Po wielu dniach udręki światło zwyciężyło ciemności i Katarzyna wróciła do życia w promieniu słońca. Wszystko wokół niej było białe: łóżko, na którym spoczywała, lniana koszula na ciele i zasłony w oknie, przez które przedzierały się wesołe promienie, spoczywając na jej powiekach. Miała wrażenie, że znajduje się w środku przezroczystej muszli, wewnątrz chmury i czuła się lekka, taka lekka...

Cicho zaszeleściły zasłony zdradzając czyjąś obecność. Katarzynie zdało się, że zaraz ujrzy anioła... lecz jej oczom ukazała się drobna staruszka w czarnej sukni, białym fartuchu i w śnieżnobiałym kornecie na głowie. Staruszka spojrzała uważnie na chorą i stwierdziwszy, że ma oczy szeroko otwarte, uśmiechnęła się z zachwytem.

– Niech będzie błogosławiona święta Elżbieta! – westchnęła.

– Nareszcie się obudziłaś, moje dziecko! A jak się czujesz? Katarzyna bez trudu odwzajemniła uśmiech.

– O wiele lepiej, dziękuję... Powiedz mi, gdzie ja jestem?

– Nie wiesz, gdzie jesteś?

Katarzyna odwróciła twarz w stronę okna i ujrzała między drzewami rząd białych domków na łące usianej wiosennym kwieciem niczym gobelin z Arras. Wśród świeżej zieleni pyszniły się żonkile, narcyzy i kępki fiołków.

– Jesteś w zakonie Winorośli, a ja jestem siostra Urszula, do usług – wyjaśniła staruszka z ukłonem.

– Lecz... jak się tutaj znalazłam?...

– To Grande Dame przyjęła cię pod nasz dach i ona wszystko ci wyjaśni. Ja nie ośmieliłabym się... Jesteś uratowana, lecz teraz musisz odzyskać siły, gdyż straciłaś mnóstwo krwi... Tak, przez ten nieszczęśliwy wypadek straciłaś dziecko – dodała ze smutkiem widząc, że Katarzyna dotyka swego brzucha.

Chora opadła na poduszki i wybuchnęła szlochem. Siostra Urszula opuściła pokój na czubkach palców przekonana, że nieznajoma opłakuje r stratę swego potomka, nie przypuszczając nawet, że tamta płacze z doznanego uczucia ulgi. Katarzyna dawno nie czuła się tak dobrze w swojej skórze ani pogodzona z samą sobą... I powoli zasnęła.

Kiedy Beatrycze przyszła ją odwiedzić, okazała wielkie zadowolenie widząc swą podopieczną siedzącą w łożu. Przerwawszy jej podziękowania, Grande Dame uśmiechnęła się.

– Spełniłyśmy tylko swój obowiązek, przyjmując cię tutaj, kiedy twoje życie było w wielkim zagrożeniu. Niestety, nie mogłyśmy przyjąć twoich służących, gdyż nasza reguła tego zabrania, lecz bądź pewna, że zawiadamiałyśmy ich często o stanie twego zdrowia.

– Gdzie oni się podziewają?

– Są w klasztorze augustynów – odparła Beatrycze i w krótkich zdaniach opowiedziała to, co wiedziała o okropnej nocy 18 kwietnia.

– W twoim stanie powinnyśmy były odesłać cię do szpitala, lecz ojciec Cyprian dał nam do zrozumienia, że tam mogłabyś zostać rozpoznana. Dlatego zatrzymałyśmy cię u nas, a ponieważ jeden z naszych domków był pusty, umieściłyśmy cię w nim. Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze podczas rekonwalescencji i potem...

Katarzyna zadrżała.

– Potem?... Ależ gdy tylko przyjdę do siebie, nie będę dłużej wam zawadzać. Muszę wrócić do domu!...

