– Wszystkie tak dokładnie wyrażacie moje myśli – rzekła wreszcie – że nie mam nic więcej do dodania.

To wyznanie wydało się Penelope cokolwiek zaskakujące. Taki delikatny sarkazm pasował do jej przyjaciółki, ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby podczas konwersacji nie miała nic do powiedzenia.

Eloise wzruszyła ramionami.

– Powinnyśmy przejść dalej – zauważyła lady Violet. – Blokujemy drogę innym gościom.

– Zobaczymy się później – obiecała Daphne. – I… Och! – Wszyscy zwrócili się ku niej. – Pewnie będziecie chciały wiedzieć – szepnęła – że lady Danbury jeszcze nie przybyła.

– To mi upraszcza zadanie – odparł Simon, wyraźnie znudzony intrygą.

– A mnie nie – wtrąciła Hyacinth. – Muszę się jej trzymać…

– Jak mucha lepu – dokończyli wszyscy chórem – z Penelope włącznie.

– No to ja zaczynam – stwierdziła Hyacinth.

– A skoro mowa o muchach… – zaczęła Eloise, kiedy oddaliły się już od gospodarzy. – Czy nie wydaje ci się, Penelope, że wystarczą ci na razie dwie? Muszę wyjść na chwilę.

– Pójdę z tobą – zawołała Hyacinth.

– Nie możecie iść obie – zaprotestowała lady Violet. – Jestem pewna, że Colin nie chciał, aby Penelope została tylko ze mną.

– A mogę wyjść, kiedy ona wróci? – skrzywiła się Hyacinth. – Nie mogę niestety tego uniknąć.

Wicehrabina spojrzała wyczekująco na córkę.

– Co takiego? – zapytała Eloise.

– Czekałam, aż powiesz to samo.

– Jestem zbyt dystyngowana. – Eloise siąknęła nosem.

– Och, proszę – wymamrotała Hyacinth.

Lady Violet jęknęła.

– Jesteś pewna, Penelope, że masz ochotę na nasze towarzystwo?

– Chyba nie mam wyboru – odparła Penelope, rozbawiona dyskusją. – Idź – rzuciła do Eloise. – Tylko wracaj zaraz.

Panna Bridgerton skinęła głową i ku zdumieniu wszystkich szybko uściskała bratową.

– A to za co? – zapytała Penelope z serdecznym uśmiechem.

– Bez powodu – odparła Eloise, odpowiadając jej uśmiechem podobnym do uśmiechu Colina. – Myślę, że to będzie dla ciebie bardzo ważny wieczór.

– Tak sądzisz? – ostrożnie spytała Penelope, niepewna, czego przyjaciółka może się domyślać.

– Widać przecież, że coś się dzieje – rzuciła Eloise. – Colin rzadko działa w takiej tajemnicy. A ja chciałam tylko pomóc.

– Wrócisz za kilka minut – zauważyła Penelope. – Cokolwiek ma się zdarzyć, na pewno tego nie przegapisz.

Eloise wzruszyła ramionami.

– To był impuls. Impuls zrodzony z dwunastu lat przyjaźni.

– Eloise Bridgerton, czyżbyś przeze mnie stała się sentymentalna?

– Teraz? – zdziwiła się Eloise z udaną urazą. – Raczej nie.

– Pójdziesz wreszcie? – burknęła ze zniecierpliwieniem

Hyacinth. – Nie mogę czekać przez całą noc.

W odpowiedzi siostra machnęła jej ręką i odbiegła. Przez następną godzinę Penelope, Violet i Hyacinth niczym jedna osoba spacerowały w tłumie, rozmawiając z gośćmi.

– Trzy głowy i sześć nóg – zauważyła Penelope, podchodząc do okna. Obie panie Bridgerton natychmiast stanęły obok niej.

– Słucham? – zapytała lady Violet.

– Czy naprawdę chciałaś wyjrzeć przez okno, czy tylko nas sprawdzasz? – zapytała Hyacinth. – I gdzie jest Eloise?

