– Dzień dobry – powitała mnie Dana. Spojrzała na zegar na ścianie.

– Ranny ptaszek z ciebie.

– Gdzie kawa? – wychrypiałam.

– W dzbanku.

– Dzięki. – Wyminęłam Gościa bez Szyi i nalałam sobie pełen kubek, na którym widniał napis: „Instruktorzy aerobiku robią to aż do bólu”.

– Ramirez podrzucił klucze do twojego mieszkania – poinformowała Dana, odkładając gazetę. – Są na blacie.

– Był tu? – Przeraziłam się na myśl, że widział mnie chrapiącą i śliniącą się na sofie.

– Wpadł tylko na chwilę. Jezu, ten facet jest tak gorący, że mógłby stopić lodowiec.

Gość bez Szyi ze złością zmiażdżył płatki, które miał w buzi. Dana upiła łyk kawy, zupełnie go ignorując.

– Mówił coś jeszcze? – zapytałam. Na przykład, że pojmał Tajemniczą Morderczynię i mogę wrócić do mojego mieszkania bez obawy, że zarobię kulkę w głowę?

– Nie, przykro mi. Tylko zostawił klucze. A niech to.

– Okay, muszę lecieć na siłownię. O pierwszej mam zajęcia ze spinningu. Chcesz pojechać ze mną czy wolisz zostać tutaj?

Hm… zabrać moją obolałą głowę na półtoragodzinną sesję pocenia się i pedałowania donikąd czy siedzieć na sofie Dany i oglądać telewizję?

– Dzięki, zostanę tutaj.

Dana skinęła głową, dopiła kawę i złapała torbę. Uściskała mnie, a potem posłała jeszcze jedno złowrogie spojrzenie Gościowi bez Szyi. Facet tylko coś burknął i wrócił do swojego pokoju.

Nalałam sobie drugi kubek kawy i zabrałam go ze sobą do salonu.

Zastanawiałam się co teraz?

Chociaż wczoraj podjęłam decyzję o zostaniu cheerleaderką, siedzenie z założonymi rękami i czekanie, aż Ramirez da znak, że jest już po wszystkim i mogę wrócić do normalnego życia, wcale mi się nie uśmiechało. Poza tym byłam teraz pewna, że prawdziwa morderczyni nie tylko jest na wolności, ale że zbliżyłam się do niej na tyle blisko, by ją zdenerwować.

Świetnie, tylko co dalej? Skończyły mi się kochanki Greenwaya. Zamknęłam oczy, ponownie studiując w myślach swoją listę.

Czy było możliwe, żeby Carol Carter wynajęła kogoś do sprzątnięcia Greenwaya? Wątpiłam, żeby wiedziała, gdzie szukać gagatka, jeśli naprawdę spędziła ostatni tydzień w Kanadzie. Podobnie Andi Jameson. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby po incydencie z „małym fiutkiem” Greenway zaprosił ją na przyjacielską pogawędkę do Moonlight Inn.

Zostawała Bunny. Miałam tylko jej słowo, że ona i Greenway się rozstali. Oczywiście, był jeszcze Kopciuszek. Jeśli zabawiała się na boku z Greenwayem, miała taką samą możliwość jak Bunny, żeby się go pozbyć.

Pytanie brzmiało, która z tych kobiet włamała się na lipne rachunki i wyprowadziła z nich dwadzieścia milionów dolarów? Która miała dostęp do komputera Richarda? Jak zdążyłam się przekonać, przedarcie się za stanowisko Jasmine nie wymagało umiejętności agenta CIA. Każda blondynka z namiastką mózgu mogła dostać się do gabinetu Richarda, kiedy Jasmine wyszła na lunch. Na szczęście moja jedyna sojuszniczka w kampanii o uwolnienie Richarda doskonale orientowała się w tym, kto bywał w jego gabinecie. Althea.

Spojrzałam na zegar. Było już za późno na wstrzelenie się z moim śledztwem w przerwę na lunch Jasmine, więc postanowiłam zaczekać do piątej. Znając Jasmine, pierwsza biegła do wyjścia, kiedy dzień pracy dobiegł końca. Jeśli zjawię się o odpowiedniej porze, uda mi się złapać Altheę przed wyjściem, bez ryzyka, że nasza rozmowa zostanie podsłuchana przez Barbie Plotkarę.

