– Co masz na myśli?

Irsa była zakłopotana.

– Zawsze pytasz tak wprost, to znaczy, chciałam powiedzieć, że trafiasz w sedno. Przyjmijmy, że chodzi o silną osobowość.

– Jak mogę mieć silną osobowość, skoro od dawna moja wola jest dławiona? Jestem otoczony taką troskliwością, że wściekam się i walczę o trochę swobody, ale to na nic, mam wokół siebie gruby mur, Irsa. Miękki mur źle pojętej opiekuńczości.

– Jesteś jedynakiem?

Zawahał się na moment.

– I tak, i nie. To dosyć skomplikowane.

– Opowiedz!

Och, jakże jej marzły stopy! Chłód od podłogi przenikał nogi i powoli ogarniał całe ciało.

– Masz dość sił, żeby tego słuchać? No, dobrze. Moja matka, Edna, opuściła nas, kiedy miałem sześć lat. Wyjechała do Australii z pewnym typem, który odbywał w Finlandii studia.

– On się nazywał Howard?

– Tak. Pobrali się w Australii. Mój ojciec, Rustan Garp, nigdy się po raz drugi nie ożenił. Żyliśmy sami i dobrze nam było razem. Przeprowadziliśmy się z Helsinek do miasteczka, w którym teraz mieszkamy, ojciec zbudował swoją firmę, która rozwijała się znakomicie. Ojciec produkował małe elektroniczne elementy do większych całości, sam miał na swoim koncie wiele ciekawych wynalazków. Ja żyłem jak normalny chłopiec, dopóki nie wydarzył się ten wypadek. Razem z kilkoma kolegami detonowaliśmy domowej roboty proch, podczas jednego wybuchu znalazłem się zbyt blisko i zostałem ranny w głowę. Niestety, zdążyłem oślepnąć, zanim ojciec umarł, on nie powinien był tego dożyć, taki wspaniały człowiek. Zmarł jedenaście lat temu, kiedy ja miałem dwadzieścia jeden.

W takim razie Rustan ma teraz trzydzieści dwa lata, pomyślała Irsa.

– Trafiłem do zakładu opiekuńczego dla niewidomych, ale w związku ze śmiercią ojca odszukano w Australii moją matkę. Po prostu, by ją powiadomić o stanie rzeczy. Ona sama kilka lat wcześniej straciła swego drugiego męża i w rok po śmierci taty razem z dwojgiem swoich dzieci, Michaelem i Veroniką, wróciła do Finlandii, żeby się mną zaopiekować. Tak więc mam przyrodnie rodzeństwo.

– Aha, rozumiem.

– Michael, który jest ode mnie siedem lat młodszy, okazał się z czasem błogosławieństwem dla firmy, która już była prawie stracona dla rodziny. Oficjalnie właścicielem byłem ja, ale przecież sam nic nie mogłem zrobić. Nigdy zresztą nie miałem specjalnych uzdolnień technicznych i nawet gdybym widział, to i tak pod moim kierownictwem firma długo by chyba nie przetrwała. W tej sytuacji przepisałem wszystko na Michaela i Ednę z tą tylko klauzulą, że zapewnią mi wszystko, co trzeba, bym wygodnie żył. A do tego nie trzeba wiele.

Słońce wzniosło się już dość znacznie na niebie i świeciło przez okna dużego pokoju. Ptaki w sosnowym lesie śpiewały coraz głośniej. Irsa marzyła o tym, by móc chociaż stopy wsunąć pod jego kołdrę.

Uszczęśliwiona stwierdziła, że opowiadanie bardzo dobrze zrobiło Rustanowi. Domyślała się, że nie miał wiele okazji rozmawiać o swoich sprawach. „Rustan nie ma żadnych przyjaciół”, powiedziała gospodyni. Irsa zaczynała wierzyć, że tak było naprawdę.