– Sprawdzałam, ale tylko ciebie – przyznała Penelope. – Jestem pewna, że Eloise zatrzymał któryś z gości. Wiesz, że jest tu sporo ludzi, z których szponów dość trudno się wyrwać.

– Hmm – mruknęła Hyacinth. – Ktoś chyba musi sprawdzić, czy ona pamięta zależność między lepem a muchą.

– Jeśli musisz odejść na chwilkę, proszę, nie krępuj się. Nic mi nie będzie. – Penelope spojrzała na teściową. – Ty, mamo, także. Jeśli musisz, odejdź, obiecuję, że zostanę tu jak przykuta do ściany aż do waszego powrotu.

Wicehrabina spojrzała na nią ze zgrozą.

– I złamać słowo dane Colinowi?

– Dałaś mu słowo? – zdumiała się Penelope.

– Nie, ale tego się właśnie domagał, jak mi się zdaje. Och, patrzcie! – zawołała nagle. – Jest już!

Penelope próbowała dyskretnie zwrócić uwagę męża, ale wszelkie jej próby spełzły na niczym, gdy Hyacinth zaczęła gwałtownie wymachiwać rękami i wołać:

– Colinie!

Lady Bridgerton jęknęła.

– Wiem, wiem – rzekła Hyacinth bez cienia skruchy. – Muszę się zachowywać jak dama.

– Skoro o tym wiesz – odrzekła lady Violet tonem wzorowej matki dzieciom – dlaczego to robisz?

– Dobry wieczór, moje panie – przywitał się Colin i ucałował dłoń matki, po czym zajął miejsce obok żony, obejmując ją w talii.

– No i co? – zapytała Hyacinth. Jej brat uniósł brew. – Nie powiesz nam?

– Wszystko w swoim czasie, droga siostro.

– Jesteś wstrętny, po prostu wstrętny – burknęła Hyacinth.

– Chwileczkę – mruknął Colin, rozglądając się wokoło. – A gdzie jest Eloise?

– Bardzo dobre pytanie – wymamrotała Hyacinth, ale jej głos utonął w słowach Penelope.

– Jestem pewna, że wkrótce wróci.

Colin skinął głową, nie okazując zbytniego zainteresowania.

– Mamo – zwrócił twarz ku wicehrabinie – jak się dziś miewasz?

– Rozsyłasz po całym mieście tajemnicze liściki – odparła Violet – a pytasz mnie, jak się miewam?

– Tak. – Colin uśmiechnął się.

Lady Violet już podniosła palec, żeby mu pogrozić, ale zmitygowała się natychmiast. Sama zabraniała dzieciom robić to publicznie.

– O, nie, nie, nie, Colinie Bridgerton. Nie wywiniesz się bez tłumaczenia. Jestem twoją matką, twoją matką!

– Wiem, że łączą nas więzy krwi – mruknął.

– Nie będziesz mi tu tańczył wokół tematu i zwodził mnie zręcznymi słówkami i czarującym uśmiechem!

– Uważasz, że mam czarujący uśmiech?

– Colinie!

– Ale masz rację – zgodził się. – Absolutną rację.

Wicehrabina zamrugała oczami.

– Tak?

– Tak. Na temat tańca. – Lekko przechylił głowę na bok. – Zdaje się, że orkiestra właśnie zaczyna grać.

– Nic nie słyszę – odparła Hyacinth.

– Nie? Szkoda. – Colin chwycił Penelope za rękę. – Chodź, małżonko. To chyba nasz taniec.

– Ale przecież nikt nie tańczy – syknęła Hyacinth.

Brat rzucił jej uśmiech pełen satysfakcji.

– Ale będą tańczyć. – I zanim ktokolwiek zdołał mu odpowiedzieć, pociągnął Penelope za sobą w największe tłumy.

– Chyba chciałeś tańczyć? – wydyszała, kiedy minęli niewielkie podium dla orkiestry. Muzycy wydawali się mieć dłuższą przerwę.

– Nie, tylko uciec – wyjaśnił, przemykając przez boczne drzwi i pociągając ją za sobą.

W chwilę później znaleźli się na wąskich schodach, którymi dotarli do maleńkiego salonu, oświetlonego jedynie blaskiem pochodni wpadającym przez okna.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Penelope, rozglądając się wokoło siebie.