– Lecz jest to niemożliwe, pani. Nasz klasztor to prawdziwa ostoja spokoju, nie zapominaj jednak, że znajdujemy się w Brugii, a Brugia jest w stanie wojny albo prawie... Twoja ucieczka narobiła wiele hałasu. Całe miasto zostało przeczesane, oczywiście oprócz naszego klasztoru. Ci, co cię więzili, wściekają się, gdyż sądzą, że uciekłaś do księcia. Obawiają się, byś nie namówiła go do zemsty, i nienawidzą cię przez to z całych sił. Sama widzisz, że wyjście stąd byłoby czystym szaleństwem. Uwierz mi, lepiej z nami zostać przez jakiś czas.

– Co będę robić całymi dniami?

– To co my wszystkie: modlić się i pracować. Każda z nas utrzymuje swój domek w porządku, przygotowuje sobie posiłki... a poza tym, żeby się utrzymać, tkamy wełnę i tworzymy teraz nową specjalność: koronki na klockach.


Trzy dni później Katarzyna była na nogach i zaczęła żyć życiem zakonu. Siostra Urszula przyniosła jej trochę wełny do tkania, a siostra Berta małą niebieską poduszkę, nici lniane, szpilki i malutkie klocki i nauczyła ją stawiać pierwsze kroki w sztuce koronczarskiej. Ubrana w suknię, którą dostała od Beatrycze, z bursztynowym różańcem w kieszeni, Katarzyna spędzała poranki na sprzątaniu i przygotowywaniu sobie posiłków, po południu zaś zasiadała do wrzeciona czy do poduszki, modliła się i marzyła. Dzięki bilecikom od Saint-Remy’ego czy Waltera dowiadywała się, co słychać w mieście. Otóż wysłannikom z Brugii książę odparł, że nie ma czasu zajmować się ich sprawami i że obowiązki wzywają go do Holandii, by zdusić ostatnie oznaki zatargów.


„Ci poczciwi brugijczycy, pisał Saint-Remy, próbowali dowiedzieć się, czy wróciłaś do księcia, lecz kiedy nieśmiało wymienili twoje imię, pan spiorunował ich takim spojrzeniem, że byliby się zapadli pod ziemię. Wrócili z kwitkiem, by prosić Van de Walle’a o pozwolenie przejazdu księcia z wojskiem przez miasto, na co ten, chcąc nie chcąc, musiał się zgodzić. Nie miał wyboru, w przeciwnym razie zapewne ujrzałby pod murami machiny oblężnicze i handel miejski zostałby całkowicie zrujnowany.

Tak czy inaczej, wkrótce książę będzie w mieście. Bądź przygotowana na przedostanie się do nas w przebraniu mnicha, które ci poślę w przeddzień jego przejazdu. Przy nim będziesz bezpieczna i odzyskasz wolność.

Twój giermek i paź umierają z nudów. Zostali wprowadzeni do klasztoru jako wędrowni mnisi, jeden podał się za Normandczyka, drugi za Prowansalczyka, ja zaś za pielgrzyma, toteż ciągle musimy przesiadywać w kaplicy i klepać zdrowaśki. Przeor powiada, że to dla nas jedyna okazja popracować nad zbawieniem duszy, więc nie możemy doczekać się przyjazdu księcia!”


List ten, nadesłany z początkiem maja, był zapowiedzią rychłego oswobodzenia. Było pewne, że obecność księcia w Brugii oznaczała najlepszą okazję do ucieczki. Tej nocy zasypiając w swoim łożu z białymi zasłonami oddała się cudownej pieszczocie słodkiej nadziei: rychłego powrotu do Montsalvy. To, co jeszcze wczoraj wydawało się odległą perspektywą, nagle zmieniło się w niedaleką przyszłość. Oczywiście, księciu należało się kilka słów wyjaśnień, lecz po tym wszystkim, co przeszła, rozmowa, nawet burzliwa z dumnym księciem, nie przerażała jej.

Wieczorem, 21 maja, w dzień Zielonych Świątek, do domku Katarzyny weszła Beatrycze z zawiniątkiem pod pachą.

– Dzisiaj w nocy opuścisz nas, drogie dziecko. A tę paczkę przysłano przed chwilą z klasztoru augustynów.

– Czy książę przybywa do Brugii?