– Edna jest miła – powiedział, a Irsa rozkoszowała się obserwowaniem jego twarzy. Taka była pełna wyrazu, zmieniała się nieustannie. – Zbyt miła nawet. Dławi mnie swoją troskliwością. Chce odpłacić to, że zostawiła mnie, kiedy byłem mały, tak mówi. Twierdzi, że tak naprawdę nie mogła się z tym pogodzić, poszła za głosem serca, ale nigdy nie przestała żałować, że nie ma mnie. Edna zawsze wyraża się bardzo literacko. Och, Irsa, ja nienawidzę tej jej troskliwości! Bezustannie się nade mną rozczula. „Mój biedny chłopczyk, ile ty musisz cierpieć! Mój Boże, taki krzyż dźwigać przez całe życie!” i tak dalej. Michael jest na ogół all right, taki bardziej rubaszny, co to klepnie w plecy i zapyta: „No i jak tam dzisiaj z tobą, stary draniu?” Krzyczy zawsze zbyt głośno, kiedy się do mnie zwraca, i nigdy nie wie, jak się odnosić do niewidomego. Natomiast Veronika…

Zmarszczył brwi, a na jego twarzy pojawił się wyraz jakby niechęci.

– Veronika też jest przesadnie troskliwa. Wprost uprzedza wszystkie moje pragnienia, zawsze przynosi rzeczy, które z powodzeniem mógłbym sobie wziąć sam, i odbiera mi tym sposobem wszelką pewność siebie, wszelką samodzielność. Ale ona…

Rustan zadrżał.

– Co się stało?

Skrzywił się.

– Nie, nic. Nie chcę o tym mówić.

To oczywiście wzbudziło ciekawość Irsy, ale opanowała się.

– W każdym razie wszyscy oni chodzą dookoła mnie niemal na palcach, co sprawia, że każdy przejaw troskliwości budzi we mnie wściekłość. A mimo to…

– Tak?

– Nie, nie wiem. Ale jest w domu coś, co mnie przeraża. Nie rozumiem, co to jest, może to uczucie, że żyję w pustce? Że nie wiem, jak świat wokół mnie wygląda ani co się dzieje w tej otaczającej mnie ciszy? Nigdy właściwie nie przyzwyczaiłem się do ślepoty. Wciąż mam takie chwile, kiedy ogarnia mnie kompletna bezsilność.

– To akurat jestem w stanie zrozumieć. Ale powiedz mi, skąd się wziął w tym wszystkim Viljo Halonen?

– Jest zatrudniony w fabrycznym laboratorium, a jednocześnie funkcjonuje jako lekarz przy lżejszych przypadkach. On jeszcze nie ukończył studiów medycznych, więc chorych z poważniejszymi dolegliwościami odsyła do lekarza miejskiego. Dobrze mi się z nim rozmawia i to właśnie Viljo zainteresował się moim wzrokiem, porozumiał się ze Szpitalem Karolińskim i załatwił dla mnie operację. Ale naprawdę nie mogę zrozumieć, co się teraz stało? Tak daleko od Sztokholmu!

– Mam pewną teorię – oznajmiła Irsa. – Gdybym tylko mogła pożyczyć sobie kawałek twojej kołdry, żeby okryć stopy, bo już się teraz zrobiły całkiem sine.

– Oczywiście! Siadaj w poprzek łóżka i wsuń nogi pod kołdrę.

Tak zrobiła, usiadła wygodnie, opierając się o drewnianą ścianę. Rustan drgnął, kiedy stopami dotknęła jego gołych nóg. Nadał siedział na posłaniu, ujął teraz jej stopy i rozcierał obie jednocześnie.

– No to mów, słucham.

– Więc tak – zaczęła Irsa, po czym zrobiła małą przerwę. Zastanawiała się chwilę i wreszcie podjęła opowiadanie. – Operacja została odłożona, a Hans Lauritsson musiał z jakiegoś powodu przyjechać tutaj i postanowił cię ze sobą zabrać. Jego interesy wydają się jakieś mętne, mogło chodzić o szmugiel albo coś w tym rodzaju. Ci dwaj ludzie czekali na niego, jak było umówione, koło Kruczego Żlebu. Coś się między nimi stało i oni zdecydowali się go zamordować. Hans w panice zaczął wołać ciebie i wtedy tamci zrozumieli, że jest ktoś jeszcze, że nie był sam. Że istnieje świadek i muszą się nim zająć. Nie mogli przecież wiedzieć, że jesteś niewidomy i niczego nie widziałeś.