Zadowolona ze swojego planu, usadowiłam się wygodnie na sofie i przez resztę popołudnia oglądałam telewizję. Niestety, pierwszym programem, na jaki trafiłam był talk – show, w którym wałkowano temat skutków niespodziewanego rodzicielstwa. Spojrzałam na swój brzuch. Ciekawe, czy kryła się w nim jakaś niespodzianka?

Rozważałam kupno nowego testu ciążowego, ale biorąc pod uwagę fakt, że byłam bez samochodu, na zewnątrz panował upał, najbliższa apteka była oddalona o jakieś trzy kilometry marszu, a ja już i tak wyglądałam jak po dwóch rundach z Oscarem De La Hoyą, uznałam, że to nie najlepszy pomysł.

Nagle przypomniałam sobie, że Dana mówiła coś o awaryjnym teście ciążowym…

Ściszyłam telewizor i poszłam do łazienki. Grzebałam w szafkach, dopóki nie znalazłam znajomo wyglądającego pudełeczka wciśniętego za torebkę wacików kosmetycznych. Wpatrywałam się w pudełko. Doszłam do wniosku, że dużo gorzej już być nie może. Jeśli miałam czemuś stawić czoło, równie dobrze mogłam to zrobić teraz.

Rozdarłam pudełko, na wszelki wypadek jeszcze raz przeczytałam instrukcję, a potem puściłam pięciosekundowy strumień moczu. Usiadłam na brzegu wanny i czekałam, zapamiętale obgryzając paznokcie. Wiedziałam, że Marco wrzaśnie z przerażenia, kiedy następnym razem przyjdę na manikiur. Obserwowałam wskazówki wodoodpornego zegara z Betty Boop, które powoli odmierzały trzy minuty dzielące mnie od chwili, kiedy zobaczę kreski. Albo jedną kreskę. Boże, pomyślałam, mam nadzieję, że zobaczę tylko jedną. Kiedy w końcu czerwona wskazówka zakończyła trzecie okrążenie, podskoczyłam jak oparzona. Opierając się pragnieniu zakrycia mojego jedynego sprawnego oka, spojrzałam na małe okienka. Nic. Co jest?

Jeszcze raz przeczytałam instrukcję. Nasikać na płytkę z wacikiem, położyć test na płaskiej powierzchni i czekać na wynik. Wszystko zrobiłam, jak należy. Znowu spojrzałam w puste okienka. Co jest, do cholery? Wzięłam pudełko i obróciłam je, szukając daty ważności. 15 styczeń 2002. Grrr. W myślach walnęłam się ręką w czoło.

Wyrzuciłam bezużyteczną płytkę do kosza, zbyt wyczerpana emocjonalnie, żeby przekląć Danę za trzymanie przeterminowanego testu, po czym wróciłam do salonu i klapnęłam z powrotem na sofę. Żałowałam, że nie znalazłam u Dany niczego lepszego od niskowęglowodanowych ciastek i dietetycznej iced tea, czym mogłabym się pocieszyć. W tej chwili oddałabym wszystko za paczkę markiz z podwójnym nadzieniem czekoladowym. No cóż. Pozostało jedynie oglądanie powtórek Ophry.

Do czwartej wiedziałam, jak nadziać kurczaka, poznałam sześć oznak, które mówią, że potrzebna ci seksowna metamorfoza oraz dowiedziałam się, że brat Boego jest sekretnym kochankiem Hope. Czułam się wystarczająco odmóżdżona. Wyłączyłam telewizor. Jasmine pewnie zbierała się już do wyjścia, w związku z czym przyszła pora na kolejny etap operacji o kryptonimie „Uwolnić Richarda”. Złapałam torebkę i zadzwoniłam po taksówkę. Miałam nadzieję, że dobrze oszacowałam czas potrzebny na dotarcie do centrum i że nie napatoczę się na Jasmine.

Niestety, na stojedynce nie było żadnych wypadków, a mój kierowca w niebieskim turbanie okazał się nader gorliwym taksówkarzem, w związku z czym pierwszą osobą, jaką zobaczyłam po wejściu do kancelarii, była Jasmine.

