Wiał niespokojny letni wiatr, jezioro lśniło, marszcząc się pod uderzeniami wioseł. Ujrzał przepływającego pstrąga i poczuł, że słońce zaczyna ostro przypiekać. Był głodny. Nagłe zdał sobie sprawę, że znowu jest zwykły poranek – słońce, woda, upał i głód. Mewa polująca przy brzegu rozwrzeszczała się przeraźliwie, gdy uciekła jej zdobycz. Być może innym razem uśmiechnąłby się na ten widok, ale nie dziś.

Nie chciała, aby ktokolwiek zbliżał się do niej lub do dziecka. To było całkiem jasne, a Jarl nigdy nie pchał się tam, gdzie był niemile widziany. Poza tym nigdy nie starał się zmusić do czegokolwiek żadnej kobiety. Może miała jakieś kłopoty, ale to nie była jego sprawa. Nie znał jej i nie miał powodów, żeby interesować się tym. Najlepiej będzie zapomnieć o całym incydencie.

I nagle zdecydował, że tak właśnie postąpi.

Długo po tym, jak mężczyzna opuścił wyspę, Sara wciąż stała w tym samym miejscu. Jej ręce były lodowato zimne, a serce ciągle biło dziko. Nie opuszczał jej przejmujący lęk.

Kiedyś ktoś musiał ich odnaleźć. Przygotowywała się na to setki razy. Przemyślała dokładnie, co powie, jak się zachowa, co będzie musiała zrobić. I wszystko potoczyło się nie tak, jak zakładała. Wystarczyło, że raz na niego spojrzała i natychmiast wpadła w panikę. Nie możesz sobie pozwalać na tego rodzaju błędy, Saro, powiedziała do siebie. Jesteś taka głupia…

Z wykrzywioną grymasem twarzą podeszła do dubeltówki i podniosła ją z takim entuzjazmem, jakby dotykała pająka. To Max nalegał, żeby miała broń. Jednak nawet ważka wypadłaby lepiej w roli żeńskiego Rambo.

Niedobrze się stało. Co będzie, jeśli ją rozpoznał? Albo jeśli rozpoznał Kipa?

Szybkim krokiem ruszyła w stronę ocienionej werandy. Weszła do sypialni i schowała karabin w szafie, a następnie zaczęła nawoływać syna.

Jak zwykle zjawił się nagle. Z krzaków wyłoniła się para poważnych oczu, zapiaszczone kolana i rozczochrane włosy. Przytulał do siebie nieodłączny spychacz. Patrzyła na niego i nagle poczuła, że nie może już dłużej czekać, aż chłopiec do niej podejdzie. Rzuciła się w jego stronę i porwała go na ręce. Mimo szczupłej sylwetki był dość ciężki, tym bardziej, że wyginał się jak oszalały. Pachniał mlekiem, leśnym zielskiem i pastą do zębów. Był to dla niej zapach miłości, ponieważ tak pachniał jej,syn, jedyna osoba na całym świecie, która się liczyła.

– Potrzebuję twojej pomocy, młody człowieku – mówiąc to wycisnęła kilka mocnych całusów na jego policzkach.

Rok temu zareagowałby na te czułości przeraźliwym śmiechem, ale wtedy jej czteroletni syn nie wiedział jeszcze, co to jest piekło.

Patrzył na nią tym swoim zbyt poważnym spojrzeniem, aż wreszcie po kilku następnych pocałunkach uśmiechnął się nieśmiało. Nic nie mogło jej bardziej ucieszyć niż ta iskierka rozbawienia na jego buzi.

– Hej, pomożesz mi, czy będziesz mnie całował przez cały ranek?

– Mamo! Przecież to ty mnie całujesz!

– Chyba żartujesz – przekomarzała się z nim, chcąc na dłużej zatrzymać ten wyraz radości.

Lżej jej było nosić go na rękach, niż postawić na ziemi. Lżej dla serca, nie mięśni. Trzymając go blisko, oddzielała go sobą od całego możliwego zła. Przysięgała sobie, że uczyni wszystko, by już nikt i nigdy go nie zranił. Obiecywała mu bez słów, że kiedyś odzyska radość i ufność.