– Znajduje się niecałe pięć mil stąd. Jutro, podczas kiedy jego armia otoczy mury, on sam wjedzie do miasta z najbliższą świtą i małą eskortą. Notable przygotowują się już na jego przyjęcie. Przed świtem sama przyjdę po ciebie i zaprowadzę cię do barki, w której będą czekali twoi przyjaciele.

– Beatrycze, jestem ci nieskończenie wdzięczna za wszystko, co dla mnie uczyniłaś. W jaki sposób mogłabym się odwdzięczyć?

– Jutro, gdy spotkasz księcia Filipa, zapomnij o doznanych tu przykrościach i proś go o łaskę dla naszego miasta. Widzisz, tutejsi ludzie są jak dzieci: czując się winne wobec przełożonych, coraz bardziej pogrążają się w buncie. Ciężka kara często zamienia bunt w nienawiść, podczas gdy słowo przebaczenia może sprowadzić na winnego łzy skruchy.

– Wiem, Beatrycze, i bądź pewna, że zawsze kochałam Brugię! Uczynię wszystko, co w mej mocy!

Jednak tej nocy Katarzyna nie mogła zmrużyć oka. Było coś, co ją niepokoiło nie wiedzieć czemu. Może decyzja Filipa o wejściu do Brugii w otoczeniu nielicznych rycerzy, a może to, że prosił miasto o „pozwolenie”. To nie było do niego podobne! Wszyscy znali dumnego księcia Zachodu, jego spryt i mściwość. Czy istotnie zamierzał zostawić swoją armię poza miastem, a sam z garstką ludzi wejść do środka, gdzie niedawno została przelana krew jego ludzi?

Kiedy Grande Dame wróciła, zastała Katarzynę ubraną w mnisi habit gotową do drogi. W milczeniu chwyciła ją za rękę i przez cichy sad zaprowadziła do barki.

– Idź z Bogiem, moja córko – szepnęła całując ją i szybko zniknęła za bramą, nie dając jej czasu na wypowiedzenie choćby jednego słowa pożegnania. Lecz już trzy cienie rzuciły się w jej stronę i trzy pary męskich ramion uniosły ją do barki z radością.

– Nie kłamiąc – westchnął Walter – ten miesiąc spędzony bez ciebie, pani, był najdłuższy w całym moim życiu...


Dzień Zielonych Świątek wstał wietrzny i niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Na ulicach zgromadził się nieprzebrany tłum i czterej fałszywi mnisi z łatwością wmieszali się w ciżbę. Koło trzeciej doniesiono, że książę już zbliża się do miasta. Był to sygnał dla notabli, by ruszyli na jego powitanie. Katarzyna zauważyła Van de Walle’a, i żołnierzy w zbroi. Mnisi ruszyli za orszakiem, a po jakimś czasie można było dostrzec chorągwie Burgundii i pierwszych rycerzy z ochrony osobistej księcia. Na czele jechał sam Filip uzbrojony po uszy na koniu odzianym w zbroję. Kiedy książę przejechał linię swych straży, zatrzymał się i podparłszy się pod bok czekał, aż pochód brugijczyków dotrze do niego.

Van de Walie i jego ludzie zbliżali się do księcia, kiedy spośród tłumu zgromadzonego na murach dobiegł krzyk:

– Pikardyjczycy! Zdrada!

Krzyk usłyszał Van de Walie i gestem chciał uspokoić współobywateli, lecz istotnie, z lewa i prawa nadciągało krokiem bojowym zbrojne rycerstwo i pikardyjscy łucznicy podobni do żelaznej zapory.

Rozległy się okrzyki:

– Zamknijcie bramy! Nie pozwólmy im wejść!

Ludzie rzucili się do kołowrotu służącego do spuszczania żelaznej kraty, inni próbowali podnieść olbrzymi most zwodzony, lecz było już za późno. Pikardyjczycy wtargnęli do środka i siłą torowali sobie drogę wśród ciżby ludzkiej. Gdy pojawili się pod bramą, ci, którzy tam się znajdowali, pouciekali w popłochu przed siekącym deszczem ich strzał, wielu jednak padło trupem. Katarzyna ujrzała z przerażeniem jakąś kobietę stratowaną przez konia, który spokojnie przeszedł po jej ciele kierowany ręką bezlitosnego rycerza.