– A więc? – spytała po chwili ciszy ciągnącej się w nieskończoność.
– Nie ma wątpliwości. Przebywasz w stanie odmiennym od dwóch miesięcy.
– Czy możesz na to coś zaradzić, Carlotto?
– Zawsze można zaradzić, pod warunkiem że wie się jak. Jednak zabieg taki jest niebezpieczny, a ja nie lubię niebezpieczeństw, gdyż zbyt kocham życie. Nie można tego zrobić w pięć minut i byle jak. Musisz, pani, pozostać w mieście przez jakiś czas. Lepiej, byś opuściła oberżę i zatrzymała się w moim domu.
– Z chęcią, lecz... jest ze mną giermek i paź...
– W moim małym domu jest więcej miejsca, niż przypuszczasz – odparła Carlotta z miłym uśmiechem. – Jutro możecie wszyscy troje wprowadzić się do mnie. Zresztą przygotowałam się na to. Chyba że wolisz przyjąć gościnę w domu pana Van Eycka, jeśli masz taką możliwość, w co, prawdę mówiąc, śmiem wątpić.
– A skąd twe wątpliwości? Carlotta roześmiała się perliście.
– Ponieważ znam szanowną jego małżonkę, panią Małgorzatę, i sądzę, że jesteś zbyt piękna, pani, by zechciała przyjąć cię pod swój dach. Tak więc, czy przyjdziecie do mnie jutro?
– Z radością! I dziękuję, dziękuję, że pomagasz mi z taką ochotą!
– Z ochotą czy bez ochoty, malarz sowicie mi zapłacił, a ja kocham złoto i jestem bardzo droga! – odparła z naiwną szczerością znachorka.
Po powrocie pod Koronę Cierniową Katarzyna zasnęła jak dziecko i obudziła się dopiero, gdy słońce stało już wysoko. Koło południa wysłała Waltera do stajni, by przygotował konie, lecz giermek wrócił po chwili prowadząc chłopca około piętnastoletniego, którego skromne odzienie powalane farbami zdradzało zajęcie.
– To posłaniec od pana Van Eycka. Przyniósł list. Mówi, że jest bardzo pilny!
Katarzyna spokojnie otworzyła list sądząc, że zawiera ostatnie wskazówki przed opuszczeniem oberży, lecz przeczytawszy kilka linijek musiała usiąść, by dokończyć lektury. Malarz pisał:
„Florentynkę zamordowano tej nocy. Mistrz Arnolfini znalazł ją powieszoną w swoim składzie płócien przylegającym do domu Carlotty. Wieść o jej śmierci lotem błyskawicy rozniosła się po mieście. Myślę, droga przyjaciółko, że lepiej byłoby, gdybyś wyjechała z miasta. Udaj się do Lille, do pani Simony. Może ona potrafi ci pomóc. Moje serce krwawi, mówiąc ci adieu. Niech Bóg ma cię w swej opiece”.
– Czy mistrz Jan nic więcej nie kazał ci powiedzieć? – spytała słabym głosem. Dlaczego nie przybył sam?
– Wczoraj wieczorem słyszałem okropną kłótnię. Pani Małgorzata dowiedziawszy się, że przybył pod Koronę Cierniową z przyjaciółką, zwymyślała pana i zamknęła go w pracowni na klucz, zapowiedziawszy, że wypuści go, kiedy zechce.
Katarzyna nie mogła przyjść do siebie po tym nowym ciosie. Carlotta nie żyje! Czyżby miała wrogów? Widząc, że posłaniec zabiera się do wyjścia, wręczyła mu monetę i rzekła:
– Powiedz swemu panu, że dziękuję mu za wszystko... i że bez zwłoki opuścimy Brugię, a także... że szczerze mu współczuję.
Po wyjściu małego malarza rozpoczęła gorączkowe przygotowania do wyjazdu. Walter udał się do koni, lecz i tym razem wrócił po niedługiej chwili, prowadząc dwóch nieznajomych, za którymi chował się imć Cornelis. Byli odziani w piękne sukienne stroje wykończone lisim i sobolowym futrem, a ich głowy zdobiły szerokie kapelusze o skomplikowanych plisach.