Colin wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Miejsce dobre jak każde inne.

– Powiesz mi wreszcie, co się dzieje?

– Nie, najpierw cię pocałuję.

Zanim miała możliwość zareagować (choć daleka była od protestów!), nakrył ustami jej usta w czułym, a jednocześnie łapczywym i niecierpliwym pocałunku.

– Colinie! – jęknęła w ułamku sekundy, którego potrzebował, by zaczerpnąć tchu.

– Nie teraz – odrzekł, całując ją jeszcze raz.

– Ale… – Nie dokończyła, bo jego wargi znów stłumiły protest.

Penelope poczuła, że kręci się jej w głowie. Zęby Colina delikatnie podgryzały jej język, dłonie błądziły po plecach. Był to pocałunek, od którego nogi jej miękły, a ciało ogarniało słodkie zniewolenie. Pozwoliłaby się teraz położyć na sofie i zrobić ze sobą wszystko, a im bardziej perwersyjne, tym lepiej, choć byli zaledwie o kilka jardów od pięciuset gości z towarzystwa, ale…

– Colinie! – wykrzyknęła, jakimś cudem odrywając się od męża.

– Pssst!

– Musisz przestać!

Spojrzał na nią jak zbity pies.

– Muszę?

– Tak, musisz.

– Chodzi ci o tych wszystkich ludzi za drzwiami, co?

– Nie, choć to całkiem niezły powód, żeby pomyśleć nad opanowaniem się.

– Pomyśleć i zrezygnować? – zapytał z nadzieją.

– Nie! Colinie. – Wysunęła się z jego ramion i odeszła nieco, żeby nie prowokować go samą bliskością. – Colinie, musisz mi powiedzieć, co się dzieje…

– No cóż – rzekł powoli – całowałem cię i…

– Nie o to mi chodziło i dobrze o tym wiesz.

– Doskonale. – Odszedł w drugą stronę. Jego ciężkie kroki głośno rozbrzmiewały w ciszy pokoju. Po chwili zawrócił i w jego głosie nie było już wesołości. – Zdecydowałem, co zrobić w sprawie Cressidy.

– Tak? Co? Powiedz.

Uśmiechnął się z nieco zbolałym wyrazem twarzy.

– Właściwie wolałbym, żebyś o niczym nie wiedziała, dopóki nie zacznę realizować mojego planu.

Penelope popatrzyła na męża z niedowierzaniem.

– Nie mówisz poważnie.

– No cóż… – Spojrzał tęsknie w kierunku drzwi, wyraźnie marząc o ucieczce.

– Powiedz – nalegała.

– Doskonale – westchnął. Po chwili westchnął jeszcze raz.

– Colinie!

– Zamierzam coś ogłosić – rzekł, jakby to wszystko wyjaśniało.

Z początku Penelope milczała, sądząc, że jeśli tylko odczeka chwilę i dobrze się zastanowi, zrozumie. Niestety myliła się. Powoli, starannie dobierając słowa, zadała więc pytanie:

– Co zamierzasz ogłosić?

Jej mąż przybrał zdecydowany wyraz twarzy.

– Zamierzam powiedzieć prawdę.

Jęknęła.

– O mnie?

Skinął głową.

– Nie możesz!

– Uważam, że to najlepsze wyjście.

Penelope poczuła, jak ogarnia ją panika. Zabrakło jej tchu.

– Nie, Colinie, nie możesz! Nie możesz tego zrobić! To nie twoja tajemnica!

– Chcesz płacić Cressidzie do końca życia?

– Nie, oczywiście, że nie, ale mogę poprosić lady Danbury…

– Nie poprosisz lady Danbury o to, żeby za ciebie kłamała! – warknął. – To niepodobne do ciebie i sama dobrze o tym wiesz.

Gniewny ton męża sprawił, że Penelope aż jęknęła. W głębi ducha wiedziała jednak, że Colin ma rację.

– Jeśli tak chętnie oddajesz swoją tożsamość innej osobie – rzekł – równie dobrze mogłaś pozwolić, aby to była Cressida.