– Mhm – bąknął Rustan sceptycznie. – Myślę, że oni wiedzą, iż jestem niewidomy. I myślę też, że wiedzą, iż wciąż jestem gdzieś w okolicy, błąkam się, nie mogąc dać sobie rady.

– Możliwe. Masz rację. Hans Lauritsson im powiedział.

– No a moja fotografia? Dlaczego on ją miał przy sobie i dlaczego ją ukrył przed śmiercią?

– Dostał ją, oczywiście. Po to, by cię rozpoznać, kiedy po ciebie przyjechał, sam mówiłeś, że nie było nikogo z rodziny, kiedy się pojawił. A schował ją, bo może nie chciał cię wciągać w te swoje nieczyste interesy.

Rustan kiwał głową.

– Tak, on był wobec mnie bardzo miły i taki troskliwy przez cały czas… Irsa!

– Tak?

Czuła jego ręce na swoich stopach, bardzo jej się podobało, że tak delikatnie pieści jej kostki. Widziała, że jego bardzo ładna twarz jest napięta, ale nie powiedział nic więcej.

– Jak my się stąd wydostaniemy? – spytał po chwili.

– Sprowadzę samochód. Zajmie mi to jakieś dwie godziny. A potem wyjedziemy stąd najszybciej jak to możliwe.

Cień niepokoju przemknął po jego twarzy. Irsa zrozumiała, o co chodzi. Dwie samotne godziny tutaj, to dla niego zbyt wiele. I jeszcze ci dwaj tropiący go po lesie.

– Jeżeli uważasz, że dojdziesz ze mną do głównej drogi, to możemy iść razem, a potem pojedziemy autobusem – zaproponowała ze śmiechem.

Rustan ożywił się.

– Czy dojdę? – wykrzyknął z ulgą. – Słuchaj, czy mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? Ale naprawdę szczerze.

– Jasne.

Skrzywił się w niepewnym uśmiechu.

– Może to głupie, ale zawsze dręczyła mnie myśl, jak wyglądają moje oczy. Rodzina zapewnia mnie, że całkiem normalnie, ale oni by tak twierdzili, nawet gdybym wyglądał jak troll. Proszę cię więc, żebyś była absolutnie szczera. Bo jeśli nieprzyjemnie jest na mnie patrzeć, to mógłbym nosić ciemne okulary.

– Ani mi się waż ukrywać takich oczu za ciemnymi okularami! – zawołała spontanicznie. – Nie, Rustan, nikt nie zdoła zauważyć w nich żadnej wady. Może tylko to, że nie zawsze zwracasz wzrok we właściwą stronę.

Uspokojony pokiwał głową.

– To dobrze.

Teraz jego ręce gładziły jej łydki. Irsa udawała, że niczego nie zauważa.

– Moim zdaniem radzisz sobie ze swoim inwalidztwem bardzo dobrze – powiedziała.

– Oj, oj! Powinna byś widzieć mnie w domu! Zwłaszcza na początku, zanim zrezygnowałem. Wtedy nienawidziłem całego świata, oskarżałem Boga o niesprawiedliwość i w ogóle byłem okropny. Teraz już zaakceptowałem swoją sytuację i jest trochę lepiej. Żeby tylko w domu tak się nade mną nie rozczulali!

– Nigdy nie zrezygnowałeś ani niczego nie zaakceptowałeś, Rustan. W dalszym ciągu walczysz!

– W gruncie rzeczy masz rację. Irsa! Chyba powinniśmy już wstać.

Ona pospiesznie zeskoczyła na podłogę.

– Nic podobnego! Jest dopiero czwarta rano. Lepiej jeszcze trochę pospać. Myślę, że tobie jest to bardzo potrzebne, a i mnie też się przyda.

– Nie wierzę, żebym teraz mógł zasnąć – burknął i odwrócił się do ściany. Irsa bez słowa poszła do siebie.


Poranne słońce nie świeciło długo. Tak jak poprzedniego dnia niebo zasnuły gęste chmury, a kiedy koło południa Irsa i Rustan nareszcie się obudzili, deszcz lał tak, jakby ktoś otworzył wielki kran i zapomniał go zamknąć. Ścieżka do jeziora zmieniła się w potok.