– Nazywam się Ludwik Van de Walie i jestem jednym z dwóch burmistrzów Brugii, a to mój zastępca, Jan Metteneye – rzeki jeden z nich lekko się skłoniwszy. – Przybyliśmy zawiadomić cię, hrabino, że zabraniamy ci opuścić nasze miasto!
Katarzyna zachwiała się, lecz nie tracąc rezonu odparła:
– Jestem zaszczycona waszą wizytą, panie, tym bardziej że czuję się jej niegodna. To pomyłka, panowie. Nie jestem hrabiną, lecz prostą mieszczką...
– Nazywasz się hrabina de Brazey – przerwał burmistrz bez pardonu – i jesteś kochanką księcia Filipa Burgundzkiego, którego dziecko nosisz w swym łonie! A przybyłaś tutaj, by udać się do Florentynki, Carlotty, w celu usunięcia owocu waszej grzesznej miłości!
Słowa burmistrza spadły na Katarzynę jak grom z jasnego nieba, lecz przyzwyczajona do stawiania czoła przeciwnościom losu, postanowiła nie dać za wygraną.
– Za pozwoleniem, jesteś szalony, panie! – odparła wyniośle. – Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł?
– Zostałaś rozpoznana zaraz po przekroczeniu bramy Courtrai. Pomimo twego cudacznego przebrania wszyscy tutaj pamiętamy twoją olśniewającą urodę.
– Ależ, panie!...
– Dość tego! Nie próbuj zaprzeczać! Kogo chcesz wywieść w pole? Zdejmij lepiej ten śmieszny czepek i pokaż nam swe włosy. Jeśli nie są one czystym złotem, uznamy naszą pomyłkę i zgodzimy się, że nie jesteś tą, za którą cię bierzemy!
Przyparta do muru Katarzyna próbowała się układać.
– Zgoda! Rozpoznaliście mnie! Lecz twój zegar, panie, jest wielce opóźniony, gdyż wiele rzeczy wydarzyło się od czasów, które przywołujesz! Już od dawna nie jestem panią de Brazey i nic nie łączy mnie z Burgundią, gdzie jednak mam nadal wielu przyjaciół, co nie powinno zbytnio cię dziwić. Od wielu lat jestem hrabiną de Montsalvy, żoną jednego z najdzielniejszych kapitanów króla Karola VII i damą dworu królowej Sycylii. Teraz wiesz już wszystko, więc życz mi spokojnej drogi i odejdź!
– Nie tak szybko, za pozwoleniem! – odparł na to Van de Walie z kamienną twarzą. – Wiemy od swoich ludzi, że udałaś się łodzią do domu Florentynki. Nie próbuj zaprzeczać! Mamy bardzo zręcznych wywiadowców potrafiących śledzić, samemu nie będąc widzianym, zwłaszcza w nocy...
Jego głos był zimny i opanowany; burmistrz wymawiał wyraźnie każdą sylabę, co działało na Katarzynę deprymująco, obracając wniwecz jej postanowienie zachowania spokoju i wykazania się zmysłem dyplomacji.
– A czy możesz mi powiedzieć, panie, co właściwie obchodzą cię moje sprawy?
– Mnie osobiście nie obchodzą wcale, lecz obchodzą miasto, w chwili kiedy mają znaczenie dla jego bezpieczeństwa. Otóż nosisz w swym łonie dziecko księcia, który jest przyczyną naszych wielkich kłopotów, a ty pomimo to odważyłaś się przybyć do Brugii, by się go pozbyć!
– To wierutne kłamstwo! Ongiś tak, miałam syna z księciem... lecz dziecko nasze zmarło i ty, panie, z pewnością wiesz o tym lepiej niż kto inny! Jednak od tamtych czasów, Bóg mi świadkiem, nie zrobił mi następnego! Zresztą, jak mógłby to uczynić, skoro ja mieszkam w Owernii, a on u siebie?