Uniosła głowę, a jej oczy zwęziły się jak u kota.

– Czego chcesz?

– Zawsze jesteś tak przyjaźnie nastawiona? Zmarszczyła nos, patrząc na mnie przez zmrużone oczy.

– Co ci się stało w oko?

– Jedna recepcjonistka była dla mnie niemiła. Pobiłyśmy się. Jeśli myślisz, że wyglądam kiepsko, powinnaś zobaczyć ją.

Jasmine oparła dłoń na biodrze.

– Nie mam czasu na te bzdury. Jestem umówiona. Najlepiej umów się na jutro na spotkanie z Chestertonem i wracaj do domu.

– Właściwie to przyszłam się zobaczyć z Altheą. Jasmine znowu zmrużyła oczy.

– Altheą? Czego od niej chcesz?

– To już sprawa pomiędzy mną i Altheą. – Obdarzyłam ją swoim najlepszym, plastikowym uśmiechem.

Skrzywiła się. To znaczy, próbowała. Skończyło się na krzywym spojrzeniu. Wow, botoks naprawdę działa.

– Okay. Zawołam ją. Ty tu czekaj. – Obeszła pulpit, kręcąc swoim małym, poliposukcyjnym tyłkiem w mikroskopijnej spódniczce. Nie wiem, jakim cudem noszenie takich ciuchów w pracy uchodziło jej na sucho. Z powodzeniem mogłabym pożyczyć od niej strój, gdybym szykowała się na kolejną akcję w Moonlight Inn. Jedyną przyzwoitą rzeczą, jaką miała na sobie, były podróbki kozaczków Prady, idealne tajwańskie repliki pary, którą wczoraj przymierzałam. Fajne, ale podobnie jak wszystko inne w przypadku Jasmine, nieprawdziwe.

Wróciła parę minut później, prowadząc za sobą Altheę. Altheą miała na sobie pasiasty pulower, który kojarzył mi się z mundurkiem prywatnej szkoły. Był absolutnie bezkształtny. Podeszła do mnie, szurając nogami, i ściszonym, choć nie tak przejętym jak zawsze głosem zapytała:

– Maddie, co się dzieje? Coś z Richardem? – Zamilkła na chwilę. – Co ci się stało w oko?

– Nic. Bójka w barze. Potknęłam się. Nieważne. – Zbyłam jej pytanie. – Richardowi nic nie jest. Przyszłam, bo chciałam cię zapytać… – Urwałam, zerkając przez ramię na Jasmine.

Miałam nadzieję, że pójdzie na swoją randkę, ale nagle przestało się jej spieszyć. Wyjęła pilnik do paznokci, udając, że wcale nas nie słucha.

Westchnęłam, pogodzona z faktem, że będzie podsłuchiwać, i wyciągnęłam z torebki kserówki prasowych zdjęć Bunny i Andi Jameson.

– Chciałam cię zapytać, czy nie widziałaś tutaj którejś z tych kobiet. Altheą wzięła ode mnie zdjęcia i przyglądała się im, zaciskając usta.

Kątem oka widziałam, jak Jasmine wychyla się zza pulpitu, żeby lepiej widzieć.

– Nie. – Altheą pokręciła głową. – Przykro mi, ale nie poznaję żadnej z nich. Kim są te kobiety?

Starałam się, by w moim głosie nie było słychać zawodu.

– Kochankami Greenwaya. Pomyślałam, że któraś z nich mogła się tutaj wśliznąć i dobrać do komputera Richarda.

Altheą spojrzała na mnie przepraszająco.

– Żałuję, że nie mogę jakoś pomóc panu Howe. Nam wszystkim tutaj bardzo go brakuje. – Przygryzła wargę, odwróciła się i szurając nogami, zniknęła z powrotem za drzwiami z matowego szkła.

Schowałam zdjęcia do torebki, starając się nie poddawać uczuciu porażki. To, że Althea nikogo nie widziała, nie oznaczało, iż nikt się nie zakradł. Spojrzałam na Jasmine, która nadal udawała, że jest zajęta swoimi sprawami. Wahałam się, czy ją zapytać?