii. Nikt nie próbował złamać tej tradycji…


Nigdy nie zastanawiał się nad przywilejami, jakimi cieszył się z racji wysokiej pozycji społecznej swoich rodziców. Teraz, gdy o tym pomyślał, ogarnęły go wyrzuty sumienia.


– Ja w wieku szesnastu lat grywałem w krykieta na boisku ekskluzywnej szkoły pod Londynem – oznajmił.

Holly uśmiechnęła się szeroko.


– Pod Londynem? Chciałabym tam kiedyś pojechać. – Na moment zamilkła. – Wiesz, swoją pierwszą pracę dostałam u Frenchy' ego na Bourbon Street.


– U Frenchy'ego? – Parker przeciągle gwizdnął. Trudno mu było wyobrazić sobie młodą, niewinnie wyglądającą dziewczynę pracującą w takiej spelunie. – Chryste! Znam dorosłych facetów, którzy boją się wejść do tego lokalu.


– Z początku też się bałam. Ale w sumie nie było tak źle. Frenchy pilnował, aby nikt mi nie wyrządził krzywdy. Poza tym pozwolił mi zamieszkać nad barem.

– Mieszkałaś sama? W tej dzielnicy?

Wzruszyła ramionami.

– Co za różnica, sama czy nie sama? Zresztą wszędzie byłabym sama. A mieszkanie na pięterku było tanie. Zresztą znałam już wtedy Tommy'ego i Shanę. Sporo czasu spędzałam u nich.

– Jesteś niesamowita.

– To miłe, co mówisz – rzekła, siląc się na lekki ton. – Ale przesadzasz. Poza wszystkim lepiej mieszkać samemu niż w sierocińcu.

– Przepraszam. Nie wiedziałem…

– To stare dzieje. – Machnęła lekceważąco ręką. – Liczy się teraźniejszość.

– Ile miałaś lat, kiedy trafiłaś do…

– Dwa. – Potarła dłońmi kolana. – Nie mam pojęcia, kim są moi biologiczni rodzice, ale kiedy byłam mała, wymyślałam sobie o nich niestworzone historie.

– Na przykład?

– Na przykład, że zginęli, ratując mnie z pożaru. Albo że rozbił się samolot, którym lecieli. Albo…

– Biedne dziecko.

Zerknęła na niego spod oka.

– Błagam cię, nie roztkliwiaj się nade mną. Wyszłam na ludzi. Całkiem nieźle mi się powodzi. Lubię swoje życie i naprawdę niczego bym w nim nie zmieniła. Nie chcę litości.

– W porządku.

Był pod wrażeniem jej słów.,Wiele osób mających za sobą tak trudne dzieciństwo zachowywałoby się zupełnie odwrotnie i raczej próbowało wzbudzić współczucie.

Chociaż prosiła, by się nad nią nie roztkliwiać, nie potrafił usunąć sprzed oczu obrazu małej porzuconej dziewczynki.

Bolly wstała, wyciągnęła w bok ręce i uśmiechając się radośnie, obróciła się w koło.

– Powiedz, Parker; skąd ci przyszło do głowy, żeby mieć własny klub? Dlaczego to miejsce tak wiele dla ciebie znaczy?

Parker również podniósł się ze sceny.

– Pamiętasz, o czym wcześniej rozmawialiśmy? Że człowiek chce coś po sobie zostawić? Że pragnie, żeby o nim pamiętano?

– No?

– No więc może chcę być zapamiętany nie tylko jako ten, który sprowadzał do Stanów doskonałą kawę·

– Świetnie cię rozumiem.

– Tak? – Uniósł pytająco brwi. – Czy to przypadkiem nie ty twierdziłaś, że nie powinienem rezygnować z rodzinnego interesu? Że powinienem zaprzeć się i wytrwać? Że nie wolno się poddawać?

– Owszem, ja – przyznała. – Ale wtedy nie wiedziałam o tym klubie. Nie wiedziałam, że masz marzenia i inny pomysł na życie. Nie obraź się, po prostu sądziłam, że… że tak zwyczajnie chcesz skapitulować.

– Co za różnica, zwyczajnie czy niezwyczajnie?

– Ogromna. Człowiek powinien spełniać swoje marzenia.

– Czyli uważasz, że można się poddać, zrezygnować z tego, co się robiło, jeżeli ma się w życiu inny cel?

– Tak. Bo wówczas rezygnacja nie oznacza słabości. Jest początkiem czegoś nowego. Zmianą kierunku, a nie ucieczką.

Parker uśmiechnął się smutno.

– Nie wiem, czy moi rodzice podzielają ten pogląd.

– Nie popierają twoich planów?

– Nie bardzo. Liczą na to, że pomysł klubu wywietrzeje mi z głowy i skupię się ponownie na prawdziwej pracy…

– Spełnisz ich oczekiwania?

– Nie. – Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił z płuc powietrze. – Zbyt długo marzyłem o własnym lokalu, zbyt długo się do niego przymierzałem, aby w przededniu otwarcia rezygnować. – Powiódł wzrokiem po ogromnych oknach, po stojących pod ścianą staroświeckich ekspresach do kawy, po scenie. – Właśnie to chcę robić. Prowadzić klub. Może czasem przyłączyć się do muzyków na scenie.