Ludwik Van de Walie uniósł dłoń do góry, chcąc przerwać potok jej słów.
– Próżne twe tłumaczenia. Cokolwiek powiesz, nic ci nie pomoże!
– Co oznaczają twoje słowa?
– Pozostaniesz tutaj aż do narodzin dziecka. Wtedy zobaczymy, do kogo jest podobne!
– A więc nie wierzysz moim słowom?
– To bez znaczenia – odparł burmistrz z zimnym uśmiechem. – Ważne, byś pozostała u nas aż do rozwiązania... pod strażą, a książę zostanie o tym fakcie natychmiast powiadomiony.
Katarzyna zaśmiała się nerwowo.
– A cóż może obchodzić księcia, co się stanie z żoną pana de Montsalvy i ich potomkiem? Popełniasz, panie, wielki błąd, którego możesz gorzko żałować!
– Nie sądzę... Nawet jeśli się okaże, że książę nie jest ojcem dziecka, to twój mąż nie jest nim także, gdyż wtedy nie zadawałabyś sobie tyle trudu, by się go pozbyć. Co zaś do uczuć księcia... to nie bądź zbyt skromna, wiadomo bowiem, że książę wciąż wzdycha do ciebie, więc kiedy się dowie, że jesteś w naszych rękach... i że grozi ci śmierć... odda nam nasze przywileje. Gdyby zaś się opierał, będziemy musieli cię zabić.
Tego już Walter dłużej nie mógł zdzierżyć. Wyjąwszy gwałtownie szpadę przytknął jej czubek do piersi burmistrza.
– Uważaj, panie, bo przekraczasz granice! Nie pozwolę obrażać i grozić mojej pani! Uczyń więc nam przyjemność, wyjdź stąd czym prędzej i pozwól nam odjechać z waszego niezwykle gościnnego miasta!
– A jeśli nie usłucham?
– To z rozkoszą poderżnę ci gardło!
Katarzyna położyła dłoń na ramieniu młodzieńca, zmuszając go, by opuścił broń.
– Przestań, przyjacielu! To nam nie pomoże! Chyba nie sądzisz, że ci panowie przybyli do nas sami?
– W istocie – podjął Metteneye. – Pod oberżą czeka cała kompania straży miejskiej gotowa do ataku.
– Ataku na jedną kobietę i dwóch chłopców! – rzuciła pogardliwie Katarzyna. – Moje gratulacje! Oto przykład prawdziwego bohaterstwa! Więc jestem waszym więźniem? A do jakiego lochu mnie wtrącisz?
– Nie do lochu, lecz do twego własnego domu, który z rozkazu księcia jest utrzymywany w doskonałym stanie.
Katarzyna zarzuciła płaszcz na ramiona. Nie czuła się już skora do buntu, gdyż w tym, co się stało, widziała znak przeznaczenia, rękę Boga obrażonego jej fałszywą pielgrzymką. Była przekonana, że jej los jest przesądzony, gdyż książę nie ugnie się przed żądaniami mieszczan, by ratować jej życie.
Zanim przekroczyła próg oberży, zatrzymała się przed burmistrzem.
– Jeszcze jedno. Według wszelkiego prawdopodobieństwa umrę tutaj, lecz to nie ma znaczenia. Pragnę, by po mojej śmierci nie uczyniono żadnej krzywdy moim młodym sługom i by pozwolono im odjechać spokojnie do Owernii. Czy możesz mi dać słowo?
Zimne oczy Van de Walle’a spoczęły na pięknej twarzy zwróconej w jego stronę, a w jego spojrzeniu zadrgało coś na kształt wzruszenia.
– Na mój honor, masz moje słowo! Lecz ośmielam się wyrazić nadzieję, że i ty, pani, będziesz mogła powrócić do swych dóbr... i że tego dnia urządzimy wielkie święto!
Katarzyna wzruszyła ramionami.
– Wierzysz, panie, w cuda? Bo ja coraz mniej...
Rozdział dziesiąty
ZAKŁADNIK Z BRUGII
"Katarzyna Tom 7" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 7". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 7" друзьям в соцсетях.