Trzy klatki z gołębiami wisiały na ścianie domu. Kiedy podeszli bliżej, ptaki zaczęły gruchać i niespokojnie podskakiwać.

– Jeszcze za wcześnie na karmienie – przypomniał jej Kip.

– Wiem, ale chcę wypuścić kilka, a sama nie potrafię otworzyć klatek.

– Potrafisz, mamo. To łatwe.

– Nie, nie potrafię – zaprzeczyła – to strasznie trudne.

Dla Kipa nie było to trudne. Podważył zapadkę przy drzwiczkach i uśmiechnął się, chwytając ulubionego gołębia. Widać było, że kochał te ptaki.

Gołębie kolejno wydostawały się z klatki. Jeden usiadł na dachu, inny zatrzymał się w wyjściu. Nie śpieszyły się, ale znały swoje zadanie. Kiedy przewodnik stada wzbił się w górę, pozostałe podążyły za nim. Matka z synem obserwowali, jak sześć par skrzydeł łopocze nad jeziorem.

– Wrócą? – zmartwił się Kip. Zawsze o to pytał.

– Oczywiście – zapewniła.

– Chciałbym umieć latać – zadumał się chłopiec.

– Ja też – uśmiechnęła się. Nagle Kipp zmarszczył czoło.

– Dlaczego wypuściliśmy aż tyle naraz? Nigdy tego nie robimy.

Odwróciła uwagę Kipa, opowiadając o pływaniu i zaplanowanym pieczeniu ciasteczek. Każdego dnia wysyłała trzy gołębie do Maksa. Znaczyło to, że są zdrowi i bezpieczni. Gdyby coś stało się jej lub chłopcu, wypuściłaby wszystkie ptaki. Wysłanie sześciu ptaków to wiadomość, że Sara chce się z Maksem zobaczyć, chociaż nic się nie stało i nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Przypadkowy, obcy człowiek, który znalazł się na wyspie, nie był powodem do wpadania w taką panikę, ale Sara była śmiertelnie przerażona.

Rozdział 2

Nic nie odpędza koszmarów skuteczniej niż wysiłek fizyczny, zwłaszcza jeśli trwa prawie cztery godziny. Sara z ulgą wrzuciła motykę do szopy i zamknęła drzwi.

Słońce paliło ją w kark, krople potu spływały po brzuchu. Dwa nowe pęcherze piekły mocno i już dawno przestała się martwić, kiedy Maks tu dotrze. Kilka miesięcy temu wiedziała, że człowiek posiada co najwyżej kilkadziesiąt mięśni. Teraz czuła, że ma ich kilkakrotnie więcej, a każdy z nich potrafi rwać i boleć.

Oddałaby duszę diabłu za gorącą kąpiel i jakiś balsam. Spojrzała na świeżo skopany ogród i zmieniła warunki umowy – dusza za mięśnie, twardą skórę i zastrzyk energii.

Ogród wyglądał znakomicie i o żywność nie trzeba było się martwić, ale nie mogła dłużej lekceważyć dziur w dachu. Podwórze było zarośnięte, schodek na werandę załamał się, przedpotopowa prądnica wyła dziko, a wewnątrz… tylko masochista chciałby wyliczać te wszystkie naprawy, które powinny być natychmiast wykonane, aby to miejsce można było wreszcie nazwać domem.

Trzy tygodnie ciężkiej pracy niewiele zmieniły. Nie potrzebowała luksusów. Zbyteczne były puszyste dywany, kosztowna zastawa czy jakikolwiek przepych. Chciała stworzyć jedynie przytulne i bezpieczne schronienie dla swojego syna.

Ssąc bolący pęcherz przeszła przez podwórze i oparła się o powyginany pień starego wiązu. Nie czuła już tak dotkliwego bólu mięśni, gdy patrzyła na chłopca bawiącego się swoim buldożerem.

Być może długie poranne pływanie sprawiło, że udało się jej nakłonić Kipa do poobiedniej drzemki. Popołudnie przeznaczył jednak na kopanie tunelu. Usiadł w zachodnim rogu podwórza i poważnie zabrał się do pracy, co jakiś czas wydając z siebie odgłosy brzmiące jak „brum, brum". Patrząc na syna, Sara uśmiechała się z rozczuleniem. Kurz wyraźnie upodobał sobie Kipa. Jedynie poważne, niebieskie oczy dziecka nie były zakurzone.

W pewnym momencie chłopiec cisnął zabawkę i uciekł do lasu. Znała swoje dziecko. Wyprostowała się i spojrzała w stronę przystani.

Po chwili ukazał się Maks niosący ogromne pudło i jak zwykle żujący cygaro. Stary podkoszulek podkreślał jego wydatny brzuch. Wytatuowany wąż wspinał się wzdłuż ramienia, a głęboka blizna rozcinała prawą brew na dwie części. Max z pewnością nie wyglądałby dostojnie nawet w smokingu.

Sara ruszyła w jego kierunku, uśmiechając się szeroko.

– Mam coś przynieść z łodzi?

– Zaraz sam to zrobię – rzucił pudło na werandę i przetarł czoło. – I tak dzisiejszy dzień jest terminem dostawy. Nie musiałaś wysyłać dodatkowych gołębi.

– Nie wysyłałam ich, żeby ci przypomnieć o dostawie, ale o tym porozmawiamy w środku – machnęła głową w kierunku lasu. Nie chciała, żeby Kip coś usłyszał.

Skinął głową, widząc drobną postać kryjącą się za drzewem.

– Z nim wszystko w porządku?

– Coraz lepiej.

– A jak tam lekcje pływania? – Zawsze zadawał to pytanie, cieszyła go jej duma.

– Myślę, że wystartuje na olimpiadzie, jak będzie miał sześć lat. Już potrafi opłynąć wyspę.

– Tak? Jest szybki jak diabli. Do cholery, Saro, mógłby już do mnie przywyknąć.

– To nie o ciebie chodzi, Maks – powiedziała miękko – tylko o jakiegokolwiek mężczyznę. Musi minąć trochę czasu. To nie jego wina.

– Tak, tak. Może się zjawi, jak przyniosę gołębie. Mam ptaki, jedzenie, no i papier i farby, tak jak chciałaś. Ale to może zaczekać. Mów, co masz do powiedzenia.

Jednocześnie burkliwie zażądał, żeby Sara otworzyła jedno z pudelek i usiłował wyglądać na znudzonego, kiedy posłusznie uniosła wieko.

– Kochany! Ołówki i książka do kolorowania! Maks poczerwieniał jak piwonia.

– Spójrz dalej. Tam jest coś dla ciebie. Powolutku wyciągnęła małą buteleczkę. Odkorkowała ją, wciągnęła powietrze i poczuła duszący zapach bardzo taniej wody toaletowej.

– Och, Maks! – zarzuciła mu ręce na szyję i cmoknęła – w policzek. – Jesteś nadzwyczajny, wiesz?

– Tak, tak. Wydawało mi się, że czegoś takiego ci trzeba. Pewnie bardziej przydałaby ci się szminka, ale nijak nie mogłem jej kupić, a to tak ładnie pachniało.

– Cudownie – zapewniła go.

– Tak, wiedziałem, że ci się spodoba – Maks przeciągnął się z zadowoleniem. – Dobra. Przyniosę resztę rzeczy.

Ostatnią rzeczą, jaką wniósł do domu, było piwo. Usadowił się przy stole w kuchni i otworzył puszkę. Nie zdążył jeszcze przełknąć ani kropli, gdy Sara natychmiast zapytała:

– Co było w gazetach?

– Zbrodnia na środkowym wschodzie – spojrzał na jej twarz i westchnął. – Ciągle są zdjęcia, ale już mniej. Na jednym z ostatnich twój były mąż wygląda jak święty.

– Wszyscy Chapmanowie wyglądają jak święci – powiedziała krzywiąc się Sara.

– Założę się, że za tym wszystkim kryją się duże pieniądze. Gdyby to nie był Chapman, ludzie już dawno przestaliby się tym interesować – wlał w siebie połowę puszki w trzech łykach, wciąż patrząc na nią.

– Nie otwieraj tego teraz, może poczekać do wieczora. I nie musisz ciągle podchodzić do okna, z małym wszystko w porządku. Nie pójdzie tam, gdzie nie powinien. Wyglądasz na wyczerpaną i przestraszoną. No, co jest?